OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
Słuchał skoncentrowany słów przywódcy. No tak, łatwo zostać zauważonym, ale to problem tylko przy polowaniach. Wśród gałęzi trudno było latać, szczególnie dla tak wielkich stworzeń, jakimi były smoki. Na wolnej przestrzeni – to zależało, od której strony nadlatywał i skąd padało światło. Ale nawet jeśli – to co? Lecąc był szybki. Znacznie szybszy, niż biegnąca sarna, jeleń. Gdzie zwierzę miałoby się schronić, gdyby ogromny, skrzydlaty gad chwycił je w szpony?Z drugiej strony, jeśli atak by się nie powiódł, to smok straciłby sporo cennego czasu. Może faktycznie lepiej było się skradać, przyczaić i dopiero przeprowadzić atak? Czarnołuski uznał, że nie ma co teraz rozmyślać. Na polowaniu będzie wiedział, co zrobić. Praktyka była cenniejsza, nie dało się obmyślić idealnego sposobu na polowanie.
Ale co z bezpośrednią walką z innym smokiem? Gdyby machać skrzydłami, a celu sięgać tylnymi kończynami, to trudno byłoby się obrońcy bronić. Jeden unik mógłby nie wystarczyć, a stojący na ziemi smok miałby ograniczone możliwości atakowania powietrznego celu. Musiałby wzbić się w powietrze, wtedy obaj mieliby równe szanse. A raczej większe miałby ten, kto wcześniej ćwiczył walki w powietrzu – bo zwykle smoki się na nie nie przygotowywały. W górze rany zadawane byłyby szybciej, a upadek mógłby być śmiertelny.
Mimo to Słowo nie był powietrznym. Nie używał też skrzydeł zbyt często i nie był asem przestworzy. Nie uważał tego za zły pomysł, ale może niekoniecznie dla niego i niekoniecznie teraz. Złudzenie miał rację – bez problemu by go pokonał.
– A czy gdybym znał, to byłbym tu teraz? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Odpowiedź była dla niego oczywista. – Nie ma idealnego ataku, bo zadawanie ran nie składa się tylko z ataku, ale i obrony. Idealny atak może zostać skontrowany prostą obroną i na odwrót. Gdyby był taki atak, to walki kończyły by się po kilku sekundach. Na korzyść tego, który go wykonał – mówił powoli, zastanawiając się nad każdym kolejnym słowem. Zwykle nie rozmyślał nad atakami sam z siebie – do tego były treningi. Nauczyciele zawsze potrafili go naprowadzić właściwym pytaniem na właściwą odpowiedź.
A może pytanie było podchwytliwe? Może to była żartobliwa zagadka? Słowo nie znalazł jednak żadnej gry słów, która mówiłaby o zawsze odnoszącym sukces ataku.
Zabrał się za przeprowadzenie kolejnego ataku. Musiał najpierw wybrać cel. Złudzenie stał do niego przodem. Spoglądali na siebie. Wojownik obawiał się, że białofutry zbyt łatwo przewidzi jego ruch. Najpierw musiał się zbliżyć pierwszym atakiem, by kolejne móc przeprowadzić z bliższej odległości. Postanowił ponownie obrać za cel nos. Z prostej przyczyny – już go w łeb raz zaatakował. Czemu by nie spróbować ponownie? Poprzeczka była wysoko, bo głowa była trudnym celem. Mógł nadziać się na pazury przednich łap broniącego, lub giętka szyja mogła oddalić cel ataku. Wtedy jednak nastawione byłoby gardło, a to bardzo ryzykowna zagrywka.
Patrząc na to z innej strony – głowa była najbliższym celem. Jak nie spróbuje, to się nie przekona.
Zrobił ostrożnie dwa szybkie kroki do przodu, wyczekując jakiejkolwiek reakcji obrońcy, która coś by mu powiedziała. Skrzydła, o których jeszcze przed chwilą rozmawiali, były w stanie spoczynku. Ani jeden mięsień nie drgał. Jakby ich nie było. Walczył, ale udało mu się zachować naturalny spokój. O nerwowej utracie kontroli nad ciałem nie było mowy. Łapy stały stabilnie. W w miarę równych odległościach od siebie, z rozluźnionymi stawami, giętko. Czuł pod nimi chłód ziemi i każdą jej nierówność. Skupił się na swoim ciele, na przeciwniku, na ataku. Odetchnął.
Poprawił ogon. Był istotny. Bez niego niemal natychmiast by się przewrócił. Jako smok Życia potrafił docenić każdą swoją część ciała. Uznać ją za coś przydatnego. Za prawdziwy dar, z którego zamierzał godnie skorzystać. Opuścił łeb. Bo linie proste były ważne – teraz jego szyja tworzyła taki z linią grzbietu i ogonem.
Skupił się, bo teraz chciał wykonać serię. Rzucić się w wir walki, nie przystając co krok, aby pogadać. Musiał dać upust emocjom, wyżyć się, mieć prawdziwy trening. Dostać wycisk, jak u Nauczyciela. Dobrą lekcję, która pokaże mu, jak wiele się jeszcze musi nauczyć.
Ruszył niczym maszyna. Jego kości, poruszane przez niezwykłą moc mięśni, której sam nie do końca rozumiał – jak to wszystko mogło działać? Sprawka bogów? Maddary? Miał nadzieję, że nie. Nie ufał niematerialnym rzeczom.
Od razu przeszedł do wykonywania szybkich kroków. Nie stali tak daleko siebie. Zwykle szedł w innym kierunku, niż planował zaatakować, dla zmyłki. Może tym razem lepszą zmyłką będzie jej brak? Zaoszczędzi na czasie, rezygnując z manewrów, kombinacji. Podbiegł lekkim krokiem, nisko na nogach, choć ledwo muskając podłoże łapami. Jakby lewitował. Jako drzewny też musiał być bardzo lekki.
Napiął mięśnie na krótko przed wykonaniem skoku, aby przywódca pomyślał, że właśnie ma zamiar go wykonać. Być może zmusi go do przedwczesnej reakcji, ruszenia łap, aby zaatakować wtedy, kiedy samiec będzie miał trudności z obroną? W rzeczywistości odczekał bardzo krótką chwilę przed wyskokiem, nieruchomo, gotów do wyskoku. Siła poszła głównie z tylnych łap, by skoczyć wyżej, niż dalej. Ogon świsnął, dodając skoku siły. Lewą łapę uniósł wyżej, jakby prowadziła za sobą resztę smoczego ciała. Poprowadził ją po łuku w kierunku przedniej części szczęki Złudzenia Życia. Wiedział, że nie potrzeba dużej siły – wystarczy precyzja. Pamiętał o słowach nauczyciela, że uderzenie w nos powoduje łzawienie. Zmuszając przeciwnika do zamknięcia paszczy można było spodziewać się również wybicia mu zębów, czy nawet ugryzienia języka.
Następnie cofnął łapę, niczym dźwignia zastępując ją prawą. Prawa miała rozciąć okolice złotego oka, zostawiając po swoich pazurach pionową ranę, przedłużoną podczas opadania na ziemię. Wrócił do pozycji sprzed ataku, najpierw lądując tylną częścią ciała, a potem dostawiając tylną. Jakby czas leciał do tyłu.
W kluczowych momentach wydawał z siebie głośny oddech, by nadać sobie rytm i kontrolować oddychanie, nie zmęczyć się.

















