A: S: 2| W: 1| Z: 2| M: 3| P: 3| A: 3
U: W,B,Pł,Prs,A,O,MP,MO,Kż: 1| L,MA,Skr,Śl: 2
Atuty: Pechowiec; Nieparzystołuski; Przyjaciel natury; Wszechstronny
Wydawało mi się, że Błysk nie miał nic przeciwko moim ćwiczeniom maddary, a wręcz na odwrót. Ucieszyło mnie, że Ziemisty był osobą, która lubiła pomagać i mimowolnie zacząłem zastanawiać się, czy khakołuski byłby w stanie nauczyć mnie jeszcze czegoś ciekawego na temat maddary. Wiedziałem, że jeszcze sporo jej tajników mam do odkrycia, a nowy znajomy uchylił mi właśnie skrawek nowej wiedzy.
Zupełnie nie miałem w zamiarze zepsuć pozytywnego nastroju swoimi pytaniami, aczkolwiek najwyraźniej nieświadomie tak zrobiłem, co mogłem wywnioskować ze zmieniającego się wyrazu pyska. Kiwnąłem jedynie głową uznając, że lepiej nie dążyć tematu, jeżeli ma sprawiać rozmówcy ból. Szybko zmieniliśmy temat i wróciliśmy do bardziej pozytywnych opowieści. Zaciekawiły mnie słowa Błysku, gdyż słychać w nich było sporo doświadczenia, najwyraźniej uzyskanego własnoręcznie. A skoro z doświadczenia mówił, że nie należy się winić za coś, nad czym nie miało się kontroli... Cóż, najwyraźniej też miał mało przyjemne momenty w przeszłości. Współczułem mu, lecz nie chciałem schodzić na ponure tematy, więc odpowiedziałem krótko i przeszedłem do swojej opowieści.
– Dziękuję ci za radę. I bardzo chętnie opowiem o Turnieju! – już miałem kaszlnąć na przeczyszczenie gardła, ale w porę przypomniałem sobie, że przecież posługuję się do rozmowy maddarą. Śmiechłem z siebie w myślach i zabrałem się za historię. – A więc było to tak. Nasz klan od dawna nie miał już powodzenia, matki ciągle traciły swoje młode, paskudna pogoda wyniszczała zapasy i płoszyła zwierzynę, a łowcy byli wycieńczeni i przynosili bardzo mało pożywienia. Do tego od jakiegoś czasu ogromny tygrys – wielkie, majestatyczne kocisko o ognistym futrze – uznał sobie nasz klan za doskonałą zabawkę i ciągle znęcał się nad zmęczonymi smokami. Winą za ten jeden wielki pas niepowodzeń obarczano bogów, którzy podobno gniewali się na nasz klan. Adenyi, tamtejsza bogini łowów, została czymś przez smoki urażona, dlatego też nieszczęście ciągle wisiało nad ich duszami. Trwało to już nie jeden księżyc, ale nagle wydarzyło się coś wspaniałego. Z dalekich stron, nieznanych dzikim leśnym smokom przybył onyksowy bohater o jadowitych oczach – tak właśnie nazywano mojego ojca. Władał on sztuką magii, która zachwycała dzikie gadziny, niezdolne do tkania maddary. Powalił ognistą bestię, zapewnił klanowi ochronę i przywrócił w nim harmonię. Od kiedy postanowił zostać, klan zaczął kwitnąć, niczym pąki kwiatów w miesiącu Pierwszego Życia. Smoki naprawdę wiele zawdzięczały Zwierzchniemu Kolcowi, tak też pięć księżycy po jego przybyciu Wódz postanowił zorganizować Turniej Młodych Dusz. Adepci klanu mieli zaprezentować swoje możliwości, które mogli poszerzać i rozwijać dzięki ochronie mojego ojca. Częściowo był to też hołd do bogów, którzy w końcu zezwolili klanowi żyć spokojnym życiem i zesłali im bohatera.
Miałem wtedy cztery księżyce. Udział nie był do końca obowiązkowy, ale wszyscy dorośli dawali wyraźne znaki, że oczekują uczestnictwa jak największej liczby młodzików. Każdy rodzic chciał, aby to jego pisklę zyskało miano najbardziej obiecującej Młodej Duszy, bowiem to mocno uprościło by ich potomkom życie. Otrzymanie jakiegokolwiek tytułu przed osiągnięciem pełnoletności automatycznie zwiększało szansę na zyskanie w stadzie szacunku, a z surowymi zasadami, jakie panowały w dzikim, leśnym klanie... Cóż, nie odchodźmy od tematu. A więc dość wkrótce ogłoszono pierwszą część wyzwania, jakiego mieliśmy się podjąć. Próba walki! Ja byłem słabym, ledwo obeznanym w podstawach pisklakiem, ale za to byłem mniejszy i znacznie zwinniejszy od innych. Nie chciałem zawieść ojca, więc bardzo niechętnie, ale również postanowiłem wziąć udział w Turnieju, a przynajmniej w jego pierwszej części.
Przygotowania trwały ledwo kilka dni. W tym czasie ojciec pokazał mi podstawowe sztuczki, które miały pomóc mi wygrać – miałem ciągle pozostawać czujny, nie dawać się trafić i wymęczyć przeciwnika. Sporo ćwiczyłem, a każdego wieczoru od zgłoszenia musiałem po kilka godzin kąpać się w rzece, aby zmyć cały brud i rozluźnić mięśnie po treningach. Oczywiście, niewiele mi to dało – to było ledwo kilka dni, w czasie których nieznacznie zdołałem rozwinąć wiedzę o podstawach ataku i obrony. Było za mało czasu, abym się w pełni przygotował. Mimo to nie zamierzałem rezygnować. Wchodząc na arenkę czułem, jak od środka zżera mnie strach, ale nie chcąc sprawić zawodu ojcu stanąłem wraz z innymi uczestnikami w linii i godnie prezentowałem swoją rodzinę. Wyróżnialiśmy się – ja i Imoragh, on ledwo mieścił się między innymi, a mnie było widać wśród innych jedynie dzięki jaskrawym lawendowym łuskom. Wszystkim przydzielono partnera do walki, ja miałem się zmierzyć z nieco większym ode mnie pisklęciem znanego w klanie łowcy. Wstyd przyznać, ale nie pamiętam już jego imienia. Wszystkich par było pięć, a my mieliśmy walczyć jako trzeci. Po ogłoszeniu przydziału mogliśmy wrócić na gałęzie drzew, skąd widownia obserwowała arenkę. Nerwowo obserwowałem pierwszą i drugą walkę, próbując spamiętać triki zwycięzców. Niewiele się nauczyłem – wciąż byliśmy pisklakami, więc starcia były naprawdę nieudolne i dosyć nudne. Przeciwnicy głownie krążyli i się w siebie wpatrywali, nie wiedząc, co mają zrobić. Druga walka była już nieco ciekawsza, jej uczestnicy byli parę księżyców starsi ode mnie i wiedzieli nieco więcej o walce. Ich ruchy były znacznie bardziej intensywne i pewne, ale dalej nie mogło się to równać z prawdziwym starciem. Wtedy jednak dla małego mnie było to najprawdziwsze widowisko. Obserwując to wszystko tylko bardziej się denerwowałem, ale nie mogłem pozwolić, aby strach przejął nade mną władzę. Nie chciałem stchórzyć.
I oto nadeszła pora na moją pierwszą walkę. Do tamtej chwili nie widziałem wśród widowni swojego przeciwnika, ale gdy ujrzałem go, wychodząc na arenkę, dostrzegłem w jego oczach przerażenie. Na chwilę pomyślałem, że boi się mnie, ale wtedy dotarło do mnie, że on zwyczajnie się stresuje, tylko znacznie bardziej, niż ja. Teraz mu współczuję, ale wtedy... Wtedy myślałem tylko o tym, aby przetrwać i nie zawieść ojca. Zawsze miałem wrażenie, że go rozczarowuję, więc ciągle dążyłem do tego, aby wywołać u niego dumę. To była moja szansa i nie zamierzałem jej marnować. Gdy tylko rozbrzmiał gardłowy warkot Wodza, rzuciłem się z pazurami na przeciwnika. Wyraźnie się przestraszył, ale odruchowo odskoczył w bok, unikając mojego ataku. Wtedy też zamarł, nie wiedząc, co ma począć. We mnie natomiast buzowała adrenalina, nie mogłem stać spokojnie. Gdy tylko opadłem na ziemię, machnąłem ogonem i chlasnąłem dzieciaka kolcami po policzku. Nie były wtedy jeszcze zbyt ostre, ale szybkie uderzenie zdołało rozciąć nieznacznie skórę na pysku młodzika. Widziałem już, jak w jego oczach wzbierają łzy. Mogłem się zlitować, ale zamiast tego obróciłem się do niego szybko i stanąłem na tylnych łapach, przednimi mocno popychając smoka. Nie udałoby mi się go powalić, gdyby skupił się na walce, jednak był za bardzo oszołomiony. Szybko stracił równowagę i upadł na piach, a ja przycisnąłem go do ziemi. Pamiętam, jak warczałem, wpatrując się w jego mokre, przerażone oczy, a z tego amoku wybudził mnie nagły wybuch okrzyków zewsząd. Odskoczyłem od pisklaka, a ten wskoczył na równe łapy i wyjąc uciekł w stronę swojego domu. Ja tymczasem z zaskoczeniem rozglądałem się po wiwatującej widowni, z radością wykrzykującej moje imię. Odnalazłem wzrokiem ojca, ale nie zrozumiałem emocji, jakie miał wypisane na pysku.
Dalszą część Turnieju przeczekałem u siebie w namiocie. Od przechodzących obok smoków słyszałem, że byłem najszybszy ze wszystkich młodzików, które dzisiaj walczyły. Niezbyt mnie to obchodziło, bo myślałem tylko o tym, jak mógłbym przeprosić tego przerażonego pisklaka. Wieczorem w końcu postanowiłem wyjść z namiotu i pójść do syna łowcy. Nie zdążyłem jednak przejść nawet kilku ogonów, a zostałem przez kogoś powalony. Szybko okazało się, że przycisnął mnie do ziemi dokładnie ten pisklak, którego miałem zamiar przeprosić. Obok niego stali jego koleżkowie i dumnie się uśmiechali, jakby coś osiągnęli, powalając drobnego pisklaka. Ten przyciskający mnie do ziemi zaczął się ze mnie naśmiewać, syczeć do ucha groźby, aż nagle wszyscy usłyszeliśmy gdzieś z boku znajomy głos.
– A na arenie bez koleżków już nie jesteś taki wyszczekany, co? Jak chcesz udowodnić swoją siłę, to trzeba było walczyć kiedy była do tego okazja, a nie ryczeć jak babsko. – zaszydził Imora, a trójka przegranych nagle podwinęła ogony i pochowała się w gęstwinach drzew. Tamten dzień zakończył się nawet miło, Imora opowiedział mi, jak powalił jednego z tej trójki na arenie. Pośmialiśmy się i nawet zapomniałem, iż ojciec słowem się do mnie tamtego dnia nie odezwał. Dalej właściwie nie wiem, dlaczego.
Nastąpił dzień kolejny. Wszyscy ponownie zebrali się wokół arenki, ale pisklaków tym razem ustawiła się tylko czwórka – piąty zrezygnował po tym, jak usłyszał plotkę, że będzie walczył z Imorą. Zresztą to było zrozumiałe, nikt nie chciał się z nim mierzyć. A szczególnie ja, bo to był mój najlepszy przyjaciel. Jednak Wódz miał wobec nas inne plany – z chytrym uśmieszkiem przydzielił nas do jednej pary. Och tak, mieliśmy stanowić główną rozrywkę tego dnia – najszybszy zwycięzca kontra najsilniejszy zwycięzca, a do tego przyjaciele. Widziałem ciekawskie i wredne spojrzenia, które rzucała w naszą stronę widownia. Walczyliśmy jako drudzy, więc póki trwało pierwsze starcie, mieliśmy okazję wymienić parę słów. Imora próbował przekonać mnie, że da mi wygrać, ponieważ wiedział, ile znaczyło dla mnie zdanie ojca. Ja jednak wytłumaczyłem mu, że jeżeli dostanę się do finału, pisklaki nie dadzą mi już spokoju. W jego natomiast przypadku wygrana wydawała się czymś oczywistym – był wielkim, potężnym i uzbrojonym w kolce pisklakiem. W końcu ustaliliśmy, że będziemy walczyć ze sobą uczciwie, a niezależnie od wyniku walki, nie zmienimy wobec siebie nastawienia.
Ogromnie się stresowałem tą walką. Parę razy nieomal spadłem z gałęzi, bo tak się zamyślałem. W końcu pierwszy pojedynek się skończył i nastała pora, byśmy zeszli na arenkę. Oboje byliśmy spięci, to było widać, jednak w spojrzeniach, jakie ze sobą wymienialiśmy, nie było cienia agresji. Na razie...
Znów rozbrzmiał ryk, lecz tym razem nie ruszyłem od razu do walki. Wiedziałem, że nie mam szans powalić Imory, zwłaszcza że on był niemal trzy razy większy ode mnie i zupełnie się nie bał, w przeciwieństwie do mojego pierwszego przeciwnika. Obrałem inną strategię. Uważnie obserwowałem ruchy Imory, ale on też nie zamierzał szarżować. Wiedział, że takiego ataku łatwo uniknąć, zwłaszcza z moją zwinnością. Z łatwością by mnie pokonał, lecz najpierw musiał mnie dopaść. Przez długi czas zwyczajnie staliśmy nieruchomo, czekając na ruch tego drugiego, aż widownia nie zaczęła się niecierpliwić. Zaczęło się od szeptów, a potem niektórzy zaczęli buczeć z oburzeniem w głosach. W końcu musieliśmy się ruszyć, bo inaczej byliśmy skazani na hordę zawiedzionych widzów. Jako pierwszy wykonałem ruch. Cofnąłem się nieznacznie, a Imoragh dostrzegając ten gest, przysunął się nieco bliżej. Uważałem, by nie uprzeć się w ścianę okrągłej jamy pośród drzew, nazywanej arenką. Gdyby przyparł mnie do muru, nie miałbym gdzie uciec, więc zacząłem powoli okrążać przeciwnika, dalej trzymając się na dystans i zachowując siły na odpowiedni moment. Imora był trudny do wymęczenia, ale przez potężną budowę był mało zręczny i to zamierzałem wykorzystać. Choć emocje pchały mnie do działania, nie mogłem stracić cierpliwości. W końcu się udało – Imora pękł pierwszy. Nie wytrzymał i zaszarżował, a wraz z nim znudzona już nieco widownia wybuchła podekscytowanymi okrzykami. Ja jednak byłem na to gotów. Podskoczyłem i rozwarłem skrzydła, wydłużając skok. Z łatwością przeleciałem nad szarżującym Imorą i niezbyt gładko wylądowałem tuż za nim. Nim zahamował i odwrócił się w moją stronę, już czekałem na niego z zadziornym spojrzeniem na drugim końcu areny. Ten warknął i znów ruszył w moją stronę, ale tym razem rozsądniej oszczędzał siły. Gdy się zbliżył, zręcznie się odsunąłem na bok, znów utrudniając mu życie. Widać było po wyrazie jego pyska, że zaczynało go to już nieco irytować, ale dzielnie nie dawał się sprowokować. Tańczyliśmy tak po całej arenie – on się zbliżał, ja się oddalałem. Wyraźnie widziałem, jak traci cierpliwość, ale wtedy myślałem, że to dobrze dla mnie. Parę razy Imoragh nie wytrzymywał i znowu szarżował, ale za każdym razem kończyło się to porażką. W którymś momencie przestał już niespiesznie się zbliżać i zaczął po prostu za mną biegać i usiłował złapać. Chyba zupełnie zapomniał o swojej taktyce, ja natomiast ściśle się jej trzymałem. Starannie unikałem wszelkich ataków, ale sam nic nie robiłem, aby zbliżyć się do przeciwnika. Ten się powoli męczył, ja zresztą też, ale mi w dalszym ciągu pozostawało znacznie więcej sił, niż jemu. Byłem pewien, że za chwile Imorze skończą się siły i się podda.
Nie doceniłem jednak jego charakteru. Mówiłem ci już, że był niezwykle agresywny i łatwy do sprowokowania? Ze mną się uspokajał i już się tak nie pienił, ale w tamtym momencie musiałem go nieźle zirytować, bo nie zostało zupełnie nic po miłym olbrzymie, jakim był w mojej obecności. Warczał, ryczał, rzucał się i zakurzył całą polanę, a z każdym wydanym warkotem wypluwał też pianę. Za bardzo skupiłem się na unikaniu ataków i wymęczaniu go, aby dostrzec, że nie jest z nim dobrze. Gdy wszystko miało się już kończyć, zaryzykowałem i stanąłem tuż przy ścianie. Zgodnie z oczekiwaniami Imora rzucił się w moją stronę z głośnym wyciem, a ja już miałem mu umknąć... Lecz wtedy poczułem, jak coś trzyma mnie w miejscu. Szybko zrozumiałem, że ucieczkę uniemożliwia mi ogon, ściśnięty w spienionych szczękach Imory. Dopiero wtedy spojrzałem w jego oczy i ujrzałem czystą wściekłość, dzikość, może nawet nienawiść. Dopiero wtedy się przestraszyłem. Zanim zdążyłem coś zrobić, poczułem mocne szarpnięcie do tyłu i już leciałem z bolącym ogonem na środek polany. Boleśnie opadłem na bok, a od zderzenia z ziemią i spowodowanej tym chmary pyłu widoczność mocno mi się zamazała. Ledwo zdążyłem kaszlnąć, a poczułem na karku ostre kły, które miotnęły moje wątłe ciałko na stronę. Mocno uderzyłem się o ścianę, a zjeżdżąjąc po niej bezwładnie odczuwałem tylko ból i strach. Dźwięki zagłuszał mi ryk widowni i pisk w uszach, a wzrok był zamglony. Pamiętam, jak potężne łapska przycisnęły mnie do ziemi. Pamiętam błysk szkarłatnych ślepi, owładniętych obłędem. Już opadałem w odmęty nieświadomości, ale zdążyłem poczuć rozluźniający się ucisk na piersi i zieloną poświatę magii...
Gdy się obudziłem, leżałem w dziupli Lekarki, owinięty w jakieś obrzydliwie mokre rośliny. Całe ciało mnie bolało i ledwo mogłem się ruszyć. Gdy spróbowałem się odezwać, smoczyca mnie uciszyła i gdzieś wyszła. Ponownie zasnąłem, a gdy się wybudziłem, czułem się już nieco lepiej. Siedział przy mnie ojciec. Opowiedział o tym, że Imoragh stracił w trakcie walki panowanie i został przez niego ogłuszony, a także niemal zdyskwalifikowany z Turnieju. Nie wiedzieć czemu jednak Wódz zadecydował, że Imora weźmie udział w finalnej walce. Walczyć zresztą już nie musiał – walka ze mną przeraziła wszystkich młodzików i drugi finalista zrezygnował z walki. Imora wygrał, ale nie przyszedł na uroczyste zakończenie pierwszej części Turnieju. Właściwie to nikt go od czasu walki ze mną nie widział. Bardzo mnie to zmartwiło i chciałem już iść go szukać, ale ojciec nakazał, bym leżał i odzyskiwał siły. Widziałem też w jego oczach to, czego mi nie mówił – nie chciał, abym się spotkał z Imorą. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, dlaczego, ale teraz jest to oczywiste. Zapewne nie tylko młodzi przerazili się tym, co wydarzyło się na arence. Ojciec się o mnie martwił, ale nie zamierzałem rezygnować dla niego z przyjaciela. Gdy tylko wyzdrowiałem na tyle, by móc się ruszać, opuściłem dziuplę bez wiedzy ojca i poszedłem szukać Imory. Wiedziałem, gdzie szukać – mieliśmy wspólną kryjówkę niedaleko obozu. Gdy go znalazłem, przestraszył się. Dziwne, prawda? To ja powinienem był się go bać po tym wszystkim. Mimo to nie odczuwałem strachu. Chciałem jedynie być z przyjacielem. Wielokrotnie mnie przepraszał, mówił, że jest potworem, że nie powinien się w ogóle do mnie zbliżać... A ja go pacnąłem w głowę i powiedziałem, żeby nigdy więcej nie wygadywał takich głupot. Skrajnie go tym zdziwiłem, jednak wytłumaczyłem, że nieważne co się miało z nami stać, zawsze będzie moim przyjacielem. Teraz już wiem, jak bardzo Imoragh musiał cierpieć z powodu tego, że mnie omal nie zabił. Wtedy... Cóż, to może zabrzmi głupio, ale wtedy naprawdę uważałem, że nic się nie stało. Przecież to się często zdarza, że smok niemal zabija swojego najlepszego przyjaciela, prawda? – zażartowałem, a z mojego gardła wyrwał się prawdziwy śmiech. Właściwie już mnie nie bolało, więc mogłem wrócić do używania strun głosowych. Uśmiechnąłem się spokojnie, choć po takiej opowieści raczej nie powinienem zachowywać się tak... luźnie. No ale cóż, już dawno wybaczyłem Imorze, a tak właściwie to nigdy do niego nie trzymałem urazy za tamten incydent. Może to i głupie, ale dla mnie się to nie liczyło. Teraz to było zwyczajnie dobre wspomnienie o najbliższym przyjacielu i naszej niezachwianej przyjaźni.
Licznik słów: 2649
ciiiiiiii
» Pechowiec «
Po każdym niepowodzeniu -1 ST do następnej akcji
» Nieparzystołuski «
-1 ST do Percepcji i Wytrzymałości w czasie nieparzystych miesięcy, +1 ST do Wytrzymałości w czasie parzystych miesięcy
» Przyjaciel natury «
Drapieżniki nie atakują smoka jako pierwsze
» Wszechstronny «
-1 ST do testów umiejętności opierających się na Mocy i Percepcji