OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
Gdyby nie rzucił okiem na zemdlonych towarzyszy, być może nie przejąłby się tak bardzo, ale cóż miał pomyśleć smok widzący dorosłe gady, pod którymi łapy rozsuwały się, zaraz po atakach zajęcy?Rozsądek smoka zaczęły kłócić się z obowiązkiem, a ta abstrakcyjna konfrontacja obrała nagle dramatyczny, wycieńczający psychicznie tor. Co jeżeli rzeczywiście miały coś w ślinie i jeżeli się nie oddali, skończy tak samo jak pozostali? Co jeżeli zginą, jeżeli stąd odejdzie, gdy podejrzane stworzenia, może potwory pod iluzją gryzoni, wsączą w ich ciała kolejne dawki jadu? Z drugiej strony kim był Quaz, żeby móc aż tak troskać się o swoje życie i w jaki sposób miałby udowodnić, że zasługuje na więcej niż splunięcie równinnego, jeśli teraz by zbiegł?
Jeśli udają, że zemdleli, te potworne bydlęta i jest to jakiś rodzaj żartu z okazji przyjęcia nowych członków...!
Drzewny zacisnął zęby i ruszył w kierunku gryzoni. Nie musiał przechadzać się daleko, w końcu wylądowały obok, ale zerwał się ku nim z taką desperacją, jakby zamierzał skoczyć nad przepaścią. Co za potwory, czemu coś takiego w ogóle żyło?!
Szyja Szyszkowego nie była najdłuższa, jeżeli zestawić jego anatomiczne osiągi na spektrum różnych smoczych ciał, ale była wystarczająca aby wygiąć się zwinnie w S-owy kształt, a potem umożliwić Quazowi w miarę szybko przypuszczony atak na jedną z włochatych postaci. Rzecz jasna nie na samej prędkości skupiał się drzewny, choć z oczywistych względów musiał się raczej spieszyć, by nie dać kicaczowi umknąć.
Jednego z nich zamierzał chwycić w zęby, najlepiej po prostu za tułów, ponieważ stanowił największą powierzchnię i jednym gryzem przepołowić, lub przynajmniej zmiażdżyć zębiskami na tyle, by uszło z tego dziadostwa całe życie. Musiał się w prawdzie schylić by wykonać swój ruch, jednak gdy wylądował po swoim niby wyskoku (prędzej wierzgnięciu przednią częścią ciała), zgiął lekko łapy, tak że odległość między zającem a jego szczękami nie powinna być wielka. Co zaś tyczy się drugiej istoty, także nadzieję pokładał w swoich szczękach, więc o ile nie chybiłby pierwszego, wcześniej znokautowanego ramieniem zająca, wyplułby go gdzieś na bok i skierował zakrwawione kły by dziabnąć w bok drugiego stwora. Musiał jak najbardziej zagęścić ruchy, dlatego po pierwszym ataku, zamierzał poprowadzić łeb blisko ziemi, wciąż stojąc na lekko zgiętych, ale zapewniających stabilność kończynach, i przekrzywiając głowę, jak gryzący na ślepo, spłoszony krokodyl, by natrafić nią na przeciwnika. Gdyby nie zdołał ugryźć go w bok, tak jak zaplanował, zawsze istniała szansa, że przy próbie odskoku, gdzieś w smoczych szczękach zapodzieją się małe łapki, a przy najgorszym scenariuszu, ciałko odbije się od łba, zamiast nabić na zęby. Celem kłapnięcia, jak nie trudno się domyślić było oderwanie sporego kawałka ciała z widocznego dla Quaza profilu, czy też odgryzienie pochwyconych łapek.
Co się zaś tyczy się trzeciego agresora, właśnie tego, który zdołał wbić zęby w brązową pierś, o ile Szyszkowy nie stratował go przy okazji, będzie musiał zająć się nim za chwilę



















