Niezłomność niektórych osobników od zawsze stanowiła zagwozdkę dla najstarszych filozofów. Jakiś miks odpowiedzialności, ambicji i strachu przed stratą musiał napędzać ten rozgrzany silnik warczący w ich piersiach, bo utrzymanie na barkach ciężarów od których niejeden wojownik padłby martwy z wycieńczenia nie dało się inaczej uargumentować. Dla Ĉielo zawsze takim autorytetem był jego dziadek – wszędzie go pełno, zawsze pogodny, rozsądny i obowiązkowy, o niewyczerpanych pokładach cierpliwości.
Młodzik wziął sobie to do serca. Z pierwszym blaskiem każdego świtu już ciągnął za nogę kompankę ojca, żeby wzięła go w podróż. Może i te były męczące i nadal skąpo iluminowały mętną matnię dojrzewającej jaźni, ale nadal to jakiś skrawek wspomnienia – a wszystko się może kiedyś przydać.
Wszystko. Nawet ból.
Zrezygnowanie nadeszło falą i odpłynęło. Pęczniejący ucisk ciernia zakotwiczonego w we wnętrzu puchatej dłoni wyznaczał swoisty limit czasowy; istnieje pewna granica wytrzymałości wobec chronicznego bólu, zanim nie wyruszy się szukać pomocy. A to tego czasu? Musiał zdobyć tę piękną, nasłonecznioną skałę, chociażby każdy cal futra miał mieć naszpikowany cierniami.
Gryfica jakby rozumiejąc tęskne, acz zdeterminowane spojrzenie, złapała go miękko w szpony i kilkoma machnięciami skrzydeł już układała na szczycie skały.
Chłodny powiew wiatru natychmiast owiał przepoconą grzywę, przynosząc ulgę. Otwierając oczy uśmiechnął się rozkosznie do urzekającego krajobrazu, pełnego najbardziej wyrafinowanych cudów natury – gęstych borów, iskrzącego srebrzyście w oddali stawu, cienia, pędzącego po koronach drzew...
Cienia?
Ĉielo nie miał czasu nawet się wzdrygnąć, zanim potężny powiew potargał bordowo-złotą grzywę. Szybko się zerwał, obrócił się na pięcie i na tej pięcie też poległ – filar kończyny zapadł się pod naporem dokuczliwego bólu. Kolejna fala męki rozpaliła uderzający o ziemię bark, ale nie miał przywileju by móc rozżalać się nad sobą; Gardłowy ryk rozdarł powietrze równie skutecznie jak jego umysł i lazurowe obwódki złotych oczu wypełniła dobrze już znana mu panika. Pisnął przerażony, widząc cofającą się o kilka kroków gryficę. Znał ją. Nie podda się tak łatwo, prędzej zginie niż pogrąży dane pod opiekę jej dziecko, ale póki co nastroszyła tylko futro i obserwowała bacznie nieznanego oponenta, gotowa do walki.
Przeniósł oniemiałe spojrzenie na wojownika, w czas, by złapać jego lustrujący wyraz.
Zatkało go.
Normalnie zawsze był tym pierwszym, który zagadywał. Teraz? Chybocząca się w górę i w dół szczęka przesuwała się tylko pomiędzy gryficą, a kostnym buzdyganem na końcu napiętego ogona nowego obrońcy, próbując nadać sens niespodziewanej wrzawie.
Rubinowy miał czas; mógł podjąć jakąś akcję i zmienić bieg historii kiedy pisklę orientowało się w przestrzeni, ale jeśli ten czas ofiarował Ĉielo, ten wreszcie zamrugał, doszedł do siebie i pisnął kilka szybkich słów.
–
Nie rób jej krzywdy, to kompanka mojego taty! Chroni mnie!
To już drugi raz, kiedy ktoś pomylił Talimę z dzikim drapieżnikiem. I drugi raz był to ktoś o tej specyficznej woni stada Mgieł – nie kłamiąc, martwiło go to równie mocno, co imponowało. W tym stadzie ewidentnie nie ma przelewek; musi kształcić prężnych wojowników.
Zerknął na wywróconą wnętrzem do góry łapę, spuchniętą już, trochę oślinioną i z powyrywanymi słomianymi kłakami.
–
...A-ale przydałaby mi się p-pomoc. Zraniłem się jak wspinałem się na skałę. Chyba wbił mi się w łapę cierń. Umiałbyś go wyciągnąć? Nie chcę wzywać taty, ma... Ważniejsze rzeczy na głowie – odwrócony na bok pysk zwiastował w ostatnim zdaniu kłamstwo, ale nie chciał dać po sobie poznać. Złoto-niebieskie oczy przeniosły się niepewnie na krwistoczerwone rogi, jakby próbując ocenić kim jest. Jedno było pewne – wiedział jak zrobić dobre wejście.