A: S: 3| W: 4| Z: 2| M: 5| P: 2| A: 1
U: B,L,W,O,MP,MA,Kż,Skr,Śl,Prs: 1| A,MO: 3
Atuty: Regeneracja, Wytrzymały, Szczęściarz, Twardy jak diament, Utalentowany, Przezorny
Przybiegł pod drzewo. Czuł palący ból w mięśniach, bowiem od lokalizacji startowej nie przystawał ani na chwilę, mimo sporego dystansu do przebycia. Nie jakieś pół mapy może, ale ileż to razy cwałował z pełną prędkością? Jego łapy nie były dostosowane do biegu, a już zwłaszcza przeciwstawne palce, które musiał sztucznie podciągać do góry, żeby ich sobie nie uszkodzić. Tułów też w ogóle się do tego nie nadawał, ciężki, nisko osadzony nad ziemią. Cały był bez sensu do takich aktywności.
Nie przejmował się jednak, musząc wbić gdzieś pierwszą falę emocji, żeby nie rozsadziło mu czaszki.
Gdy się zatrzymał, spojrzał zdyszany na wypoczywające u szerokiego pnia sarny.
Koziołek gwałtownie uniósł łeb, na tyle sprowokowany wonią smoka, by zainteresować się ich wspólną więzią. Prowadzone po niej emocje były jak zwykle okrutnie wykańczające. Ssak położył uszy po sobie, ale nie podniósł się, jedynie obniżając łeb, by zaprezentować obrońcy swoje małe poroże.
Leżał akurat przytulony do trójnogiej i nie chciał jej wybudzać specjalnie przez nerwowe kaprysy ich wspólnego znajomego.
Być może było coś pocieszającego w tej reakcji? Choć się na niego gniewał, miał najwyraźniej dość zaufania, by to wyrazić. Jedno pacnięcie łapą wystarczyłoby przecież, żeby złamać mu kark.
Owe poczucie bezpieczeństwa miało oczywiście swoje granice. Niestety nie tak luźne, jak smok sobie wyobrażał.
Koziołek gotów był odstraszać obrońcę jedynie do pewnego momentu, dlatego gdy ten podszedł bliżej, cała pewność siebie rozpierzchła się, jak spłoszone stado kruków.
Podnosząc się na cztery, krzywe nogi, koziołek niechcący zdzielił jaśniejszą sarnę kolanem w pysk, tak iż jej stan świadomości, nie mógłby być już poddany pod wątpliwość.
Trójnoga zamrugała zaskoczona i pokręciwszy głową spojrzała na sterczącego obok drapieżnika. Zawsze przypominał jej śmierć, która z jakiegoś powodu, ciągle nie nadchodziła, jedynie czyhała dwa kroki dalej.
Drzewny wycofał się o krok, czując jak jego łapy zaczynają drżeć.
– Przestań się tak zachowywać – jęknął, czując rozcieńczony kwas zbierający mu się na języku. Niby mówił do rudej sarny, ale gdy skonfrontował się z własnymi słowami, nie był pewien czy sam nie był ich adresatem.
Żal w głosie i wewnątrz więzi obrońcy zawsze go dezorientował.
Czy koziołek mógłby cokolwiek z tym zrobić? Dlaczego smok zachowywał się, jakby tego oczekiwał?
Niepewnie odstawił wcześniej trzymaną przy piersi nogę, choć jego ciało pozostało wyraźnie napięte, jakby gotów był odskoczyć.
Trójnoga wciąż leżała obok, obserwując.
Prorok prychnął gniewnie, wbijając pazury w grunt i po drodze, w trakcie ich zaciskania, rwąc trochę trawy.
– Mówię przestań. PRZESTAŃ. Nie jestem twoim wrogiem – warknął głośno, tym razem naprawdę paraliżując sarnę lękiem. Poczuł, że zapragnęła uciec, ale niezdecydowanie między ratowaniem własnego życia, a potrzebą nie zostawienia trójnogiej na pastwę smoka było zbyt silne. Kończyny ssaka zaczęły drżeć w napięciu, im dłużej go obserwował.
– Nie jestem – dodał cierpko, utrzymując niezmiennie swoją pozycję. Żadna forma tego rozkazu nie przemówiła do zestresowanego zwierzęcia.
Łzy znów zagościły w kącikach jego ślepi, szkląc ich błękitną powierzchnię. Nie zamierzał bardziej podchodzić, skoro był dla ssaka taki przerażający, zamiast tego wdrapując się na drzewo.
Sarna odprowadziła smoka wzrokiem, rozluźniając się, dopiero gdy opadł ciężko na swojej ulubionej gałęzi.
Zacisnął powieki, pozwalając by słone kropelki spłynęły mu po łuskach.
Bezsensowna reakcja. Po co był zrobiony w ten sposób? Marnował jedynie czas. Czas, który powinien poświęcić na znajdywanie metod, by zaprzyjaźnić się ze stadem, które go nienawidziło.
Przez chwilę silił się na jakieś słowa, skierowane do swojej jaźni, lecz nie potrafił zebrać myśli. Zamiast tego, po prostu załkał do samego siebie. Zachowywał rozsądek, żeby nie wyć jak rozdzierany jeleń, choć nie maskował się dość, by nie usłyszały go przynajmniej sarny.
Trwało to może z godzinę, aż słońce zupełnie zaszło, zabierając ze sobą plamki cieni uformowanych z liści, na jego brązowej łusce.
Nie spodziewał się, że widmo decyzji przywódcy może go tak zaboleć. Fakt, że naprawdę się starał, zamiast popełniać błąd za błędem, jak przy Infamii, gdzie nie potrafił dobrze ulokować myśli, męczył go prawdopodobnie jeszcze bardziej – ponieważ nie widział opcji, by móc postąpić inaczej. W oczach większości, był zatem z góry na straconej pozycji.
To Pasterz zawinił.
Swoimi pieprzonymi decyzjami i "prostotą" napluł na Ziemię budowaną przez pokolenia. Zniszczył Ziemię Gonitwy, Dzikiej, Szabli, Trzęsienia. Zniszczył jego Ziemię tym swoim zaplutym brakiem honoru.
Stłumiony warkot wyrwał mu się z pyska. Złapał się jedną łapą w połowie mordy, boleśnie wbijając pazury w łuski.
Sarna poruszyła się niespokojnie, odkładając głowę na trójnogiej. Burza mająca miejsce tuż nad nimi nie była przecież wieczna. Mimo to patrzyła niepewnie do góry, jakby czekając aż spadnie grad.
Póki co tylko chmura kwasu rozchodziła się z wiatrem.
Historyczna skaza, zadufane w sobie bydlę. Teraz żadne zrozumienie o które błagał Infamię nie miało sensu. Ich pieprzona kłótnia mogłaby zwyczajnie nie istnieć, nie niszczyć wszystkiego co miał, w imię plecenia rozerwanych wątków z przeszłości.
Miał ochotę krzyczeć. Tyle przychodziło mu z bawienia się w politykę. Prorocy musieli istnieć chyba tylko jako boski żart. Nikt komu zależało nie potrafiłby tego znieść. Tylko psychopaci tacy jak Sekcja, którzy w poważaniu mieli jakąkolwiek wartość, pokój, czy prawdę. Przeznaczeniem proroków było obserwować jak Wolni tarzają się we własnych ekstrementach i jedynie stać z boku. Nikt nie kazał mu do nich dołączać.
Być może rzeczywiście powinni wymrzeć. Niech grunt pochłonie ich teraźniejsze i przyszłe błędy.
Nawet fetyszyzacja zbrodni jaką popełnił na Kazesie nie wystarczyła, by potrafił zdobyć się na jakiekolwiek współczucie do tych form mięsa. Nienawidził ich tak samo jak samego siebie.
– Mam dosyć już – mruknął pociągając nosem. Mieszanka gniewu i żalu prędzej czy później musiała doprowadzić do wypalenia.
Żadne z takich załamań nie wystarczyło, by jakkolwiek przynieść mu ukojenie. Toksyczna energia po prostu zbierała się księżycami, by potem wydrzeć się z niego w najbardziej żenujący ze sposobów, tylko po to, by cykl rozpoczął się na nowo. Cholera wie dlaczego wciąż był tym jakkolwiek zaskoczony. Jakby potrafił zmienić cokolwiek.
***
Gdy przybył pod drzewo nieokreśloną ilość wieczorów później, sarny wypoczywały poza zasięgiem jego wzroku. Wiedział, że są bezpieczne, choć tęsknił za ich widokiem. Nie mógł niczego im ofiarować, ni to nawet pogłaskać ich miękkiego futra, więc akceptował, że tworzyły sobie własną przestrzeń.
Może pewnego dnia po prostu zginą, zanim zdąży zareagować. Byłoby to logiczne, więc na swój sposób wolał się już z tą myślą oswoić. Jedynie drzewa były wieczne, zawsze pozwalając się znaleźć dokładnie tam, gdzie ich potrzebował.
Wyciągnął łapę, by pogładzić korę, płytko naznaczoną jego pazurami i uśmiechnął się krzywo, poniekąd do siebie, poniekąd do samego drzewa. Szum korony nie miał mu nic do powiedzenia. Oczywiste, bo nie miał pomysłu co takiego zawrzeć w ich szeptach. Stał tak zatem przez chwilę, medytując bez sensu, a następnie wdrapał się po szerokim pniu, by opaść na tę samą gałąź co zwykle.
Dopiero tam, nieprzyjazna cisza zdała się go dogonić.
Chciał się poczuć gorzej.
Zniszczyć wszystko doszczętnie skoro i tak już niemal niczego nie posiadał. Jeśli nie mógł niczemu, nigdy zaufać, jaki sens miało staranie się dla kogokolwiek? Żeby chociaż istniała wartość w zachowywaniu pamięci. Żeby chociaż miał pewność, że historia mogła być czymś więcej niż opowiedzianą bajeczką albo ścianą niekoherentnego bełkotu wyrytego w kamieniu.
No tak. Za bardzo bawił się w oczekiwania. Odcięcie się od wszystkich byłoby najlepsze. Może wtedy w końcu pojmie, że niczego nie musi robić dla innych.
Ułożył łeb na gałęzi, zaciskając nerwowo szczęki. Mahvran zdawała się ostatnim co posiadał, nawet jeśli pojmował, że jedyna nić jaka ich łączyła, istniała tylko ze względu na jego własny upór. Lub nie. Ale ta druga wersja powiązana była z nadzieją, która go wykańczała.
Chciał przestać się starać i myśleć o niej tak uporczywie, ale też nie potrafił. Zbyt wiele wypowiedziała słów, które go z nią wiązały, zbyt wiele małych, subtelnych gestów wykonała w jego stronę.
Ale nie jako jedyna przecież. Wiele osób na pewnym etapie potrafiło okazać mu jakiś skrawek sympatii. Ciężko wywalczony zdawał się w jakiś sposób bardziej satysfakcjonujący, bardziej stały, ale tylko pozornie. Wszystko co trzymał blisko, jako swoje paliwo do działania prędzej czy później okazywało się kruche i fałszywe. Jedynie w Kazesie była pewność, ale z tym wiązało się także osamotnienie.
Westchnął nerwowo.
Wiedział, że przewodniczka nie miała czasu. Wiedział, że miała swoje elfy, stado, pisklę i wojnę na głowie. Tym lepiej, jeśli będzie niewygodny. Tym lepiej jeśli obrzydzi się nim i zmęczy akurat teraz.
~Nie mam nikogo poza tobą Mahvran.
Czy możesz... ~ niezbyt podsumowująca cokolwiek energia. Znajomy pod względem swojej oficjalności ton rozbrzmiał w łbie samicy.
Zacisnął szpony. Wiedział, że stawiał ją w bezsensownej pozycji. Chciał, żeby go odrzuciła.
– Nie wiem co nastąpi jeśli.. ~ a jednak świadomość tego do czego dążył utrudniała mu zwyczajne dokończenie wypowiedzi.
~ Czy możesz spędzić ze mną czas? ~ smutek zmieszany z rozkazem. I tyle.
Licznik słów: 1416
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
♣ szczęściarz ♣
odwrócenie porażki akcji na 1 sukces
raz na walkę/polowanie/raz na 2 tygodnie w misji
♣ twardy jak diament ♣
stałe -1 ST do testów na Wytrzymałość
♣ przezorny ♣
+2ST do kontrataków przeciwników
[color=#585858] ♦ [color=#755252] ♦ [color=#B69278] ♦ [color=#C63C3C] ♦ [color=#B88576]