A: S: 5| W: 3| Z: 1| M: 3| P: 3| A: 4
U: B,W,Prs,L,Śl,Skr,Kż,MA,MO: 1| Pł,A,MP: 2 | O: 3
Atuty: Okaz Zdrowia, Adrenalina, Tancerz, Pierwotny Odruch, Magiczny Śpiew
Przyglądał się ciałom, a z jego polików ciągle leciały bezdźwięczne smocze łzy. W końcu usłyszał za sobą Strażnika. Spodziewał się jego obecności, więc nie zaskoczyło go to. Odwrócił się do niego powoli.
– To... miało być zwykłe... miłe... rodzinne spotkanie. Chciałem zjednoczyć rodzinę, chciałem, żeby Tofi z Solą się zaprzyjaźniły, żeby Mak, Róża, Szafir i my... Żeby... ... ...żeby wszyscy byli razem. Szczęśliwi. – powiedział niby spokojnie, lecz z drżącym głosem.
– Już byliśmy razem, czarowaliśmy, biliśmy się na nosy, heh... – prychnął marnie przez swój smutek – Wszyscy zjedli ryby, które przyniosłem... Potem wyszedłem tylko na chwilę, ze mną Tofi i Mak, na zewnątrz i... huk. Elf wystrzelił czymś świetlistym w niebo, z każdej strony wybiegło w sumie z trzydziestu, czterdziestu łowców, w czarnych zbrojach, tak zdobionych... Nigdy w życiu ani jednego takiego nie widziałem, tak... opancerzonego i wyposażonego. Wiedzieli, po co tam przyszli, chcieli zabić i ograbić wszystkich. Dosłownie wszystkich. Ale to nie było najgorsze. Oprócz łowców był z nimi... smok. W równie czarnej zbroi, z czerwonymi jak granat akcentami, a łuska jego była błękitna. Olbrzymio-morski, błony... takie – pokazał łapą drugą, gdzie miał błony między palcami – I takie... – pokazał nagle na końcówkę swojego ogona – I... takie. – W końcu... pokazał bezpośrednio na swój własny pysk. – Rozumiesz? Brat Maka, mój własny bratanek, Bratek, on żył i służył Łowcom pod nowym imieniem, Vrant. Wrócił do wioski po to, żeby wyrżnąć swoją własną rodzinę. Mak tego nie pojął. Jak głupi wybiegł bratu na przeciw tylko po to, by skończyć tak, jak widzisz. Starałem się go ochronić, broniłem go maddarą, ale dwadzieścia bełtów musiało w końcu przebić moją ochronę, gdy Tofi tylko stała za mną, i trzęsła się ze strachu, Mak nie wiedział co się dzieje, a Ważka, Róża i Szafir chowały się jeszcze w szopie. – nie miał Ważce mimo wszystko tego za złe. Szczerze; będąc nią też by tak zrobił.
– Mieszkańcy rzucili się do obrony. Szafir wybiegła z szopy. Zabiła ośmiu... dziesięciu... nastu... Zginęła. Aereth'Halth zabił dwóch... trzech... Zginął. Kowal tak samo. Wszyscy ginęli, a ja mierzyłem się ślepiami na samym środku z tym... potworem. Potworem, który powstał przez jednego, głupiego motyla sto pięćdziesiąt księżyców temu. Wszystko zadziało się tak... szybko. Skoczył na mnie... Taki pewien, że zabije mnie już tu i teraz, na miejscu, a ja zrobiłem... tak... – I powtórzył ruch łapą, który wtedy wykonał, perfekcyjnie parując nadlatującą śmierć. Wydawało mu się, że widzi go tu jeszcze raz, jakby znowu musiał go zabić... – A potem tak – odłożył łapę na ziemię i podniósł drugą, pewnie przecinając nią powietrze na wysokości szyi – i... padł. Niedowierzając w to, co się stało. Wyglądał tak, jakby szkolono go do walki przez całe życie, a ja tak po prostu... go zabiłem. Swojego bratanka, własnymi szponami wyrwałem z niego życie, które mógł poświęcić na tak wiele lepszych sposobów... – wziął kilka głębokich oddechów przerwy, aby się uspokoić. Jednak drżenie całego ciała nie ustało.
– Sam też coraz bardziej nie wierzyłem w to, co się dzieje. Pamiętam jeszcze, że... ryknąłem na całe gardło, na całą okolicę, a wszyscy Łowcy popatrzyli się na mnie jakby widzieli coś, co nie mogło się wydarzyć. Któryś z nich krzyknął "On jest najsilniejszy! Na niego!", a ja widząc jak sześć zakutych łbów leci prosto na mnie liczyłem na to, że chociaż uda mi się zabić jednego, dwóch nim podzielę los bratanków. A potem ta... ta głupia... – zadrżały mu łapy i nieco zdenerwował się, odwróciwszy się w stronę martwej Tofi i wskazując na nią błoniastym palcem – Rzuciła się przede mnie, zamiast uciekać, albo zrobić cokolwiek pożyteczniejszego niż chronienie mnie, akurat mnie własnym ciałem. Jak to zobaczyłem... ja... ja już na prawdę nie pamiętam, co się działo... wszędzie krew, Sól i Róża skądś się pojawiły i potem wszystko ucichło... Z całej wioski przeżyłem tylko ja, Sól i Róża. Musiałem patrzeć, znowu, jak moja rodzina zabija się nawzajem i przy okazji tyle niewinnych stworzeń... – popatrzył się na podłogę, ale nie wyglądał na zmęczonego tym wszystkim czy po prostu smutnego. Cały się trząsł miotami najwyższymi falami emocji, jakie doświadczył w swoim życiu. Westchnął w taki sposób, że praktycznie zaskrzeczał; pisnął marnie. – A to miało być... zwykłe, miłe, rodzinne spotkanie... – wymamrotał i spojrzał się jeszcze raz na wciąż martwe ciała. Nie wracali. Usiadł i owinął ogon wokół siebie tak, żeby móc zakryć swój łeb i cały front skrzydłami z nadmiaru emocji i wstydu, że znowu się tak załamuje na oczach całej Świątyni. Obiecał sobie, że nigdy z siebie już nie wyda dźwięku w trakcie płakania i właśnie w tym momencie ów obietnicę złamał. Zaczął po prostu szlochać.
– Dlaczego to wszystko zdarza się akurat mi? – powiedział po przerwie zrozpaczony – Co ja takiego zrobiłem, żeby sobie na to zasłużyć? Jakim potworem musiałem być w poprzednim wcieleniu, żeby teraz sprowadzić śmierć i rozpacz na cały swój ród?
Licznik słów: 805

Give me something to go on...
Narracja: #787A6F | Dialog: #7698B5 | Mentalka: #567885
Okaz Zdrowia– odporność na choroby, brak +2 ST po 100 księżycu
Adrenalina – dodatkowa kość do biegu, ataku i obrony, w przypadku niepowodzenia – rana ciężka
Tancerz – stałe -1 ST do rzutów na obronę fizyczną
Pierwotny Odruch – raz na walkę -2 ST do obrony
Magiczny śpiew– raz na pojedynek/2 tygodnie polowania, odejmuje 2 sukcesy przeciwnika
– – – – – ·
Błysk Przyszłości – Automatyczne powodzenie akcji/rana ciężka dla przeciwnego smoka
Motywy muzyczne:
Motyw Główny | Walka | Z przyjaciółmi
Kalectwa:
uszkodzone skrzela (+1 ST do akcji pod wodą)