A: S: 1| W: 4| Z: 1| M: 5| P: 2| A: 2
U: B,L,Pł,O,A,W,Skr,Śl,Kż,M: 1| MO,MP: 2| MA: 3
Atuty: Wytrwała; Niestabilna; Nieugięta; Furia Niebios;
___Najwyraźniej problemy z majaczeniem, dziwnymi wizjami i słyszeniem obcych głosów w czeluściach umysłu było w tym wypadku rodzinne. Tak, jak linia ojca była jeszcze stosunkowo znośna i co ciekawe, dosyć normalna, tak matczyne geny niosły w sobie tylko problemy. I chociaż mogłoby się wydawać, że Myrkhvarowi udało się to w jakiś sposób obejść, że wygrał na loterii genetycznej nieskazitelnie czyste zdrowie psychiczne – los zakpił sobie z niego i pokazał w czasie jednej z leśnych przechadzek obłe, pozbawione smaku grzybki. Zupełnie, jakby chciał w ten sposób powiedzieć samcowi "no chyba nie myślałeś, że ci się upiekło".
___Tak więc Myrkhvar, chcąc nie chcąc, kontynuował rodzinną tradycję bycia nie do końca zdrowym psychicznie. Ale czy to nie niosło ze sobą jakiegoś uroku? Wypaczonego, pozbawionego sensu, ale nadal zachowującego swój pozorny kształt. Piękno to nic innego, jak kwestia odpowiedniej perspektywy patrzącego. Dla niektórych szczytem cudu boskiego jest dostrzeżenie wśród polnych kwiatów niebieskich skrzydełek modraszka adonisa. Inni z kolei rozpływali się na samą myśl o wijącym się w łożu, ciepłym i miękkim ciele osobnika płci pięknej – jeżeli owy osobnik sam w sobie też jest piękny, daje to pełnię szczęścia. A z kolei reszta... Po prostu lubi patrzeć na płonący świat i tańczyć na jego zgliszczach. Ich ulubioną rozrywką jest podziwianie spektaklu szaleństwa, wyniszczenia psychicznego. Upiorne wrzaski zjaw dostarczają niezapomnianych wrażeń słuchowych, niczym elfia kobieta delikatnie szarpiąca struny harfy.
___Jeden szkielet, pokryty nędznymi, zabrudzonymi łuskami, za młodu lśniącymi śnieżną bielą leżał w cieniu konaru Prastarego Drzewa, rozpościerającego się na większą odległość niż ambicje większości młodzików, przy każdym kroku rozsypujących wokół siebie aurę przesadnej pewności siebie, tańczącej na granicy lekkomyślności i wyjątkowo szkodliwej ignorancji. Dorosłe smoki często były zbyt słabe, lub zbyt leniwe by próbować coś z tym zrobić. Naprawić. Potrafili jedynie obserwować młode pokolenia z inkwizytorską wręcz podejrzliwością, ostatecznie jednak nie podejmując żadnych kroków mających na celu ponowne ustawienie spraw na właściwym torze. Tak więc dziki pociąg ambicji i brawury zamiast pędzić po lśniących szynach, dziko podskakiwał na nierównościach leśnych ścieżek. I mimo, że koła uszkadzane były przez kolejne, wciskające się w nie kamyczki – ten pędził nadal. Ku swojej nieuchronnej zgubie, ku Wielkiemu Upadkowi.
___Szkoda, że Myrkhvar najwyraźniej w ogóle się na ten pociąg nie załapał... Lepiej było ulec Upadkowi, niż pogrążać się w obrzydliwej stagnacji przez tyle księżyców życia. Ale... Zaraz. Gdzie był drugi szkielet? Ten Drugi, który przypominał Ten Pierwszy jedynie ułożeniem kości i ścięgien?
___Wędrował wśród gęstwin Dzikiej Puszczy, na przekór wszystkiemu obierając najtrudniejszą drogę, blokowaną przez powalone pnie drzew – niczym trupy tych, którzy nie podołali do końca, splątane ze sobą liany – chaos umysłu oraz krzewy i głazy – stałe przeszkody, które zamiast omijania i nadrabiania drogi można było przecież zwyczajnie przeskoczyć. Analogię w stosunku do życia, będącego dziką wędrówką na szczyt można było znaleźć wszędzie. Wystarczyło się nieco wysilić. Niektóre porównania potrafiły być mniej lub bardziej naciągane... Ale zawsze to jakieś zadanie dla mózgu, aby przypadkiem nie postanowił zapaść w letarg dłuższy, niż kilka godzin cennego snu.
___Nie ona odnalazła zaginionego brata, Wybrańca ich matki, którego jedynym osiągnięciem okazało się być nauczenie się wybitnie przecież trudnej sztuki oddychania. Nie. Odkrywcą tych... Doszczętnie spopielonych resztek godności był cień, mroczna zjawa w postaci wilka, wpatrująca się w nietypową istotę mającą teoretycznie być smokiem z zaintrygowaniem. Hraeietharr przekrzywił trójkątną, czarną głowę w prawo, zastrzygł mglistym uchem. Podszedł bliżej, nie wydając przy tym z siebie żadnego dźwięku, chociażby szeptu czy westchnienia, zniżając niematerialną głowę i przytykając widmowy nos do starych, czarnych już ran na grzbiecie. Bezczelnie wodząc po nim zmysłami wzroku, węchu i dotyku. Jakby nawet i on nie klasyfikował już pazurzastej bestii w kategoriach potencjalnego zagrożenia, a co najwyżej artefaktu w muzeum o nazwie "Porażka Smoczego Gatunku".
___Magiczny impuls musnął umysł wywerny, wprawiając jej własną maddarę w przyjemne drżenie, obejmujące całe jej lodowate ciało. Zatrzymała się, muskając niebieską końcówką ogona przechodzącego za smoczycą jeża, zaczepnie balansując na granicy przekłucia tkanek przez ostre kolce jego grzbietu. Smocza wiedźma zastanawiała się, analizowała "za" i "przeciw" I chociaż wszystko mówiło jej, że to tylko pozbawiona jakiejkolwiek esencji sensu strata czasu, ona ruszyła w kierunku gigantycznego drzewa, którego bujna korona szeptała swoją własną pieśń niczym kościelny chór, w którym nadawcą muzyki były powiewy chłodnego wiatru. Plugawa szła powoli, wyważając odpowiednio każdy swój krok. Jak gdyby stąpała po kruchej tafli zmrożonego jeziora, grożącej załamaniem się pod wpływem najmniejszego błędu. Brązowe, lśniące ślepia wyłapały blask szeroko rozpostarych, krwistych tęczówek tego, który był jej Bratem.
___– Świat jest słaby. Zainfekowany. – Rozbrzmiała maddarowym, ochrypłym głosem w umyśle odurzonego samca, jakby chcąc w ten sposób wpłynąć na jego wizje, jego sny. Zatrzymała się nad nim, patrząc z góry na rozpaczliwą mieszankę krwi, cuchnącego ciała i brudu. – Idealnie wpasowałeś się w jego ramy. Nie uległeś słodkim łgarstwom, obiecującym potęgę i mądrość, nie. Sam wbiegłeś z entuzjazmem w jego ramiona, tuląc się do jego spróchniałej szyi niczym młode do swojej matki po długiej chwili rozłąki. – Zakończyła, wydając z siebie krótkie, chrapliwe westchnienie, zlizując krople kwasu z oszpeconego przez nagą, wystającą czaszkę pyska. Wyciągnęła ku białołuskiej mazi rozczarowania palce prawego skrzydła, chwytając powoli za żuchwę, unosząc wyżej, ku sobie łeb o szeroko otwartych ślepiach, wpatrujących się tępo w biel łusek jej szyi i podgardla. Wilczy cień wycofał się, ocierając się z łagodnością o jej bark, po czym odwrócił się przodem i stanął u jej boku, obserwując ten żałosny spektakl beznamiętnymi, lodowymi ślepiami. Nadal nie wydając z siebie żadnego dźwięku, niczym cichy sędzia.
Licznik słów: 893