OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
Rozdzielenie płatu wody było łatwe, wystarczyło tylko, że Kuhu złamał go jak patyk z lekkim przekrętem prawej dłoni. Mając dwie niesymetryczne, lekko lejące się kule, zmarszczył lekko czoło, bowiem Wronka – na którą skierował swój jakże niewidoczny, niegdyś skupiony wzrok – wydęła usta. Obserwując jej poczynania, jeden kawał wyrzucił za siebie, a ten natychmiast puszczony z więzów maddary poddał się sile grawitacji i rozprysnął się po ziemi jak woda, którą, bądź co bądź, był. Drugi zaś rozciągnął, łapiąc leciutko za oba koniuszki, by stworzyć cieniutką linkę, którą natychmiast przełożył przez lewy kieł.Nagle uniósł brew. Mielaa pochyliła się ku niemu, łeb przekrzywiła, jakoby sprawdzała czy ma wszystkie pokłady jego atencji na sobie, po czym ze zmartwionego tonu wkroczyła w warknięcie bez uprzedzenia. Jednak nie czuł groźby ani zdenerwowania. Twarz mu się wygięła w łuk. Przez chwilę nie rozumiał co się dzieje, chciał wyjąć zza zęba nić, unieść głos, spytać o cokolwiek, co się teraz dzieje, lecz ona… kontynuowała, jakby nigdy nic, jakby takowy przeskok był czymś zupełnie normalnym dla jej domu. Powieki opadły mu do połowy. Czarodziej zacisnął palce na końcach wody tak mocno, że aż zadygotały z nacisku. Oczy zajaśniały, podpalone jakimś płomieniem, ale ten zamiast się odezwać… ot, puścił nonszalancko linę i zaczął poruszać prawą dłonią na miarę odpychania powietrza czy też szlacheckiego kopania w ziemi pełnymi ruchami nadgarstka. W styczności ze śliną nić ożyła, poczęła się wić wokół zębów i tańcowała jak szalona od górnej szczęki do dolnej, nieustannie szumiąc mu w pysku.
Dmuchnął lekko przez mały dziubek, lodowata mgiełka buchnęła mu przed oczyma, aż poczuł lód na kłach. Naturalnie chciałby usadowić się z zadem na kamieniu, wyprostować kręgosłup i przeczekać krótką chwilę do momentu, w którym poczuje jak jego niebieskie dziąsła odmarzają, lecz gdy tylko przegonił natrętną mżawkę sprzed oczu ona zniknęła.
Wybałuszył oczy. Chyżo przeczesał teren, siedząc jak sparaliżowany, serce zabiło głośniej niż ktokolwiek by przypuszczał. Ogon zadrgał odruchowo, uderzył powietrze jak rozzłoszczony bicz, łapa spoczęła drętwie na podłożu ale jej nie widział. Za nic. Olbrzymka uciekła mu z pola widzenia. Miał wrażenie, że coś w jego łbie pękło, odczuł jakąś dziwną niemożność, stalowe kajdany zrzucone na niego z niebios, lecz wreszcie… oddech wygramolił się z płuc. Nietrwały uśmiech zawitał na zmartwionej twarzy. Zauważył jej cień na wyższej platformie, wewnętrznie zły na siebie, że nie zauważył jej ruchu, że nie spostrzegł jak ucieka sprzed jego twarzy, że nawet nie poświęcił sekundy na zauważenie jakiegokolwiek znaku od niej, że kierują się w inne miejsce – pośpiesznie dotknął swój pysk, drugą ręką pstryknął, wstał szybko i, złapawszy torbę, ruszył za nią susem. Pazury zgrzytnęły o kamień, Kuhu splunął ciepłą wodą pod łapy, po czym – widząc tłusty, ruchliwy zad towarzyszki – zmełł przekleństwo w kłach i podbiegł do niej tak, jakby mu frędzel stał w płomieniach.
Sapnięcie ledwo wydostało się na świat, kiedy przysiadł się do niej w pełnym słońcu. Bez jej pozwolenia bezszelestnie położył się tuż obok, oparł łeb i… słuchał każdego słowa nieznajomej, która na pozór przypominała bajkę dla niegrzecznych piskląt. Nawet nie zwrócił uwagi na jej pytanie, zresztą morska olbrzymka też nie wydawała się zainteresowana odpowiedzią – czy był wierzący, czy nie, nie grało żadnej roli w tej jednostronnej konwersacji, bowiem samica, jak się wydawało, znała już odpowiedź. Kuhu nie obawiał się stwierdzić, że samica znała odpowiedź na wszystko, co stało przed nią pod znakiem zapytania, bo najwidoczniej takie podejście było najbezpieczniejsze w Guardo hao Paulen. Bał się tylko, że w terenach, gdzie deszcz ognia występował bez zapowiedzi a smoki bez rygoru mordowały siebie nawzajem, musiał dostosować swój mózg do takiego prostego, łapczywego usposobienia, jaki posiadała rozmówczyni, bo – jak sama powiedziała – na tym się nie skończy. Jeszcze ujrzy te wszystkie dziwactwa barierowców.
Podniósł na pozór znudzony wzrok wraz z podniesieniem się giganta. W ciszy, jaka nastała, nie mógł nadziwić się temu jak taki ktoś potrafił być zarówno zwinnym, co i atrakcyjnym. Światło idealnie oplatało tłuste cielsko bezimiennej, zaś w małych oczach gubiło się w jaskrawej żółci. Lubił bardzo… jej słuchać, choć niekoniecznie mu to wychodziło. Okiem wodził po jej ruchliwym ciele, po każdej refleksji światła, po każdej fałdzie oraz każdej łusce, chcąc w myślach przedłużyć sam wydźwięk słów, opowiadania o tym, że o jedzenie tu nietrudno, czy też stwierdzenia, że wszystko na świecie może być znakiem obecności. Znakiem, który narysowała, będąc tuż nieopodal. Czuł jej oddech na swoim nosie ale na niedługo – a to jest właśnie w niej najlepsze – bo wymknęła mu się niczym piach przez palce. Nawet nie spostrzegł jej surowego, nauczycielskiego tonu, zbyt rozmarzony w swojej percepcji damskich zachowań. Położył łeb lekko w łapach, obserwując każdy jej krok.
Teraz tylko teoria skradania, działanie wiatru – przekręcił oczyma – oraz ograniczenie zapachu. Zgrabnie przechodziła z tematu na temat, to musiał przyznać, lecz jeszcze zgrabniej z akcji na akcję. Wąsiska mu zadrżały na enigmatyczny widok ruszających się paliczków po ziemi oraz milknącego poszeptu trawy. Nigdy przedtem nie widział łowieckich popisów na żywo, toteż tak zgrabne ruchy wprawiły go w nieogarnięty zachwyt i uniesienie duchowe pewnego sortu. Jednak wszystko się kończy, tak też i po krótkim pokazie reszta słów, w tym kąśliwe stwierdzenie, wpłynęły lekko do jego umysłu. Po chwili namyślenia wstał, gdy łowczyni legła na ziemi, jakoby synchronicznie zmieniając robotę. „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj.” samo cisnęło się na język.
Zmrużył lekko ślepia, odsuwając się o kilka powolnych kroków. Wyciągnął lewą łapę na trawie do przodu ruchem tak delikatnym, jakby przeciągał paliczki po plecach oswojonego zwierzęcia, a następnie zatoczył półkole, wstrzykując pokaźne sumy maddary w grunt. Wraz z wyobrażeniem, surowa moc pognała pod korzeniami i kiełkami wprost przed siebie, rozszczepiła się kilka razy niczym dzikie pnącze, a następnie… nastały lekkie drgania, które tylko jego źródło mogło odczuć, a ono – źródło – podskoczyło. Dłonie nie mogły ustać w bezruchu, lekko wibrując, miał wrażenie, że skupisko magii huczy radośnie, zaś pod skórą czuł powtórzone kilka razy mrowienie, przez co był pewien. Niecały ogon przed nim, pod koroną małego drzewa, leżały trzy organiczne rzeczy, po czym, dość niespodziewanie, cztery. Miał w zasięgu każdą drobinkę w tym elemencie, pod prawą, grubą gałęzią, dwa szpony od pnia, kciukiem przekierowawszy rozszczepione nici mocy w to miejsce, przeżywał na wewnętrznej stronie dłoni to, czego żaden smok by nie doświadczył: pełzające dżdżownice oraz wędrujące mrówki, zdałoby się, zamieszkały pomiędzy palcami czarodzieja, lecz nie o tę metropolię chodziło. Zamknąwszy oczy, Kuhu widział trzy skorupki orzechów oraz małego, ciepłego, wodnistego bobka, który dopiero co spadł. To było wystarczającym dowodem na to, że jest świeży. Przybliżył nos do drgającej łapy, zaś mocą posłużył się wyżej – podniósł środkowy palec, a nozdrza rozwarł do degustacji zapachu. Wąchał podmokłą korę, korniki, zielonkawe liście i niepełne, obumarłe pęki, pożarte przez owady, aż wreszcie… gryzoń był zaniepokojony nienaturalnym ruchem gałęzi, wszak niepokój nosi swój specyficzny zapach; w reakcji czarodziej odciął źródło od nici.
Niedługo po tym uniósł prawą łapę. Wiatr gnał naprzeciw niemu. Zapach pójdzie w tył. Będzie szedł pod wiatr. Maddara trysnęła. Zamachnął się. Z całą siłą walnął o ziemię. Wyładowanie. Fala uderzeniowa. Pierścień powietrza zaabsorbował dźwięk plaśnięcia. Zwykły szum, oddech natury brutalnie zatrzymany myślą i źdźbła trawy wyrzucone w górę wraz z kawałkami ziemi.
Kolejny ruch maddary. Pięć złotych nici wyskoczyło z uniesionej lewej dłoni. Przygotowywane od dawna. Spirala bezdźwięcznie łapała uniesione przedmioty. Traciła na kolorze. Każde okrążenie bardziej obfite, dyrygowane przez nadgarstek samca. Wszystkie grudy ziemi wirowały wraz z linami. Włosy fuknęły ku górze. Niemy spektakl. Gdyby patrzyła uważnie, zauważyłaby jak oczy Kuhu lśnią mocniej niż zazwyczaj. Raptem skierował łeb w jej stronę. Zielone kamienie przeszywały. Skórę, mięśnie, kości. Strzelił wąsiskami. Zamknął dłoń. Tak też i ziemia runęła wprost na niego, wirowała chwilę, brudząc go od nosa po koniuszek ogona.
A w brudzie odwrócił wzrok od leżącej foki, jakoby wyrwany ze swojej szalonej fantazji. Widział coś, czego raczej nie chciał widzieć przedtem i trudno było z obserwacji wysunąć, o czym tak naprawdę rozmyślał, kiedy zastygł w bezruchu. Wiadome było, że nie miał zamiaru odpowiadać. Nagle nieokreślony dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Pokornie pochylił łeb, przypominając dotkniętego skruchą.
Powtarzając to, co zrobiła niedawno łowczyni, ugiął lekko łapy, ogon – dość luźny mimo spięcia mięśni – trzymał nad ziemią, lekko dotykając frędzelkiem trawy, zaś łeb trzymał tak nisko, jak tylko mógł, by nie szurać grzywą o podłoże. Był zbyt zafascynowanym magią ciała by zbeszcześcić starą metodę skradania bujnym wyobrażeniem wplecionym w rzeczywistość – zresztą tak łowcy z Avalar nie postępowali nigdy, a magowie nie mieli dostępu do… mordowania przyszłego jedzenia. Wyciągnął prawą łapę przed siebie ruchem powolnym i dość łukowatym, prawdziwe szlacheckim, czy nawet na siłę obrzydliwym, by wreszcie położyć ją na ziemi w sposób tak delikatny, jak tylko mógł – najpierw paliczki, potem palce, a dopiero na sam koniec kładł całą dłoń, gdy miał zamiar ruszyć dalej. Spłycił oddech, opierając się głównie na nozdrzach. Upewniwszy się wzrokiem, że nic nie potrąci, raptownie odrywał łapę, by położyć lekko drugą i na przemian, chcąc – niczym duch – zbliżyć się do wiewiórki, która na chwilę obecną pożerała kolejny orzech. Ruchem okrężnym, by wielce inteligentny gryzoń nie spekulował niczego, skradał się dość pośpiesznie, jeżeli tak można to nazwać,nieustannie przybliżając i oddalając łapy od ziemi, a maddarą odciągając niepotrzebne gałązki, czy też balansem ciała omijając poszczególne kamienie, które mogły mu wadzić, przypominając prawdziwego węża.
Krok za krokiem, znalazł się pod gałęzią – wyjrzawszy lekko, ujrzał wiewiórkę zbyt zajętą wyciąganiem migdała z gęby by go zauważyć. Nie czekał. Wraz z wydechem wyprowadził maddarę, wszak po chwili z lewej łapy znów wystrzeliły złote nici. Oplotły małe stworzonko, a te nawet nie wydało dźwięku. Nic. W sekundę go już nie było. Tylko szelest liści. Podnosił palce, jakoby plótł coś w powietrzu, a nagle spod palców tańcowała mu żywa istota. Żyła, owszem, lecz nie miała okazji tego pokazać, zmuszona do wybujałych manewrów. Kuhu wygiął łuk brwiowy, gryzonia podniósł tuż przed nos – niuchnął, zmarszczył kufę, przyjrzał się ze wszystkich stron jak zabawce, pociągnął za tylną łapkę, to za ogon, to uniósł rudy zad. Myślą zacisnął więzy. Cichy syk uciekł z rozwartego pyszczka, małe ślepia ofiary prawie wyszły z oczodołów, lecz on… tylko podarował jej żałobny uśmiech, taki, jaki widzi się na pogrzebach bliskich, ten na siłę namalowany i przekazany od smoka do smoka, by wzbudzić jakieś resztki optymizmu.
Idąc z powrotem do ospałej łowczyni, chcąc się pochwalić połowem, uniósł niski głos w zamyśleniu:
– Jakbym wyglądał z brodą?



















