A: S: 2| W: 3| Z: 5| I: 3| P: 4| A: 3
U: B,L,Pł,O,M,W,MP,MA,MO: 1| A,Śl,Kż: 2| Skr: 3
Atuty: Ostry Wzrok; Pamięć Przodka; Tropiciel; Wybraniec Bogów; Magiczny Śpiew;
___Nie była w stanie stwierdzić, co w tej chwili bolało bardziej. Czy najpierw zmrożone a potem poparzone ciało, czy skaza na dumie. Zdecydowanie to pierwsze, bo Keezheekoni dumą się nie przejmowała. Poza tym, to tylko nauka. Lekcja. Taka, którą zapamięta na zdecydowanie bardzo długo – pomoże jej to w przyszłym życiu, więc poniekąd Kruczopióry nauczył młodą czegoś więcej niż tylko korzystania z maddary. Dał jej po prostu lekcję życia. Z jej gardła wydobył się głośny warkot pomieszany z sykiem – tak, chciała wyć i ryczeć, ale powstrzymała się. Zacisnęła zęby do niemożliwości, tak że ból i zawroty łba jeszcze bardziej się nasiliły. Nie, nie przyzna się do słabości... Nie może, oni jej tego nie wybaczą. Musi pozostawać chłodna. Ból... Jest tymczasowy... Kiedyś... Na pewno minie... Bo minie. Prawda?
Potrząsnęła łbem, mrużąc ślepia. Czuła spływającą po ciele krew. Chłodną krew, która przyjemnie chłodziła rozpalone ciało i mięśnie i znaczyła jej fioletowe i białe łuski swym żywym szkarłatem.
– Barwa jest, kszt-kształt j-jest... Zapach i smak... Też... Twardość i wytrzymałość, właściwości, wszystko... – wysyczała przez zaciśnięte kły. Ale nie była wściekła, a nawet jeśli to na pewno nie na czarodzieja. To nie jego wina. Tak jak wcześniej wspomniano, była mu wręcz wdzięczna za taką lekcję. Będzie ją czuła jeszcze przez jakiś czas, a pamiętała jeszcze dłużej.
– Zazwyczaj bardzo mało mówię – odparła, wymuszając na pysku lekki uśmiech i opanowując lekkie bełkotanie – Ale może to przez te zawroty łba, ciężko mi już korzystać z maddary. Teoria ten jeden jedyny raz brzmi jak ciekawsze rozwiązanie.
Wzięła głębszy wdech, pozwalając by ból rozlał się po jej ciele. Przecież nie było tak źle, matka uczyła jej odporności na ból od najmłodszych księżyców. Gdy rozcinała jej ciało i przyciskała pysk do ziemi, by nie mogła wrzeszczeć, by nauczyła się z tym żyć.
Doprawdy. Piękne dzieciństwo.
– Hmm... W porządku... Ogień – mam przyjąć że to po prostu żywioł, tak? Powiedzmy, że wokół jest pożar, może tak być? – przerwała na chwilę. Bądź co bądź na pożogę można natknąć się zawsze, to czysto naturalna sprawa – Spróbowałabym obronić się czymś w rodzaju kuli, ochronnej tarczy, która zasłaniałaby całe moje ciało, bo pożar działa na dużej powierzchni i tak naprawdę trzeba chronić wszystko. Nie mogłaby przepuszczać trujących i duszących oparów, ale jednocześnie dostarczać mi tlen, bym się sama nie udusiła. Kula oczywiście miałaby być odporna na bardzo wysokie temperatury, by ogień jej w żaden sposób nie stopił. Byłaby grubości jednej łuski, bardzo cienka ale przy tym niezwykle wytrzymała... Może być twardości diamentu. I takie pomniejsze kwestie jak brak zapachu i smaku, przezroczysta, pozbawiona koloru. Byłaby zupełnie gładka gdyby ją dotknąć, nie chropowata. Gdy poruszałabym się po płonącej powierzchni, ogień miałby być po prostu ode mnie odpychany, tak że jedynie uderza o tą ochronną warstwę, ale nie dotyka mnie – zastanowiła się przez chwilę – Ale takie coś byłoby duże i zużyłoby dużo maddary, a więc teoretycznie mogłoby się nie udać. Dalej, lód... Mogę przyjąć, że chodzi o jakąś lodową kulę, która ma uderzyć w mój łeb? – fakt, że Kruczopióry nieco niedokładnie określił te propozycje poniekąd stanowił utrudnienie, ale z drugiej strony – w prawdziwej walce też nie jest się pewnym, dopóki atak się już nie pojawi, nie zacznie się przynajmniej materializować. Nie czyta się drugiemu osobnikowi w myślach.
– Spróbowałabym stworzyć coś w rodzaju maski, która zasłaniałaby całą moją głowę i kawałek szyi. Przylegająca dokładnie do ciała, zasłaniająca moją głowę ale umożliwiająca oddychanie. Wyglądałaby na kamienną w ciemnoszarym kolorze, ale była twarda jak diament, by się nie roztrzaskać ani nic w tym rodzaju. Chropowata i nieprzyjemna w dotyku, bez smaku, bez zapachu – przerwała na chwilę, uderzyła końcówką długiego ogona o ziemię. Ta ilość koniecznych szczegółów... – Dodatkowo dałabym jej właściwości ognia, który jest przeciwnym żywiołem i dobrze sprawdza się w zwalczaniu lodu. Tak w ramach dodatkowego zabezpieczenia, maska miałaby być niewyobrażalnie gorąca, może jeszcze bardziej niż ogień, ale oczywiście by nie działało to na mnie i by nie poparzyła mnie, albo gorzej. Przy takiej temperaturze mogłaby mi dosłownie wypalić ślepia, cały pysk...
Wzięła głęboki wdech. Nie przyzwyczaiła się do tak długiego gadania, poza tym była zmęczona, widać to było po jej zmrużonych ślepiach.
– Co do działania – gdy ta lodowa kula uderzyłaby już w moją głowę, a raczej w ową zasłaniającą ją maskę, miałaby po prostu się rozbić a przy okazji stopić w kontakcie z bardzo wysoką temperaturą. Kwas – na przykład plama kwasu na nasadzie ogona, mająca pojawić się od razu na ciele. Wtedy znowu zrobiłabym coś podobnego do tej maski przed chwilą. Cienka i ciemnoszara, bo o grubości jednej łuski diamentowa osłona, coś w rodzaju takiej drugiej skóry, mająca pojawić się przed kwasem, na nasadzie ogona, tak by ten rozlał się po właśnie tej osłonie. Miałaby być przynajmniej dwukrotnie większa niż powierzchnia owej kwasowej plamy, być w kształcie koła i chropowata, nie o gładkiej powierzchni, by kwas nie rozlał się aż tak znacząco, po prostu nie dotarł w ogóle do ciała. Oczywiście ta ochronna warstwa byłaby odporna na działanie kwasu, by sama się nie stopiła ani nic w tym rodzaju.
Nie wiedziała, czy chociaż myśli w dobrym kierunku, czy gada teraz totalne głupoty. Czarodziejka będzie z niej żadna, ale grunt to chociaż znać podstawy.
– Skała w kształcie kolca. Powiedzmy, że celująca w klatkę piersiową, w serce. Stworzyłabym ścianę o grubości dwóch szponów, mającą pojawić się trzy szpony przede mną, zasłaniając mnie od przodu, od łap aż po połowę szyi, szerszą ode mnie. Jakby patrzeć od przodu, widać by było tylko część szyi i moją głowę. Ponownie twarda jak diament, bo to w sumie najtwardszy materiał i najlepiej się sprawdza, wytrzymała, by nie pękła czy roztrzaskała się przy uderzeniu tego skalnego kolca. Powiedzmy, że byłaby czarna, oczywiście znowu, brak smaku i zapachu, o idealnie gładkiej powierzchni, odporna na ogień i lód, bo nigdy nie wiadomo czy z pozoru zwykły kamienny kolec nie ma czegoś w środku. Przy uderzeniu kolca ten miał się po prostu strzaskać na małe kawałeczki, pozostawiając ścianę i co ważniejsze mnie – nienaruszoną – znowu zrobiła przerwę, patrząc na Kruczopiórego, szukając jakby czegoś w jego oczach. Dezaprobaty, lub czegokolwiek innego.
– Przed zębami zwierzęcia mogłabym spróbować czegoś jeszcze innego. Przykładowo, z ziemi mogłyby wyskoczyć cztery zielone i gładkie pnącza, każdy o grubości trzech szponów. Bardzo twarde i nie do przegryzienia, miałyby za zadanie szybko owinąć się wokół łap drapieżnika i nie puszczać, trzymać go w miejscu. Nie miałyby przy tym miażdżyć kości ani nic w tym rodzaju, a jedynie go przytrzymać, tak by nie przeprowadził swojego ataku. Nie dawałabym specjalnych właściwości, takich jak odporność na lód czy ogień, bo w przypadku zwykłych drapieżników nie jest to konieczne. Grunt, by wytrzymały, gdy ten będzie próbował się wyrwać i nie dało się ich przegryźć ani po prostu z nich wyszarpać. Na swoim ciele nie tworzyłabym niczego dodatkowego, bo jeśli – mam nadzieję – taki sposób obrony odniósłby skutek, to nie byłoby to potrzebne, taki wilk czy cokolwiek innego po prostu stałoby w miejscu, nie mogąc się ruszyć i dając mi czas na atak – zakończyła długim westchnięciem. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie gadała aż tyle. Kręciło jej się w głowie od natłoku własnych słów.
Licznik słów: 1184