A: S: 1| W: 2| Z: 1| I: 4| P: 1| A: 1
U: B,L,O,W,MP,Skr,Śl: 1| MA,MO: 2
Atuty: Inteligentny, Niezdarny Wojownik
Nie mogła wiecznie trwać w stagnacji.
Musiała wreszcie ruszyć do przodu, kontynuować ćwiczenia, doskonalić samą siebie. Musiała być silna, by w ogóle przeżyć w tym okrutnym świecie. Tak zawsze jej powtarzał Llywelyn; jeśli chciała żyć, to musiała osiągnąć potęgę Pierwszej, niezależnie od tego, jak bardzo niechętnie podchodziła do tego tytułu. Swój świat, były świat, byłe stado, byłe społeczeństwo, miała za sobą. Nie mogła nimi wiecznie żyć, wiedziała to i rozumiała. Musiała iść przed siebie, bo jeśli dalej pozostanie na tym samym poziomie... Nie chciała wiedzieć, co by się wtedy stało.
Westchnęła ciężko, kiedy skierowała samą siebie w dół, pragnąc wylądować. Jej ślepia wypatrzyły las jakiś czas temu, i to do niego się kierowała; potrzebowała celów. Wielu celów, wytrzymałych i takich, które nie załamałyby się pod byle uderzeniem. Wylądowała sprawnie na ziemi i zmierzyła spojrzeniem otaczające ją drzewa. Było ich wiele, potężne i górujące nad nią, zaś ona sama stała jakby w kręgu otoczonym z nich. Kiwnęła łbem do samej siebie. Powinny starczyć. Skupiła się uważnie, w głowie tworząc zarys tego, jak chciała przeprowadzić swój trening. Ojciec... Ojciec zawsze powtarzał, że przede wszystkim musi się skupić, zebrać jak najwięcej energii w sobie. Nie mogła przechodzić od razu do poważnych czarów, bo te szybko wyczerpałyby jej siły, nadwyrężyłyby je. Rozgrzewka? Chyba tego potrzebowała. Zatem zaczynajmy.
Westchnęła lekko, po czym zamknęła oczy, rozluźniając mięśnie, pozwalając, by wszelkie napięcie i stres od niej odeszły. Nie potrzebowała ich teraz, były zbędne i jedynie zaburzały równowagę, tak potrzebną do władania Ling. Następnie, kiedy wreszcie poczuła, jak jej ciało ogarnia spokój, skupiła się, pragnąc dostrzec źródło swojej maddary. Znała doskonale miejsce, w którym się znajdowało, więc nie zajęło jej to zbyt długo; serce. Lawirowało wokół serca, mieniąc się jasnym, acz pastelowym światłem. Posiadała w sobie mieszaninę różnych kolorów, od różu, jaśniejszego i ciemniejszego, po szkarłat w małych ilościach. Biel także się pojawiała, a to wszystko wirowało wokół siebie, jakby pasma każdego z kolorów, nie raz zlewając się ze sobą i dzieląc. Przełknęła ślinę. Źródło już miała, spokój i równowagę również; postanowiła zacząć od czegoś prostego, czegoś, co uwielbiała najbardziej. Świateł, tak na rozgrzewkę, jako coś, co znała. Wyobraziła sobie, jak wokół niej pojawiają się małe, latające punkciki, wielkości jednej łuski. Ich odcień wahał się od jasnej żółci po biel, zamieniały się jakby, raz będąc jednego koloru, raz drugiego. Do nich dodała delikatną poświatę, otoczkę, aurę, która roztaczała niewielkie światło wokół siebie. Każda jedna kulka posiadała własne, indywidualne światło, które sięgało nie dalej, niż na długość szponu od jej środka. Miała ich wygląd, następnie inne cechy. Nie posiadały smaku, ani zapachu; nie potrzebowały go, toteż im żadnego nie nadała. Były one w postaci jedynie iluzji, nie dało się ich dotknąć, jak i nie posiadały żadnej temperatury. Z każdą próbą kontaktu miały się rozpływać w powietrzu, przestawać istnieć. Wiatr nie miał na nie wpływu, latały bez żadnego określonego schematu, lecz otaczając Jingyi, nie oddalając się od niej dalej, niż na trzy szpony. Wciągnęła powietrze do płuc i tchnęła energię w twór, by, kiedy otworzyła oczy, mogła dostrzec dokładnie to, co sobie wyobraziła. Nie czuła jednak zaskoczenia. Robiła to wiele razy, nie było dla niej problemem stworzyć iluzję. Dlatego musiała przećwiczyć coś, w czym dobra nie była. W materialnych tworach. Odwołała twór, a on, z kolejnym jej mrugnięciem, rozpłynął się w powietrzu.
Ponownie zamknęła oczy. Teraz zaczęła sobie wyobrażać, jak przed nią pojawia się w ziemi niewielkie zagłębienie, na głębokość dwóch szponów i szerokość trzech. Zawahała się nagle, nie będąc pewną tego, co powinna zrobić. Przez uderzenie serca trwała, nim ponownie zaczęła snuć wyobrażenia na temat swojego tworu. Zaczęła wyobrażać sobie, jak zagłębienie nagle zaczyna się wypełniać czymś... Dziwnym. Czymś, jakby błotem z dużą ilością wody, a przynajmniej o tej samej konsystencji. Nie chciała, by była bezbarwna, więc nadała jej kolor... Pierwszy, który wpadł do jej głowy; fioletu, pastelowego. Następnie nadała temu kleistość, miało brudzić sobą łapy, kiedy tylko się w nią wetknęło swoją część ciała. Kleiste, jednak miało pozwalać na swobodny ruch. Coś jak woda, tylko nieco, odrobinę gęstsza. W dotyku miało być chłodne; nie zimne, lecz właśnie chłodne, przyjemne. Teraz zapach. Długo myślała nad tym, jaki zapach nadać tworowi; w końcu zdecydowała się na coś miłego dla nozdrzy. Delikatny, fiołkowy zapach, nienarzucający się, mało intensywny. Najlepiej byłoby go czuć, gdyby tylko zbliżyć swój łeb do mazi. W smaku jednak miało być gorzkie, obrzydliwe wręcz, odrzucające, jednak niepodobne do smaku żadnego materiału, żadnej rzeczy, jaką można było spotkać; u nieco mniej odpornych z pewnością wywoływałoby odruch wymiotny. Tchnęła Ling w swój twór i otworzyła oczy. Ujrzała ową maź, jednak nieco ciemniejszą, niż sobie zapragnęła. Uniosła lekko łapę, by zaraz zamoczyć ją w tworze. Było takie, jak wykreowało, przynajmniej pod tym względem. Przylepiło się do jej ciało i delikatnie, wolno skapywało na ziemię. Zbliżyła łapę do ziemi i zaciągnęła się powietrzem, by zaraz móc wyczuć słaby fiołkowy zapach. Próbować... Próbować jednak się bała, toteż zaraz zdematerializowała twór, a razem z nim to, co miała na łapie.
Huh. Odetchnęła lekko. To było czasochłonne i odrobinę męczące. Pozwoliła sobie zatem nieco odsapnąć, nim zebrała się w sobie, by ponownie ruszać z ćwiczeniami. Następne miały być ataki. Dlatego tutaj była. Zmierzyła spojrzeniem pobliskie, duże drzewo, o szerokim i, jak się zdawało, potężnym pniu. Podobnie, jak inne. Kiwnęła głową i skupiła się, przymykając oczy. Zaczęła sobie wyobrażać długi, na jednym końcu cienki, na drugim szerszy, sopel. Nie byle jaki sopel; był zdecydowanie większy od takiego, który można było napotkać w momencie, gdy na świat spadał śnieg. Mierzył sobie trzy szpony długości i dwa grubości w najgrubszym jego miejscu. Lód był twardy i śliski, a na cienkim końcu bardzo, bardzo ostry. Nie posiadał szczególnej barwy, był lekko niebieskawy, lecz jakby przezroczysty, czysty. W dotyku lodowato zimny, tak zimny, iż stojąc od niego szpon długości, czuło się jego przenikliwy chłód. Wokół niego roztaczała się delikatna mgiełka pod wpływem różnic temperatury lodu, jak i powietrza. Nie posiadał ani smaku, ani zapachu. Jego cel był prosty – miał polecieć prosto w drzewo znajdujące się przed nią i wbić jak najgłębiej, a to, co zostało poza drzewem, miało objąć swoimi mackami pień, tracąc swoją formę jakby przy uderzeniu, tworząc coś podobnego, do tego, jak wrzucamy ciężki kamień do wody, a ona rozpryskuje się dookoła. Miał lecieć szybko, tak, jak pikujący ptak. Wyobraziła sobie jeszcze, że pojawia się w odległości ogona od niej, tak, żeby nie skrzywdził jej samej. Tchnęła maddarę w swoje wyobrażenie i otworzyła oczy. Lód już leciał przed siebie z zawrotną prędkością, by zaraz uderzyć w drzewo i zrobić dokładnie to, co sobie wyobraziła. Podeszła tam szybko, a twór w tym czasie zniknął, lecz z pewnością, gdyby zaatakował smoka, zostawiłby na nim poważne odmrożenia. Dostrzegła, że sopel wbił się na nieco ponad jeden szpon długości. Westchnęła. Nie był to zadowalający wynik, lecz taki powinien wystarczyć. Nie miała jednak zamiaru dać odsapnąć, ha, drzewom, bowiem zaraz ponownie skupiła się, by tym razem wyobrazić sobie coś niebezpiecznego, lecz na zupełnie inny sposób. Mianowicie był to kwas. To na niego zdecydowała się, nie na ogień, który mógł doprowadzić do pożaru lasu. A tego... Nie chciała.
Zatem kwas. Chciała uformować go w kulę, która, tak samo jak poprzedni twór, pojawiłaby się ogon przed nią. Kwas byłby uwięziony w jakby bańce o średnicy jednego szponu, czymś, co nie pozwalałoby mu wydostać się z niej dopóki nie osiągnąłby swojego celu, choć w rzeczywistości nie było tam nic. Widziała oczyma wyobraźni, jak kwas lekko wiruje, trzymając się uparcie kształtu kuli. Był koloru neonowej zieleni. Konsystencją przypominał wodę; poruszał się jak ona, był tak samo gęsty. Temperaturą nie odbiegał od otoczenia, zaś śmierdział zgnilizną. Smaku nie dała mu żadnego. Cel. Celem było drzewo znajdujące się na jej lewo od tego, które wcześniej potraktowała lodem. Nie miało określonej wysokości, w które miałoby trafić. Kwas miał wyżerać wszystko, z czym tylko się zetknął, a w tym przypadku miało być to drewno. Na wszelki jednak wypadek nie dała mu takiej siły, jaką zrobiłaby to w prawdziwym pojedynku; nie chciała, by przeżarł drzewo na wylot, a jedynie do połowy maksymalnie. Prędkość lotu. „Kula” kwasu miała lecieć dokładnie tak szybko, jak jej poprzedni atak; niczym pikujący ptak. I tchnęła w to swoją energię, otwierając oczy, a wszystko zmaterializowało się przed nią i poleciało prosto tam, gdzie miało. Podeszła do „rannego” drzewa, przyglądając się. Zostawiło dość spore wyżłobienie w pniu, nierówne. Kiwnęła głową. Tyle wystarczyło. Teraz mogła dołączyć do tego obronę, lecz najpierw usiadła, by przez chwilę odetchnąć i naładować siły. Trening był męczący i odbierał sporo sił, a do tego musiała przećwiczyć jeszcze obronę.
Kiedy w końcu odsapnęła, dzień zbliżał się ku końcowi; mimo to nie miała zamiaru przestawać. Jak do końca, to do końca. Bez poddawania się, tego ją nauczono. Zacisnęła zęby. Najpierw obrona na ataki ogniste. Wyobraziła sobie, jak z odległości dwóch ogonów, ogon ponad nią, pojawia się ognista kula. Za pięć uderzeń serca miała ona zacząć lecieć w jej stronę, jednak jeśli obrona by się nie udała – miała zniknąć, nim ją zrani. Szybko określiła jej właściwości, temperaturę ognia (taką samą, jak posiada zwykły), zapach i smak (brak), po czym od razu na szybko zaczęła tworzyć swoją obronę. Dobrym przeciwnikiem na ogień była woda, dlatego wyobraziła sobie, jak jakieś dwa szpony od czubka jej głowy, pojawia się nad nią kopuła stworzona z wody; miała być zimna. Wyobraziła sobie, jak utrzymuje się w jednym miejscu i nie ścieka na nią. Nie miała żadnego smaku, ani zapachu – była zwykłą, najzwyklejszą wodą. Kopuła była grubości dwóch szponów, tak na wszelki wypadek, a otaczała ją całą, nie licząc jej spodu. Tchnęła maddarę w swój twór w momencie, kiedy kula ognia ruszyła przed siebie i zaraz wpadła prosto na wodę, która szybko ją ugasiła i zniwelowała. Odwołała kopułę i kiwnęła głową do samej siebie. Teraz coś związanego z kamieniem. Wyobraziła sobie... Zwykły, dość sporawy kamień, wielkości jej łba. Bez smaku, ani zapachu, w temperaturze pokojowej. Za to twardy, można by powiedzieć w wyolbrzymieniu, że wręcz niezniszczalny. Trzy ogony od niej, dość szybki, lecz wolniejszy od jej tworów. Dokładnie tak, jak kula, miał zniknąć, jeśli obrona by się nie udała. I... Miał lecieć już w tym momencie. Szybko zaczęła tworzyć tarczę; miała pojawić się przed nią, wysoka na cały jeden ogon i pół. Szerokość ta sama. Miała być gładka, na grubość czterech szponów. Twarda, bardzo twarda, niemalże tak twarda, jak metal. Ciemnoszara, zrobiona z jakby kamienia. Bez smaku i zapachu, Nieco zaokrąglona, tak, że jej koniec znajdował się nad jej głową, dwa, boczne, po jej bokach. Niestety... Tchnęła w niego maddarę zbyt późno, bo kiedy otworzyła oczy, kamień, który wcześniej wytworzyła, dokładnie w tym momencie widowiskowo pękł na wiele części, które zniknęły zaraz po tym. Opadła na ziemię w jakby szoku, nie wiedząc, co zrobić. Zatem musiała poćwiczyć nad szybkością. Była wyczerpana, lecz postanowiła stworzyć jeszcze jedną obronę. Dokładnie taką samą, jak przed chwilą. Odwołała poprzedni twór i przywołała nowy kamień, taki sam, jak poprzednio. Zaczął lecieć, a ona skupiła się na szybko; tym razem zrobiła nieco mniejszą tarczę, bo na pół ogona wysoką i szeroką na niecały jeden. Wyobraziła sobie, że jest bardzo, bardzo twarda, stworzona z kamienia o szarej, ciemnej barwie. Miał być tak twardy, by tylko coś naprawdę silnego mogło się przez niego przebić. Tym razem dała mu grubość pięciu szponów. Pozbawiła go smaku i zapachu, bowiem nie potrzebował tego zupełnie; temperaturą zaś nie odbiegał od otoczenia, tak, jak wcześniej. Zmaterializowała twór w momencie, że kamień momentalnie napotkał przeszkodę i się z nią zmierzył, zostawiając... Wgłębienie. Westchnęła. Wciąż lepiej, niż wcześniej, jednak nie tak dobrze i szybko, jak by mogło być. Zacisnęła zęby, czując wręcz, jak mięśnie jej drżą z wysiłku, choć wcale nie ruszała się z miejsca. Położyła się, odwołując wszystkie twory i leżała tak, zbierając siły na powrót. I dopiero, kiedy księżyc zajaśniał nad nią i przebił się przez drzewa, była w stanie wstać i odlecieć. Wolno, leniwie, by w obozie paść na swoim legowisku i spać przez długi, długi czas.
/zt
Licznik słów: 1965
I used to be a d a r l i n g starlet like a centerpiece
Had the whole world wrapped around my ring
. • ♦ • .
a t u t y
.· Inteligentna ·.
Jednorazowo +1 do Inteligencji.
.· Niezdarna wojowniczka ·.
Kiedy smok jest atakowany fizycznie, atakujący ma dodatkowe +1 do ST.
Atut uniemożliwia zostanie wojownikiem i łowcą.
• . ♦ . •
You said I
Shine too bright
♥
głos