Popękany Obsydian
Świątynia, bogowie. Baba mu o tym wszystkim opowiedziała – w skrótowej formie. Okoliczne jaskinie i dziwne smocze twory pełne były pisma, które o tych mistycznych postaciach opowiadały trochę więcej, a te groty mieściły podobnizny każdego z bogów... Wszystko to wzbudzało w Trzmielojadzie podziw dla smoczej twóczości; dla cywilizacji. Wszystkie te starania włożone w powtarzanie starych bajek, w wykrajanie bożych sylwetek z kamienia... zamiast w codzienność i przetrwanie. Zainteresowanie tak abstrakcyjnymi tematami wydawało mu się niepojęte.
Dlatego mimo wszystko go tutaj ciągnęło. Wszystko było tu tak skrajnie obce, odrealnione – nieprawdziwe. Jakby wkroczył do innego zupełnie świata.
I dlatego też zatrzymał się pod najdziwniej wyglądającym elementem w całej świątyni: blokiem obsydianu. Bryła nie przedstawiała sobą niczego, tylko odbijała delikatnie nikłe światło w swojej żyłkowanej srebrem tafli czerni...
Położył łapę na jednym z pęknięć. Powiódł delikatną opuszką za jedną szczeliną; potem za drugą; potem następną. Zmienił łapę, by dotknąć kolejnych. Podziwiał wygładzoną powierzchnię kamienia, jak gdyby ta mogła mu coś zdradzić. Nie rozumiał, skąd coś takiego tutaj się wzięło; co mogło znaczyć. Anomalia pośród anomalii. Najbardziej niepasująca rzecz w nieznanej rzeczywistości. Sprzeczność.
Czym jesteś?, zdawał się pytać powierzchnię obsydianu.















