A: S: 2| W: 3| Z: 5| I: 3| P: 4| A: 3
U: B,L,Pł,O,M,W,MP,MA,MO: 1| A,Śl,Kż: 2| Skr: 3
Atuty: Ostry Wzrok; Pamięć Przodka; Tropiciel; Wybraniec Bogów; Magiczny Śpiew;
......Można powiedzieć, że bez umiejętności walki nie da się przeżyć w żadnym, nawet najbardziej sielankowym świecie. Właśnie dlatego Keezheekoni postanowiła to przećwiczyć.
Wybrała bezchmurną, gwieździstą noc, by dobrze widzieć co się dzieje dookoła. Nie mając do dyspozycji żywego przeciwnika, postanowiła skorzystać z tego, co ma do zaoferowania otoczenie oraz jej własna wyobraźnia. Najpierw atakowanie, na koniec obrona. Skoro tu jest, to przećwiczy obie te sztuki.
Wzięła kilka głębokich oddechów, by się wyciszyć i maksymalnie skupić. Rozluźniła swoje gibkie, smukłe ciało, przymknęła ślepia. Przez dłuższą chwilę stała tak w miejscu, uspokajając się, starając wejść w maksymalne skupienie, tak by ten trening był możliwie jak najbardziej owocny. Przyszła pora na praktykę. Po rozluźnieniu się otworzyła ponownie fiołkowe ślepia. Wokół miała doskonałe warunki do treningu. Liczne drzewa, splątane liany, różnej wielkości kamienie i krzewy. Za cel pierwszego ataku obrała sobie drzewo o dość szerokim pniu. Wiedziała, iż jej atutem jest zręczność, więc postanowiła odpuścić sobie ataki siłowe, przynajmniej na razie. Będąc w odległości jakiegoś ogona od drzewa przyjęła dobrze jej znaną pozycję do skoku. Najpierw rozstawiła łapy, by poruszać się zgrabnie i sprężyście. Mocno je ugięła, tak by skok był daleki, ale również w miarę wysoki. Ogon wyprostowała, ale utrzymywała luźno – w końcu nie był to kawał drewna, tylko elastyczna część jej ciała. Głowę również pochyliła, zaś przednie łapy, czy też raczej skrzydła nieco wyciągnęła przed siebie, by równomiernie rozdysponować ciężar swego ciała. Wzięła kolejny, głęboki oddech, a jej klatka piersiowa silnie się uniosła i opadła. Wbrew pozorom to wszystko trwało kilka sekund. Przyjęcie postawy było wręcz automatyczne, a oddechy szybkie i sprawne, tak by nie przedłużać tego wszystkiego. Potem wszystko poszło szybko. Błyskawicznie wybiła się z tylnych łap, a następnie nieco słabiej z przednich, pochylając się do przodu i ciągnąc ciało w przód. Drzewo miała po swojej lewej, dlatego też logicznym było iż w jego kierunku zamierzała posłać lewą łapę, czy raczej pazurzaste skrzydło. Mięśnie owej części ciała napięły się, rwąc do przodu a czarne szpony złowrogo skierowały się w stronę kory drzewa. Po chwili samica poczuła nieprzyjemne uczucie, które spowodowało u niej dreszcze. Połączenie zgrzytu i uczucia dotykania papieru ściernego. Szpony wbiły się silnie w korę drzewa, poważnie je raniąc. Smoczyca obejrzała swoje dzieło. Podłużne, głębokie cięcia widniały na dotąd niczym nieskażonej korze bezbronnego drzewa.
Kolejny atak był nieco inny, ale młoda chciała to zrobić. Wzięła w płuca haust powietrza, przytrzymując go na kilka krótkich sekund i wypuściła z pyska długą i szeroką wiązkę jasnobłękitnego lodu, wokół którego unosiła się lodowata aura. Uderzył on dokładnie w drzewo, zostawiając na nim małe kryształki lśniącego lodu, które nie stapiały się zbyt szybko. Noc była bowiem chłodna.
Nie zamierzała jednak czekać. Czas leciał, a ona nie miała go zbyt wiele. Musiała zdążyć przed świtem. Swe kolejne, gibkie kroki postąpiła ku splątanym lianom. Znowu stanęła w odległości ogona od nich, czyli około czterech metrów, po czym znowu przyjęła postawę do skoku. Smukłe, długie łapy rozstawiła uginając je, a głowę pochyliła. Skrzydła cały czas trzymała po bokach, więc nie musiała robić tego ponownie. Kolejne, głębokie wdechy. Gadzie wargi wygięły się w drapieżnym uśmiechu, ukazując arsenał czarnych kłów, a rozwidlony, również czarny język, taki sam jaki występuje u węży przejechał lubieżnie po smoczych wargach. Potem wszystko poszło schematycznie. Silne wybicie się z łap i rwanie do przodu niczym potężna maszyna. Czarne szpony, będące zakończeniem rozcapierzonych palców pomknęły z zabójczą prędkością ku splątanym lianom, po chwili do nich dosięgając. Te pod wpływem szybkości i precyzji natarcia zostały bezproblemowo przecięte na pół, bezwładnie opadając. Lądowanie było równie błyskawiczne, więc samica mogła znowu obejrzeć swoje dzieło. Dość mocno splątane liany zostały rozerwane w niemal centralnym punkcie, poniekąd uwolnione dzięki temu z własnego, ciasnego uścisku.
Celem ostatniego natarcia miał być duży kamień, a właściwie głaz. Ponownie więc oddaliła się od celu swojego ataku, przyjmując postawę do skoku i biorąc kilka głębszych wdechów, by rozluźnić ale jednocześnie wzmocnić swój organizm, dla którego ta nauka była czymś wspaniałym, niezapomnianym. Dzięki temu mogła czuć się jak prawdziwy drapieżnik. Znowu więc wybiła się z tylnych łap, ciągnąc całe ciało do przodu i balansując w ogonem, by nie stracić równowagi. Miała za sobą zaledwie kilka księżyców życia, ale szybko wyrobiła w sobie takie naturalne wręcz odruchy. Wiedziała, że po trafieniu szponami w kamień poczuje to nieprzyjemne uczucie, i nie myliła się. Zgrzytanie sprowadziło na ciało smoczycy nieprzyjemny dreszcz, ale wiązała się z nim swego rodzaju satysfakcja. Na kamieniu widniały widoczne, cienkie rysy, które zapewne zostaną na nim przez wiele lat, dopóki kamień nie ulegnie wpływom natury. Czas na coś innego.
Teraz postanowiła zdać się głównie na wyobraźnię. Wyobraziła więc sobie, iż jest teraz na arenie, a w odległości ogona przed nią stoi wielki, czarny, kolczasty smok. Miał to być jej udawany przeciwnik. Zapewne może to wyglądać dziwnie. Samotna smoczyca wykonująca dziwne uniki. Ale szczerze mówiąc średnio ją obchodziło to, co inni mogliby sobie na ten temat pomyśleć.
Wyobraziła więc sobie, jak czarny smok kieruje w kierunku jej łba strumień ognia. Wzięła przed tym kilka głębokich wdechów i lubieżnie oblizała swoje gadzie wargi. Przyjęła pozycję do skoku. Ugięte i rozstawione łapy, skrzydła wyciągnięte nieco do przodu i odrobinę przyklejone do boków, głowa pochylona. Czując przyjemnie ciepło rozlewające się po jej ciele była gotowa, więc wybiła się silnie tylnymi łapami, do których po chwili dołączyły przednie, i nieznacznie pochyliła się w lewo, chcąc odskoczyć w bok. Ogonem balansowała w powietrzu, by pod żadnym pozorem nie stracić niezwykle cennej równowagi. Unikając tym samym wyimaginowanego strumienia ognia miękko wylądowała na nieco ugiętych łapach. Syknęła drapieżnie i w głowie wyobraziła sobie, jak jej wymyślony przeciwnik skacze w jej kierunku chcąc zacisnąć szczęki na jej szyi i dosłownie wyrwać jej tchnienie z żył. Żałowała, że to nie jest prawdziwy pojedynek, wtedy byłoby znacznie ciekawiej i nie narzekałaby na adrenalinę. No i krew. Byłoby dużo krwi, a to… Działało na nią jak narkotyk na słaby umysł.
Skupiła się jednak na obronie. Postanowiła tym razem się odturlać. Kolejne głębokie wdechy, szybkie, by nie marnować czasu, bo świt już niedługo, a ona musiała jeszcze zdążyć dotrzeć do domu. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała, w cichym duecie z płucami tejże młodej bestii. Ugięła łapy znacznie mocniej, pochylając łeb i ogon. Była niemal na poziomie ziemi, zupełnie jakby chciała się zwinąć w kłębek. A przynajmniej prawie, bo ciało miała wyprostowane, a nie wygięte. Następnie gwałtownie pochyliła się w prawo, robiąc kilka obrotów na chłodnym podłożu. Zamknęła przy tym fiołkowe ślepia, nie chcąc by trawa i ziemia powpadała jej do oczu. Cała ta akcja trwała zaledwie kilka krótkich, błyskawicznych wręcz sekund, gdy młodziutka smoczyca wstała na równe nogi, unikając wymyślonego ataku. Tym razem chciała uniknąć wyimaginowanego, kolczastego ogona, mającego zbić ją z łap. Teraz chciała wykorzystać możliwość lotu, więc szybko stanęła na dwóch, tylnych oczywiście łapach, utrzymując równowagę ogonem i zaczęła machać energicznie skrzydłami. Wielkie skrzydła bez problemu szlachtowały bezbronne i niewinne powietrze. W końcu zaczęła czuć, jak odrywa się od podłoża, zaczęła machać nimi jeszcze mocniej, szybko się wznosząc. Przyjemne ciepło rozniosło się po jej smukłym ciele, co pozwoliło smoczycy w ostatniej sekundzie uniknąć owego niegroźnego dla niej ataku – w końcu wyobraźnią nic sobie nie zrobi, a przynajmniej teoretycznie. Zresztą nie używała przy tym magii, której póki co nie znała i nie potrafiła z niej korzystać, lecz tylko i wyłącznie własnego umysłu – więc ogon i tak nie mógł jej wyrządzić krzywdy. Teraz ostatnia próba tej nauki, najcięższa tym razem. W jej łbie pojawił się drugi, identyczny smok, również czarny i potężny, dokładnie za nią. Miała teraz dwóch wrogów. Oba smoki skoczyły w jej kierunku, chcąc porożem na łbie trafić w nią. Jeden z przodu, drugi z tyłu. Samica tym razem nie zamierzała niczego przekombinować. Nie miała zamiaru robić jakiegoś pokazu akrobatycznego, tylko zwyczajnie uniknąć ciosów. W tym celu przyjęła szybko pozycję do skoku. Aby jej ruchy były sprężyste i gibkie, ugięła i rozstawiła nieznacznie łapy. Łeb pochyliła, ogon wyprostowała, ale utrzymywała luźno, a skrzydła docisnęła jeszcze mocniej do ciała. Następnie wzięła ostatni, najgłębszy tego dnia wdech, modląc się do samej siebie (w żadnych bogów nie wierzyła) by ten ostatni unik poszedł jej wystarczająco dobrze. Oczywiście i tak nic by się nie stało. Ale jednak dobrze by było wszystko zrobić możliwie jak najlepiej. Wybiła się więc z impetem z tylnych łap pochylając się nieznacznie w prawo. Wtedy też w jej wyobraźni dwa czarne smoki zamiast trafić łbami w nią – zderzyły się same ze sobą.Nie był to jednak koniec. Ostatnim atakiem do uniknięcia było natarcie dwóch smoków jednocześnie, tak jak poprzednio, lecz tym razem jeden zionął ogniem w jej pierś, a drugi będący z tyłu – splunął kwasem w kierunku jej lewego skrzydła, a właściwie błony. Znowu postanowiła się odturlać, więc szybko ugięła łapy, złożyła skrzydła i przycisnęła łeb do ziemi, a następnie przechyliła się silnie w prawo, kierując się szybkością ale również precyzją. Czułą jak mięśnie się rozgrzały, a ona sama była zmęczona. Odturlała się i szybko wstała, w ostatniej chwili unikając ataku. To tyle.
Licznik słów: 1473