Strona 27 z 47

: 01 cze 2018, 14:59
autor: Urągliwy Kolec

OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:

Miętowy kamyczek, a bardziej iluzja zaklęta w nim, patrzył na olbrzyma spowitego futrem; jego lotki odbijały światło, zaś oczy wymęczone runęły na odbicie Jeziora. A ono przypominało pryzmat, bowiem gdyby nie zmęczenie, Nezurii zauważyłby każdy skrawek białego futra na swym ryjku oraz każdą chropowatość, wyrwę czy wypustkę na rogach. Krystaliczna ciecz dawała ukojenie nie tylko spragnionemu smokowi, ale też dwóm jeleniom po drugiej stronie akwenu, które poruszały rytmicznie uszami, a rogami stykały dla rozrywki. Niemniej jednak światło podkreślające wulgarnie spięte mięśnie gada wystraszyło dwie istotki. Spojrzały na niego ze strachem w oczach, popatrzyły na siebie, to na Blizny Wiatru, aż wreszcie pokicały do lasu za nimi. I to tyle, co pozostało po tłuściutkich zwierzach.
Smoku — aksamitny mezzosopran przypominał grom z jasnego nieba albo to po prostu zbliżająca się burza, jaka sunęła od północy. — pijesz z mego miejsca. To, co tak wielbisz, jest mieszkaniem dla wielu istot, w tym mnie i mojego brata, Slardara. Eony lat temu, gdy nie byłeś nawet jajkiem, świat był otoczony naszym wodnym mieniem, lecz w pewnym wieku świat zadecydował wam dać byt, zamieniając nas w więźniów. Proszę cię, nie rób tego w mojej obecności. Nie pij.
Słowa wydostawały się z trójkątnego, miętowego skrawka flory, jaki nadal dziwacznie oddychał. Podmokła trawa nadal się enigmatycznie wiła wokół konturów stworzenia, przykuwając uwagę niejednej sroki na rozległych gałęziach. Trząsł się z każdym zdaniem, jakoby sam ruszał żuchwą i bełkotał jęzorem, którego nie miał. Gdyby nie słowiański akcent naciskający mocno na j oraz r, z łatwością można by zauważyć oczami wyobraźni morską, filigranową samiczkę o cudnych łuskach oraz wielkich ślepiach. Zawsze jest możliwość poddania się imaginacjom, aczkolwiek głos był nijak podobny do smoczego.
I nagle nastała cisza, jakby nigdy nic. Nawet słowa już ciągnęły się ze śliną, jednak znowu coś przerwało, teraz dość... niechętnie.
Wiatr nadal grał walca, a okonie niezrażone obecnością drapieżnika tańczyły bez opamiętania.
Czekam tu na Slardara. — istotka parsknęła żałobnie, jakby śmiejąc się z własnego losu. — Obiecał, że nas uwolni. Ufam mu. Każdy mu ufa.
Nezurii zawsze mógł spojrzeć na powłokę miętowego kamienia podobnego do akwamarynu, wtem zobaczyć... ją. Zza gęstą mgłą, humanoidalną istotę o alabastrowej skórze z małymi wgłębieniami na ramionach. Jej twarz była wąska i owalna, wypełniona defetyzmem, a w jasnoniebieskich, matowych oczach lustrował się ból. Duże, różowe usteczka drgały nieśpiesznie, a nosek marszczył się z każdym oddechem. Jej klatka piersiowa była odziana w najróżniejsze glony oraz mchy wodne, zaś na szyi posiadała perłowy naszyjnik. Gładkimi, zadbanymi dłońmi w złote pasy trzymała się za grynszpanowy, rybi ogon, a do pleców przykleiły się długie, bursztynowe włosy. I gdyby tak wytężyć wzrok: pod nimi widniały skrzela.
Tylko czy spojrzy? Tylko czy dotknie? Czy będzie chciał patrzeć w głębię koralu?
Mżawka z nieba zaczęła runąć ciurkiem na ziemię.
Burza się zbliżała.

: 01 cze 2018, 15:39
autor: Blizny Wiatru
Wzdrygnąłem sie kiedy usłyszałem czyjś głos. Rozejrzałem się zdziwiony ale nikogo nie zobaczyłem. Zacząłem się zastanawiać czy już do reszty zwariowałem ale wtedy rozległy się kolejne słowa. Spojrzałęm w dół a tuż obok moich łap znajdował się dziwny kamieńz podejrzanym kształtem. Pochyliłęm się i dostrzegłem coś w środku, nie wiedziałem co to ale mówiło. Prawą łapką delikatnie uniosłem kamyk i przyjrzałem mu sie bliżej. – Jakim zwierzęciem jesteś?– Zapytał oglądałją dokłądnie amieńobkręcając go trzymając go w łpkach – Masz bardzo ładny kolor... kto cie tu zamknął?

: 01 cze 2018, 19:22
autor: Urągliwy Kolec
Grzmoty były już słyszalne, lecz na niebie ani widu, ani słychu po piorunach. Nadały sobie regularność i w podobieństwie do orkiestry, zamieniały się wokalem. I dźwięki rozrastały się na północy, czasem na zachodzie, później na wschodzie. Trójka nieznanych bogów, zdenerwowanych, prowadziła spory, nacierając na ziemie smocze. Mimo mżawki, mimo subtelnego deszczu oraz ryknięć od chmur, słońce nadal prażyło wszystko w obrębie Terenów Wspólnych. Niebo stało się niejednolitym, kapryśnym oksymoronem.
Wstrząsy rozległy się w małym, żmudnym świecie istotki zaklętej w miętowy koral. Miękkość zmierzwionego futra objęła kamień wszerz, pozwalając tworowi na wtulenie. Nazurii dobrze czuł, jak w pewnym momencie kamyczek staje się cięższy, przyciskając swą gładką powierzchnię do łapska. A w iluzji istota wcale nie poruszyła swego ciałka, nawet palcem nie ruszyła po owalnych łuseczkach. Wreszcie, po kilku sekundeczkach przyglądania się strukturze, głos smoczego samca zwrócił jej uwagę. Pochyliła łepek ku Nezuriiemu, zaś swe wielkie, zielonkawe oczy wbijała w bliznowaty ryj północnego przedstawiciela. Zatrzepotała wyuzdanie długimi rzęsami, frywolnie założyła kosmyk włosów za swe lewe uszko, słuchając bezinteresownie słów wypowiedzianych w mowie wspólnej.
Nie jestem zwierzęciem — ćwierknięcie było radośniejsze, a ona sama bawiła się włosami. — należę do syren, a mój brat do trytonów. Zwę się — zachichotała skromnie, jakby zawstydzona wzrokiem smoka. — Ligeja.
Zmysłowo zatrzepotała rybim ogonem, poprawiając się na brudnym, acz miękkim kamieniu. Skinęła głową, brodą stykała się z koralami na jej szyi, niczym zasmucona czymś. Spojrzała to na Nazuriiego po drugiej stronie, to na swój grynszpanowy ogon, to znowu na niego. Dotknęła subtelnie powłoczki, zaznaczając złoto, po czym znów skuliła się w sobie w pozycji obronnej.
Przepraszam, ale zostajesz tu ze mną.
Rzuciła ramionami przed siebie, złoto zalśniło u jej kajdan, a brzdęknięcie było głośniejsze, niż nieustępujące gromy na niebie.
Wtem pnącza wyrosły spod ciężkiej strony miętowego kamyka, raptownie oplątując swymi śliskimi cielskami jego palce, później przedramię, niosąc się na całe jego cielsko. Ściskały mocno, wiły się amoralnie po pachwinach, zalatywały rybią wonią, brzydząc niejednego człowieka o niesfornym żołądku. W mgnieniu oka rośliny objęły całego Blizny Wiatru, szczególnie zaciskając się w okolicach gardła i żuchwy, blokując zianie lancą schłodzonego powietrza.
A ona, znów zasmucona, już mało-flirciarska, wtuliła się w ogon, spoglądając ukradkiem na uwięzionego Nazuriiego, jaki nawet łapą nie mógł ruszyć.

: 02 cze 2018, 21:11
autor: Blizny Wiatru
chciałem wyrzucić kamień lecz nie zdążyłem. Dziwne pnącza zaczęły mnie owijać a ja próbowałem najierw rozerwać je łapą potem zębami. złąpałem zębiskami parę cienkich nitek i zacząłęm ciągnąć ze wszystkich. nic to jednak nie dało nici było coraz więcej i więcej czułęm jak oplatają moje ciało jak zaciskają się na łapach i torsie – Czego ty odemnie chcesz Morska wiedźmo! – ryknąłem spirzowo unosząc łeb by ryk rozległ się po terenach wspólnych. miałęm nadzieję że ktoś mnie usłyszy. wtedy pnącza przesłoniły mi oczy a ja przerażony próbowałem się uwolnić, napinając mięśnie chciałęm rozerwać ciasne więzy.

: 02 cze 2018, 23:16
autor: Urągliwy Kolec
Niebo zaczęło szaleć. Krzyki, piski, jazgoty trzech bogów powymieniały się ciałami z piorunami i iskrzyły na całym firmamencie. Żwawo lśniły, szparko rozjaśniały otoczki chmur, jakby zmagały się z mocarnymi promieniami słonecznymi w sporze o jasność. Przesilenia były bezprecedensowe, a one dodawały tylko klimatu całej atmosferze. Diabelnej, nietuzinkowej, acz niebezpiecznej.
Ciepło okutało większość ciała Nazuriiego, wszak siła niosąca się z tą temperaturą należała do grona gargantuicznych. Uściski podwodnych ramion spowitych śluzem tylko przybierały na mocy, wbijając swą otoczkę w skórę wojowniczego samca. Niemniej jednak zawsze przychodzi czas, gdy najmężniejszy facet wymięknie. I on nastał wśród traw Zimnego Jeziora, jakie rozgrzało się specjalnie dla północnego przedstawiciela. Ryk białowłosego rozbiegł się nieznacznie po terenach, a jedyne co dostał w odpowiedzi to... wycie rozzłoszczonych niebios.
Raptem obrońca Ognia, skąpany w gorącej wodzie, poczuł ukłucie na nasadzie przedramienia. Na miarę zwykłej szpilki, niby, lecz po kilku sekundach
TRRACH
tępy kolec u jednego z morskich pnączy runął po lewej, tnąc przedramię w poprzek. Gdyby jednak nie było ich tak wiele, Nazurii mógłby ujrzeć swoje znikome futro na kawałku skóry, jaki został tak bezlitośnie potraktowany. Ból, mimo to, był prawie niewyczuwalny, lecz krewka znalazła własną drogę wyjścia. Właśnie w tym momencie jedno z naturalnych sznurów zakolorowało się w żywą czerwień.
Filuterna syrena przyglądała mu się z żalem, wtulała swą klatkę piersiową we własny ogon, dygotała ze strachu. Nagle, zerwana z porośniętego mułem kamienia, podpłynęła bliżej lustra. Jej piersi podskakiwały, perły w naszyjniku brzęczały, aż w rezultacie złote łańcuchy pociągnęły ją w tył. Bezdźwięczny pisk rozległ się po piachu, zaś ona sama... odpuściła. Dłoń została wyciągnięta. Musnęła delikatnymi paliczkami powłokę trójkątnego kamienia, szepcąc namiętnie do związanego drapieżnika:
Jak trusia, jak trusia... posłysz mój głos, zostań ze mną. Towarzysz mi, smoku, poczekamy na Slardara.
A jej słowa, szczebiotliwe oraz perfekcyjnie intonowane, posiadały namiastkę urażenia. Któż by nie poczuł właśnie tej emocji, będąc nazwanym wiedźmą? Bursztynowe włosie przyklejało się do wąskiej twarzy oraz wklęsłych policzków, akcentując tylko piękno tych istot. W oczach Ligeji mieściła się nieosiągalna dla wielu miłość, jaka teraz raczyła wylewać się łzami. Strużki lepiły się do kości jarzmowych, a ona sama mrugała nieśpiesznie, ocierając nadgarstkiem powieki.
Zawsze nurtowało mnie pytanie: czy dwie inne, rozumne rasy mogą poczuć zauroczenie? Dzieli i łączy ich tak wiele, że trudno wymienić. Nieważne ile czasu spędzę nad myśleniem o innych rasach spoza układu słonecznego, bądź tych chowających się przed oczyma... nie dowiem się. Ale Ligeja się dowiedziała. Można rzec, iż doznała tego na własnej skórze. Dziarskie smoczysko próbowało z wszelkich sił wydostać się z paranormalnych, śliskich sideł, wypinało swe mięśnie, krzyczało i warczało... a ona znalazła w tym ukojenie. Koniuszkami palców głaskała powłokę kamienia, z wielkimi ustami zamienionymi w uśmiech, patrzyła tak z dołu na białego futrzaka. Chciała go uspokoić, nieważne jakim kosztem.
Tylko czy eksplozywny, przerażony samiec się posłucha?


+ rana lekka

ANULOWANE ;–;

: 02 cze 2018, 23:31
autor: Blizny Wiatru
Zawarczałem i ze wszystkich sił chciałem udeżyć w powłokę którą gładziła syrena. szarpiąc się i miotając, gryząc wściekle i machając skrzydłami próbowałem się uwolnićjednak nic z tego. Pomyślałem o Opalowej, o tym co będzie przeżywac kiedy ulegnę tej sardynce, jaki ból i jakie cierpienia. Opierałem się ile sił mi było zachować w mięśniach. Ból i krwawienie wogóle mnie nie interesowało teraz liczyła się tylko Opalowa Łuska i moja przyszłość z nią.

: 06 lip 2018, 2:21
autor: Tatuowany Kolec
Odrzuceni, pokolenia odrzuconych...
Na początku był smród. Któż zdoła powiedzieć dokładnie, czym był ten smród? Niejedni wyczuwali w nim jakąś istotę przyziemną, ale bez określonego kształtu. Inni – a takich było więcej – mówili, że to wielka otchłań kompleksów, pełna nienawiści twórczej i gnijących nasieni, jakby jedna masa uporządkowana, ciężka i ciemna, mieszanina ziem, błot, rozkładu i rozkładu. Z tej napełnionej otchłani brudu, kryjącej w sobie wszystkie zarodki przeszłego świata, wyłoniły się dwa potężne bóstwa, pierwsza królewska para bogów. Pijanos – Uzależnienie i Bania – konsekwencja. Oni dali początek wielu pokoleniom wrzodów. Wielu wrzodów żołądkowych.
Z ich małżeńskiego związku wyszedł wielki ród tytanów, wśród których najstarszy był Okejkanos, bóg potężnego nihilizmu, co szerokim, gnuśniejącym kręgiem otualał umysł białozłotego dokoła. Młodszym rodzeństwem grzechosiewcy byli niedożywienie i kac – sturęcy jeźdźcy boleści. Niedożywienie, potwornego rozmiaru, o dzikim postępie, miało jednoskładnikowy człon ciągłego głodu pośrodku dziennej rutyny, a kac o stu wżynających rozżarzone pręty rękach przerażali swą determinacją niezłomną. Myrkhvar nie był zadowolony z tego potomstwa, które było szkaradne i okrutne. I mimo nie spodziewając się po nich ani wdzięczności, ani poszanowania dla niego samego, dał się jednak strącić w bezdenne czeluści plugawego birbanctwa.
Z tamtąd nie było już powrotu.
Bleh, kogo ja oszukuję... Z każdego więzienia się powraca, w końcu, bez szczypty łamania zasad i unikania sprawiedliwej kary nigdy nikt nie napisał cenionej wysoko beletrystyki, prozy i poezji.
To nie zmieniało jednak faktu, że to było łatwe. Czasami trzeba wytarzać się w czyimś gó.wnie, żeby później móc podnieść się i odetchnąć świeżym powietrzem już na zewnątrz klatki własnego umysłu.
Skrzydlaty jaszczur wyczołgał się spod falującej burzliwie tafli jeziora i otrzepał, rozpryskując wokół opalizujące girlandy kropel wody. Był porządnie wypucowany, czysty jak łza w każdym zawiłym zakamarku łuskowatego, białozłotego szkieletu, nagiego swą kruchą, zroszoną inherentnością kostną na gorejących płaszczyznach jurysdykcji promieni Jasnej Twarzy. Samiec odetchnął z ulgą, zadrżał z ukontentowania. Ukontentowania i lęku. Otoczył się ciasno osuszonymi pokrywami skrzydeł i poddał się niepewnej samorefleksji. Niepewność. Ułuda. Ostentacyjna, wyprostowana elegancja ostrożności, wytworny biały garnitur entuzjastycznego zaaferowania, podszyty jednak tanią lajkrą bojaźliwej pustki. Rozglądał się, uważny, z bladym uśmiechem wijącym się na pysku niczym reszta ustatkowanego w przysiadzie wężowego ciała. Czubek ogona wciąż moknął gdzieś z tyłu na mieliźnie jeziora, jak ręka malca, nie chcącegu puścić rąbka sukni matki, która mimo to jednak zachęcająco próbuje pchnąć go do przodu ku wesoło rozkrzyczanym na placu zabaw rówieśnikom.
Rówieśnikom? Ku komu?... Samiec przełknął ślinę. Ku ciernistej samotności, ku bulgoczącym bagnom bezużyteczności, ku kanionom ech szyderczych rechotów, tundrom lodowatej bezaprobaty...
Otrząsnął łeb z koszmarów na jawie. Miał nadzieję się z kimś spotkać, z kimś zupełnie od niego innym. Przeciwieństwem, wręcz. Wyraźnie malowało się to na jego pysku, gdy ni to czekał, ni to trwał niezdecydowany pośrodku skrzyżowania o milionach możliwych dróg i ścieżek, nęcąco do siebie podobnych, a w tym podobieństwie podstępnie różnych od siebie nawzajem.

: 09 lip 2018, 13:36
autor: Wędrówka Słońca
To nie tak, że czuł się źle.
Przecież nie miał ku temu powodów! Jego uczniowie byli pilni i dobrze wychowani, zgłaszali się do niego sami. Stado rosło, ten rozbuchany organizm połączony okazjonalnymi więzami krwi i wspólnymi terenami, wzbogaciło się o czterech adeptów. Aż czterech! Jednego dnia. I drugiego łowcę! Nieskromnie nie wspominając o nim samym.
A jednak, złotołuski czuł się tak jakby wcześniejsza euforia powolutku, niezauważalnie zeń wyciekała. Kropla za kroplą, spływała jak woda po łuskach i wsiąkała w ziemię nie nasycając jej wcale. Był to powolny proces którego nie sposób było zauważyć, dopóki się nie dokończył. Mięśnie pyska odpowiedzialne za uśmiech rozluźniały się, aż wreszcie przy spojrzeniu w taflę wody okazywało się, że nawet podniesienie kącików ust nie wygląda przekonująco.
Nie pomagały zapewnienia, że ma prawo się tak czuć. Mówienie sobie, że jutro poczuje się lepiej też nie zdawały egzaminu. Umysł pogrążał się w ciemnej, oślizgłej dziurze z której, jak się wydawało, nie było prostego wyjścia.
Po co on był im w ogóle potrzebny? Czemu taką głupią, próżną dumą napawało go zdobycie tych paru nowych słów jakimi były tytuł i nowe imię? Ba, czy nowe imię cokolwiek w nim zmieniało? Czy imię w ogóle było czymkolwiek innym niż zlepkiem dźwięków, na które uczymy się reagować?
Nad plażą przy Jeziorze dał się słyszeć charakterystyczny, skórzany trzask wydymających się błon skrzydeł. Trzask! Plamka cienia, na moment zacieniająca jasny blask świeżo wymytych łusek. Trzask! Nad nim, nawet nie tak bardzo wysoko, złota lanca światła mknąca po bezchmurnym niebie, zmierzając nad Jezioro.
Stwierdziwszy stanowczo, że jedynym sposobem na ucieczkę przed takim rodzajem myśli – z którymi był już zbyt dobrze zaznajomiony – jest poddanie ciała pewnemu kontrolowanemu wypadkowi, zapikował. Złożenie skrzydeł wymagało siły, tak samo jak utrzymanie ich przy bokach. Wiatr starał się rozłożyć błony, znowu ogrzać pod ich blaskiem. Może i uchronić Wędrowca od marnego końca...
PLUSK!
W promieniach Złotej Twarzy zamigotały drobinki wody, uniesione w górę w wielkiej fontannie stworzonej przez siłę uderzenia złotołuskiego.
Powierzchnie Jeziora poznaczyły kręgi, wolno rozchodzące się od epicentrum. Jeden z nich dopłynął do brzegu, obmywając końcówkę Myrkhvarowego ogona.
Granatowa ciemność. Ciśnienie i stłumione dźwięki naciskające na błoniaste uszy. Jęzory zimnego ognia liżące pierś, łapy, pysk. Czuł się tak, jakby właśnie ktoś porządnie zdzielił go ogonem przez łeb.
Pozwolił sobie na chwilę bezruchu. Ponaglany przez piekące płuca, musiał wreszcie wykonać parę gwałtownych ruchów by przebić pyskiem powierzchnię wody i zaczerpnąć tchu.
Wynurzył się niczym niekształne słońce przy nieudanym wschodzie, bez towarzyszących mu różów i czerwieni. Leniwie, z przymkniętymi ślepiami, obrócił się w stronę brzegu i zaczął płynąć. Teraz miał we łbie tylko jedno – legnąć na plaży i oddychać we względnym spokoju przez... Przez jakiś czas. Pewnie krótki.
Zbliżał się, oczywiście, do części plaży okupowanej przez Myrkhvara. Uświadomił to sobie będąc już niedaleko. Błękitne ślepia otworzyły się szerzej, wąskie źrenice zawiesiły się na wychudzonej, kościstej sylwetce.
Świetnie. Właśnie urządził pokaz dla postronnych, pozwalając im sobie myśleć że mają do czynienia z podstarzałym miłośnikiem adrenaliny. Nie żeby to było kłamstwo...
Wlazłszy na płyciznę rozprostował łapy i otrzepał się. Powinien się odezwać? Przeprosić za hałas? Przedstawić się? Czy może od razu odejść na wolny kawałek plaży, bez słowa?
Nie, nie, nie! Nie po to właśnie... No, cóż, może nieco głupawo ryzykował życie by już teraz czuć natłok głupawych myśli i wahań.
Będzie Ci przeszkadzać, jak usiądę obok? – zagadnął w końcu, odchrząknąwszy raz na usunięcie z gardła resztek wody.

: 12 lip 2018, 0:34
autor: Tatuowany Kolec
Co należy do Ciebie, a inni używają tego częściej niż ty.
Sumienie? Ponieważ trzeba robić to co słuszne, więc nie wychylaj łba z szeregu i tkwij tam spętany, opętany?
Dobrnij do standardów, bądź normalny, nie wychylaj się i nie kłopocz się z niczym ekscesywnym. Uśmiechaj się na przyjęciu, uśmiechaj się na krzywe słowa uznań, uśmiechaj się na rutynę, uśmiechaj by czuć się dobrze, uśmiechaj się, by innym czuło się lepiej. Nie smuć się, nie złość się, nie ekscytuj, przecież to złe – takie wychylanie się to niepoprawne jest, jak jakieś dziecko się zachowujesz, jak niedorosły, wracaj proszę i nie rób tego więcej. Uśmiechnij się! Przecież już się nie wychylasz! Przecież masz to co mają wszyscy, czego Ci jeszcze trzeba?
Jesteś jak inni, czemu więc jeszcze potrzebujesz być inny?
Nie bądź jak zwierzę, nie wychylaj się.
Uspokój się. Uśmiechnij.
Masz co jeść.
Masz gdzie spać.
Masz gdzie pracować.
Masz jak się zachowywać.
Miałeś potrzeby, których nie masz, miałeś emocje, których nie masz, masz życie, którego nie masz.
Czemu więc się nie uśmiechasz?
...Boisz się?


__Białołuski się bał. Przyzwyczajony do samotności, do obserwacji z daleka i unikania własnego cienia drgnął zlękniony, kiedy to czyjś inny cień przemknął po nim i odciął od Jasnej Twarzy choć na ułamek drgnięcia serca. Zaskoczył go, zaatakował od strony od której nie można było uciekać. Kościotrup szarpnął łeb ku niebiosom, już czekając na czterech zgiętych łapach, przeczesując nieboskłon zwężonymi źrenicami. Nagle zastygł, wijący ogon znów zanurzył się w wodzie. Zmrużył ślepia. Z nieba, jakby oderwane od słońca pruło przez powietrze żywe ucieleśnienie jego blasku. Prosto ku spokojnie falującej miękkiej tafli, ciężka, złocista spadająca gwiazda.
Odwrócił się w miejscu, by mieć lepszy widok na spektakl.
Westchnął w niedowierzającym podziwie zderzenia wzburzonego życia z niewzruszonym ciałem wody. Gwałtowny rozkwit korowodu kropel, głuchy, dudniący plusk i prawdziwy wybuch rozsierdzonego żywiołu – jak wystrzał gejzeru, wirująca fontanna o wysokości niemal dwóch ogonów w samym centrum przyleśnej zatoczki. Nakrapiany złotem samiec poczuł ukontentowany muśnięcie wilgoci na swym obliczu i ogonie, gdy czekał w napięciu na konkluzję przedstawienia, bulgoczącą pod taflą wody wielkimi bąblami powietrza. Jezioro powoli zaczęło się uspokajać, napawając widownię lękiem. Nie przeżył? Oddał się głębinom, w prostej drodze na dno? Katharsis rozpłynęło się euforycznie po ciele chudzielca, gdy powierzchnię przebił złoty pysk, zaświszczał haust skradanego powietrza.
Obserwował całą jego forsowną przeprawę do brzegu, nie odrywając wzroku od mokrego fizysu, jak się okazało, dojrzałego samca, okalanego zbroją z czystego złota. Nie skąpił mu niepokoju, gdy zawiązał się kontakt ślepi. Szkarłatne tarcze były bezlitosne, wręcz nachalne, zalane upiornym głodem ostrych źrenic. Uśmiechał się jednak. Delikatnie, półgębkiem, jakby zupełnie oderwany od niezręcznej rzeczywistości.

– Dam ci się przysiąść, jeżeli po pogawędce i chwilce odpoczynku poinstruujesz mnie w tym imponującym kunszcie akrobatyki – ekscytacja wciąż ewidentnie tętniła w jaskrawej artykulacji każdej zgłoski białołuskiego, ale chwila zawahania i szereg mrugnięć zahamowały rozrost nowotworu nietaktownego grymasu i zastąpił go zapraszającym uśmiechem, malowanym w parze ze ślepiami.
– Wybacz, ha, poniosło mnie! Ja... Jak mogę się do ciebie zwracać?
Pośród krosna skocznego zagadnięcia kryły się nici zakłopotania i niepewności początkującego, i choć pojedyncze, to ustąpiwszy miejsca trupio-chudy samiec przez nie właśnie powściągnął się w zakusach słownych i przeszedł do oceny reakcji starszego towarzysza.

: 16 lip 2018, 22:15
autor: Wędrówka Słońca
W oczy rzuciły mu się... oczy. Szkarłatne tęczówki były szokującym kontrastem do otaczającej ich bieli, zwłaszcza na zapadniętym pysku. Wędrowiec przez chwilę miał ochotę cofnąć się o krok przed ich natarczywym spojrzeniem. Taka była intensywność tego wzroku – przynajmniej przez moment.
Skorzystał z zaproszenia, opuszczając Jezioro. Łapy zapadły się w miękki, wilgotny piach. Nie przepadał za tym piaskiem. O ile przyjemnie było go dotknąć, to wymycie go spod łusek było potem czasochłonnym, nużącym procesem.
Tym razem nie przejmował się zbytnio tym zagadnieniem, skupiony na obecności młodszego samca.
Zwą mnie Wędrówką Słońca. – Odpowiedział, czując jak mimowolnie unosi mu się jeden kącik pyska. Ach tak, jego nowe, dumne słowa... Cóż, przynajmniej lubił ich brzmienie. – Nie ma czego wybaczać, wziąłem to za komplement – w głosie Słońca pojawiła się niejaka wesołość, przyjemność spowodowana wspomnianym komplementem. Chwilę temu nie przewidział takiej pozytywnej reakcji. Dobrze było się czasami pomylić.
Nie umknęły wcześniejsze emocje przemykające po pysku białołuskiego. One też niejako przyczyniły się do rozjaśnienia humoru Wędrowca. Przypomniały mu, poniekąd, Galnira. Tym zawstydzeniem i niepewnością młodzika, który wstydził się wszystkich potencjalnych gaf i nieuprzejmości.
Położył się w pozycji sfinksa, wyciągając przed siebie przednie łapy. Ogon owinął wokół tylnych, lekko rozłożone skrzydła ułożył na grzbiecie. Przechylał łeb by patrzeć na samca. Nie miał teraz energii siedzieć prosto, a położenie się na grzbiecie mimo wszystko nie wchodziło w grę.
Jestem gotowy zapłacić taką cenę za ten kawałek plaży – powiedział po chwili, nawiązując do wcześniejszych słów szkarłatnookiego. Powstrzymał się od mrugnięcia, jeszcze by się białasek zmartwił że Słońce tylko żartuje. – To nie jest takie łatwe, ale da się zrobić. Chociaż wolałbym się najpierw upewnić, czy umiesz jako tako pływać, bez tego "kunszt akrobatyki" nie wypali. – Uśmiechnął się powtarzając określenie użyte przez młodszego smoka. Wiedział, skubany, jak połechtać cudze ego. Swoją drogą, miło może być uczyć starszego smoka. Pisklęta zwykle trzeba było do tego niejako zaganiać.

: 18 sie 2018, 20:21
autor: Delirium Obłąkanych
___Sunęła po podłożu niczym niematerialna zjawa, wywijając chudym ciałem niczym wąż, zostawiając w podłożu niemal niezauważalne odbicia koniuszków zakrzywionych pazurów. Oddech drapieżnika był cichy, ale jednocześnie chaotyczny. Nieujarzmiony niczym fale, przecinane i brutalnie odpychane na bok dziobem upiornego Naglfara. Delikatne westchnienia mieszały się z niepokojącymi nutami przypominającymi syczenie, by nagle urwać się, zamilknąć i odziać się w długie szaty przerażającego warkotu. Brązowe ślepia były częściowo skryte za łuskowatymi powiekami, ale drapieżca był czujny. Musiał być, inaczej przypłaciłby to życiem wielokrotnie w przeszłości. Wywernę wysiłek fizyczny męczył bardziej, niż niegdyś. Reminiscencja niesławnej, przegranej przez ingerencję Ankai walki wciąż odzywała się z tyłu umysłu samicy, rozbrzmiewając czymś na kształt krakania ptaka zwiastującego śmierć, chwytającego się drobnymi pazurkami krawędzi starego, kamiennego nagrobka.
___Towarzyszący nieodłącznie wywernie weltschmerz zdawał się być przekleństwem jej rodu. Bitwa z własnymi emocjami, praktycznie wyłącznie negatywnymi zwykła stopniowo wyniszczać niegdyś sławne legendy. Przez tę bitwę, której nie można było wygrać w cień osunęła się Ankaa, a wkrótce potem także Keezheekoni. Aenkryntith czuła, że powoli i do niej Porażka wyciąga swoje długie, kościste ręce. Ból jaki zadawał jej własny umysł był zbyt duży, by móc z nim żyć ale jednocześnie niewystarczający do pozbawienia jej życia. Dlatego też Wiedźma była skazana na niekończące się balansowanie na granicy przepaści, z jedną łapą nie dotykającą już gruntu, drugą jednak mocno przywiązaną do okolicznego, starego drzewa. Nie mogła się uwolnić, ale nie mogła też upaść. Tak w skrócie wyglądało życie w ciele istoty śmiertelnej, co najwyraźniej było klątwą tego rodu. Czarodziejka zacharczała, a następnie z jej gardła wydobył się cichy, gardłowy chichot przypominający krótkie vibrato hieny.
___Prawe łapy balansowały teraz na granicy gorącej zatoczki. Drobne kropelki osiadały na łuskowatych palcach i nadgarstkach, mieniąc się w świetle sierpowatego księżyca setkami mikroskopijnych, tęczowych refleksów. Trójkątny pysk przyozdobiony rogatą koroną był nieznacznie pochylony ku dołowi, zaś długa szyja wyciągnięta do przodu, jakoby Cienista szukała źródła pożywienia. Może tak było – nozdrza skrzydlatej bestii faktycznie poruszały się w nieregularnym, a jednocześnie dziwnie harmonijnym tempie jednoznacznie wskazującym szukanie czegoś, co mogłoby napełnić pusty od wielu dni żołądek, wołający o jak najszybsze zwycięstwo nad głodem. Potomkini Fainvedvedda ignorowała to jednak, zamiast tego drażniąco i jakby zaczepnie muskając taflę parującej wody jaskrawo błękitną końcówką ogona, rzeźbiąc w niej żyjące zaledwie kilka chwil wzory, znikające jednak bezpowrotnie i bez śladu. Długi, wąski ogon dwukrotnie dłuższy od ciała ciągnął się niemal bezwładnie, jak gdyby poddał się i nie chciał już dłużej męczyć kierujących nim mięśni.
___A może to po prostu czarodziejka się poddała. W całości. Zbyt dużo było na tym świecie rozczarowań, a niesprawiedliwości, chociaż zazwyczaj piękne i cieszące jej wypaczone oko nawet tutaj nie były takie, jakie być powinny. Samica przecięła powietrze rozwidlonym, czarnym językiem, smakując chłodnej bryzy. Wsłuchując się mimowolnie w krakanie kruka, siedzącego nieopodal na niewielkim głazie, wpatrującym się w nią dwoma lśniącymi onyksami.
___Jakby chciał ją przed czymś ostrzec.

: 18 sie 2018, 20:29
autor: Potulna Łuska

___Już tu była.
___Leniwie przylegała do rozżarzonego, kamiennego dna, tworząc koc w podwodnym pokoju. Plan już się kroił na kuchennej desce, niedługo gotowy do spożycia. Pieczony na wolnym ogniu, na drżącym kamieniu, przyprawiony jedynie szczyptą intensywnego oregano. A gorzki, acz orzeźwiający aromat mógł nieść się ponad powierzchnię bulgoczącej wody. Trzeba było wyłącznie... powąchać.
___Samica wyprostowała stawy, delikatnie odbijając swą mocarną sylwetkę od ziemi. Rozwarte usteczka smakowały potrawy, ślina nagminnie przypominała o braku mięsiwa. Nie było nic oprócz symboli na polanej uśmiechem księżyca tafli. Niechętne wstrząsy, leniwe nawiasy zamykające wiecznie pisane piórem historie. I swymi oczyma widziała jedną. Słuchała jej spod ukrycia. Dała czas.
___Ku zatopionemu piekłu pośpieszyła zwodnicza szulerka. Bo choć nie miała ona kamienia przy duszy, winna była niebiosom i złoto, i krew. Gdy rozpacz i brak nadziei miały ją zawrócić z obranej ścieżki usłyszała pieśń.
___Wtem Obiekt wagi A ruszył naprzeciw swej domenie, w górę, ulatniając basowe dźwięki swych strun. Nuciła pieśń przekazywaną z cesarstwa na cesarstwo, budząc obumarłe ptaszyska. Po najniższych tonach wydanych przez roztrzęsioną grdykę, wiatr dołączył się do orkiestry. Tak więc śpiewali, oboje, ukazując swe aspekty trupiej Wiedźmie. Aspekty ziemi, wiatru oraz wody.
___Pieśń, która kazała jej próbować dalej. Pieśniarzem okazał się stwór o paszczy tak wielkiej, że próżno szukać podobnej jak świat długi i szeroki.
___Wybacz moją pieśń — rzekł stwór. — jej melodia Twej uwagi tylko szukała, bo wiedziałem, żeś w potrzebie, a i pomóc mogę.
___Czy na me strapienie coś zaradzisz? — Zapytała młódka.
___Stwór zachichotał gardłowo, po czym odpowiedział najwolniej jak potrafił:
___Moja droga, świat to ledwie rzeka, a jam jej król. Nie masz miejsca, w którym mnie nie było, nie masz miejsca, do którego wrócić nie zdołam. A cena... to ledwie drobiazg, uwagi niewart. Widzisz, mam głód, jakiego ujarzmić niełatwo, a te wszystkie stoły najdziwniejsze, ni miejsca, ni jadła mi nie dadzą. Trzeba mi zatem takiego człeka jak ty, by otworzył dla mnie drzwi.
___Złote, okrągłe jak monety ślepia wpatrywały się głodnie w poszarpany pysk tkaczki. Zapach włoskiego zioła rozprzestrzenił się po całym zakątku, sięgając wojowników zaklętych w gwiazdy. Bił po nozdrzach, dając uczucie pełności. Nuta wędrowała od kamienia do kamienia, walcząc o miejsce w umyśle chimery, a spod wąskich warg wylęgiwały się bąble powietrza. Patrzyła na nią pusto, nader przyjaźnie, nader bratersko, nader miłosiernie. Jej twarz jakoby skamieniała obiecywała nowy żywot. Oczy spowite u boków niezliczoną ilością złotych, migających wypustek zwiastowały bogactwo nie z tej ziemi. Modre pasy wijące się wzdłuż pyska lśniły swym specyficznym blaskiem, enigmatycznie mówiąc o bezpieczeństwach. Wyciągnęła szyję na tyle, by odsłonić bliznę, jednocześnie wyłaniając kawał łba spod uścisku jeziora.
___I dłoń wyszarpała się z gracją spod królewskiej pierzyny, lśniąc w całunie księżyca. Jasnozielone poduszeczki podkreślały szarawe błony pławne oraz gotowe do rozszarpania pazury, wyglądające teraz niezmiernie kojąco. Splątane w glonach przedramię drgało lubieżnie, choć rozwarta dłoń wydawała się stabilna. Wyciągnięta ku Aenkryntith. Widząca jej ból. Darująca sobie potyczki.
___Trudne czasy wymagają trudnych rozwiązań. Możesz dobić targu... ale musisz też zapłacić jego cenę.
___Cierpliwe ślepia, wyciągnięte z wody, czekały na decyzję.
___Zaś pieśń nabierała swej siły.

: 18 sie 2018, 21:08
autor: Delirium Obłąkanych


___Pieśń przerwała ciszę niczym elfia szabla przecinająca ludzkie gardło. Symbol walki o wolność, walki beznadziejnej, skazanej na porażkę od samego początku, odkąd tylko zaczęła się formować jako nic innego a subtelna idea. Mająca następnie przerodzić się w czyny... Ale po co, skoro to i tak nie mogło się powieść?
___Czarodziejka zatrzymała się powoli, czujnie. Łapy stawiała coraz wolniej, aż w końcu mięśnie skupiły się na utrzymaniu ciała w pozycji stojącej, nie popychając go już jednak w żadnym konkretnym kierunku. Pióra zaczepione a długim, smoczym rogu o kształcie grzbietów morskich fal załopotały delikatnie, gdy podmuch wiatru musnął je niczym kobieta przejeżdżająca wargami po uchu kochanka, szepcząc mu setki obietnic, których i tak nie spełni. Wolność, spełnienie wszelkich pragnień. Wiatr obiecał to dwóm, uwięzionym na cienkiej lince piórom, które jednak nie uległy. Zostały tam, gdzie było ich miejsce, nadane im przez mrocznego elfa ponad dwadzieścia księżyców temu. Gdy wszystko dopiero zaczynało się komplikować, gdy osoba nucąca pieśń o życiu zaczęła przeraźliwie fałszować.
___Bystre, smocze ślepię, odziedziczone po wprawnej łowczyni wychwyciło drżenie wodnej, chłodnej tafli. Czarna źrenica zatańczyła na tarczy mieniącej się barwą mlecznej czekolady, rozszerzyła się, a potem gwałtownie zwęziła, stając się niczym jak tylko wąskim pasmem wśród brązowych głębin. Trójkątny pysk zwrócił się ku wodzie, mięśnie anorektycznego ciała, nadające mu – o dziwo – atletycznego wyrazu błyskawicznie się spięły. Nerwowa, nieujarzmiona maddara zawibrowała, jakby wewnątrz smoczego ciała zaczęła budzić się rozwścieczona ekimma, pragnąca wbić ostre kły w najbliższy cel. Czując krew, której tak bardzo pożądała, jak rozpalony pożądaniem sukkub męskiej bliskości.
___Wpatrywała się w błysk dwóch grudek złota, wzbudzających zazdrość u darów ofiarowanych niektórym przez samego Immanora. Wiedźma zapragnęła podjąć konkretne kroki, tak nakazywał jej prymitywny instynkt niecywilizowanej bestii. Magia już szarpała się do działania, w umyśle zaczął tworzyć się twór mający zakończyć żywot morskiej bestii. Jednak tym razem zwyciężył swego rodzaju rozsądek – a może głupota, bowiem to miało się okazać dopiero wkrótce – i zatrzymał brawurowe wyskoki magicznej energii, zakuwając ją ponownie w niewidzialne kajdany. Zmuszając do ugięcia się, do bezwzględnego posłuszeństwa. Aenkryntith mimowolnie wyciągnęła szyję w stronę Obiektu, omiatając jej lśniący od kropelek wody pysk swoim zimnym oddechem, zimnym niczym dotknięcie Śmierci. A może Plugawa zaiste była jej cielesnym uosobieniem?
___Zatrzymała nozdrza w odległości szpona od Obiektu, nie patrząc w ogóle na jej wyciągniętą łapę. Wejście do wody oznaczało dla wywerny śmierć, a jej się do tego nie spieszyło, mimo wszystko. Zamiast tego wyciągnęła swoje prawe skrzydło, rozcapierzając dwa chwytne palce nadgarstka, chcąc musnąć koniuszkami szponów szyję morskiej enigmy, chwycić ją i przyciągnąć bliżej, ku sobie. Wyciągnąć syrenę na ląd.
___Pieśń wwiercała jej się w uszy.

: 03 wrz 2018, 16:48
autor: Tatuowany Kolec
Potęga słów, jak otchłań w niebycie. Ewolucyjne przystosowanie ekstrahowania nawet siły ze słabości.
Określ wystarczająco dobitnie czyiś defekt, a stanie się jego tarczą. Zapisz na papierze, a stanie się prawem.
Girlandy ściekających kropel na śnieżnobiałych łuskach smoka szkliły się w blasku Jasnej Twarzy, podobnie jak jego niepewny, choć otwarty uśmiech. Była to egzaltacja wytrwała wystarczająco, by przetrwać kanonadę egzotyki dialogu kogoś zupełnie obcego i na tyle odpowiedzialna, by ochronić zaszczute ogniskiem lęku szkarłatne ślepia przed wylewem wątpliwości. Otulił pysk inkrustowenego złotem samca niczym wzniesiona ostrzegawczo broń, jednak nie dotarł do wąskich ostrzy pionowych źrenic, trwożnie wyglądających ku błękitnemu wzroku dojrzałego samca wraz z uważnym skrybą umysłu, schowanym tuż za prowizoryczną palisadą. Był kłamstwem, persyflażem dobrych intencji rozmówcy. Nieświadomym... A jednak kuł w oczy, grymas mięśni sztywny, jak sztywne były wystające kości białołuskiego na całej rozciągłości samca. I jak odstręczające było drżenie łap. Uderzające cieplnym przewodnictwem schnącej na łuskach cieczy, gdy choćby lekko powiało.
Samiec przytaknął entuzjastycznie na słowną pobłażliwość uprzedniej nietaktowności, po czym zamrugał skrępowany, gdy do tańca wgalopował uprzejmy sarkazm. Spróbował nerwowo odetchnąć, odrobinę rozluźniając wszystkie mięśnie. Podejść do sprawy chłodno, logicznie. Rozejrzał się dla niechcenia, popuścił pęki skrzydeł, na powrót je złożył, zamiótł ogonem po piasku. Obejrzał się w stronę upstrzonej słonecznymi refleksami tafli jeziora, nagle fizjonomicznie odsłonięty, gdy padła propozycja ponownego zanurzenia się na głębinę. Teraz pozbawiony już obronnej mimiki, nieskrywana obawa odjęła mu wieku. Wydawał się być ledwie nastolatkiem.
Jego pokracznie rosłe rozmiary szybko jednak wtarabaniły się w centrum tłumu myśli i roztrzaskały to wrażenie na najdrobniejszy mak.

– Nigdy nie lubiłem wody. Zawsze mam przeczucie, jakby ktoś obserwował mnie z dna, czaił się, oblizywał kły... – zamyślił się – Jeśli jednak takie stawiasz wymagania, sprostam jak nikt dotąd! – dorzucił, odwracając łeb ku Wędrówce i skrząc wyszczerzonym entuzjazmem spod przymkniętych powiek.
Na powrót zanurzył ufajdane piaskiem łapy w wodzie i zatrzymał się tam, nagle, przypomniawszy sobie o czymś.

– Jak nikt... A właśnie! Możesz nazywać mnie Nikt. Wiem, jak to brzmi, ale matka... Najwyraźniej trafnie mnie tak nazwała, jeśli łapiesz co mam na myśli – ponownie wyszczerzył kły w uśmiechu. I ponownie ledwie sięgnął nimi przymrużonych ślepi. Ponownie lękliwych.
Kłapnąwszy te parę zdań, kontynuował wędrówkę ku głębinom. Dał się pochłonąć tafli wody do linii szczęki nim koślawo odbił się od dna i rozłożył skrzydła na powierzchni, by pomogły mu się na niej utrzymać. Konwulsyjne podrygiwanie wątłych mięśni grzbietowych sugerowało podwodne próby młócenia wody łapami, ale ewidentnie mało skutecznie, bo ledwo utrzymywały go przed szybką podróżą na dno. Umiał jednak się nie utopić i był to plus – nie wszystkie księżyce życia poszły widać na marne. Ale czy Wędrujący wspomoże doszlifować ten talent? To już nie zależało od płynącego.

: 14 wrz 2018, 18:32
autor: Wędrówka Słońca
Tym razem nie umknęło mu wahanie samca, ani chwilowy błysk nerwowości. Białołuski wydał się Wędrowcowi strasznie płochy. Jak sarna przy wodopoju – jeden głośniejszy dźwięk i odbiegnie w dal. Czyżby chował się za Barierą?
Trochę na takiego wyglądał. Nietutejszego. Niedostosowanego. No i nie pachniał żadnym stadem – chociaż, to mogła być zasługa długiej kąpieli w Jeziorze. Zamierzał zapytać białołuskiego o te szczegóły, kiedy tamten się odezwał.
Złe doświadczenia z morskimi? – zażartował. Ugh, wyobrażenie sobie takiego Neptuna który wciąga go pod wodę... Nie, dobra, zdecydowanie nie temat do żartów. Ugh. Glony. – W porządku. Nie będę Cię pchał na głębinę. – Dodał szybko, uspokajająco. Nie chciał płoszyć sarenki.
Zmrużył ślepia kiedy Nikt się przedstawiał. Co za matka daje swemu synowi takie imię? Wędrowiec powstrzymał się od wykrzywienia pyska w grymasie niesmaku i ostrożnie skinął łbem. W porządku. Umiał szanować czyjąś prywatność.
A należysz do któregoś ze stad? – zapytał więc, wracając do swoich wcześniejszych myśli.
Nie wstawał ze swojego miejsca, obserwując spokojnie jak Nikt włazi do wody. No, zgrabnie toto nie wyglądało... Ale nie tonął! To zdecydowanie plus.
Spróbuj się trochę cofnąć! I ułóż sobie łapy – palce – na kształt miseczek, łatwiej Ci będzie zagarniać wodę! Złóż skrzydła, do boków, bez obawy! I najważniejsze, musisz mieć rytm! Jedna łapa za drugą, nie wszystkie naraz. Zagarniaj wodę za siebie, to będziesz płynąć do przodu! – Zawołał, podnosząc niego głos by jego instrukcje dotarły do Nikogo. Hmm. Dziwnie było go tak nazywać, nawet w myślach. Chyba już Biała Sarenka brzmiała przyjemniej, nawet jeśli nieco nieodpowiednio

: 23 wrz 2018, 18:47
autor: Potulna Łuska
___Zimny oddech wyrwał gardziel opowiadaczom, urywając wątek; lecz kto by chciał słuchać opowieści z oczywistym zakończeniem? Zakończeniem pełnym pokory, puenty, ludzkiej mądrości, jakże odległej od drapieżnego mózgu, trącącego zglinizną. Tak trącącego, że tryskająca krew z tętnic nie zamaskowała odoru, bowiem nie ma nic straszniejszego niż niewiedza. I może opowieść wcale nie była tak oczywista, jak się wydaje — i może dlatego knypki szukają stwora po nocy za murami cesarstwa.
___Jabłko Adama drgało, wzmacniając odgłos nut, a choćby się ptaki poukrywały, to tej pieśni nie ujdą. Nić ballady kosiła jednako mieszczan, rycerzy, żerców i chłopstwo, lecz nie... demony, jakie trzęsą tym światem. Bo te są nieskalane, pomimo pleców zgiętych pod batem, te żyją w nich i w nas, i w każdym, który tej solowej serenady słuchał.
___Pochyliła się. Cielesne ożywienie kwarantanny życia dotknęło jej, poczuła na kufie muśnięcie Śmierci pachnącej krwią i dymem i wiedziała, że nie jest dane jej zapomnieć owego zapachu i tego szorstkiego dotyku, wiedziała, że nie będzie mogła porównać ich z innym dotykiem, czy innym zapachem. W nieujarzmionym drygu przybliżyła swe chrapy do jej nosa, wsiąkając całą sobą ducha Aenkryntith. Zrozumiała, że nigdy nie będzie pragnąć innych łusek niż te jej, poharatane i lśniące, metaliczne od doznań. Wiedziała nagle, iż w tym momencie istnieć będzie tylko ona, jej czaszka, jej skrzydła. Wyłoniła drugą łapę z mętnej wody, muskając pazurami gardziel anorektyczki. Podbiła się, odsłoniony nagi tors, opierając cały pysk na jej kufie. Patrzyła z bliska w poczerniałe oczy, najstraszniejsze oczy całego świata, które topiły się pod złotym blaskiem, jednocześnie łącząc się z nią.
___Jasnozielona dłoń życia smyrnęła mostek śmierci, jakoby chcąc wzbudzić iskrę pożądania. Paliczki sunęły po napierśniku, delektując się znikomą miękkością i wygodą.
___Podniosła dumnie korpus, stykając go ze szkieletem. Mruknęła, przymrużając ślepia i pocierając lepkie łuski o trójkątny łeb. Ciepła klatka piersiowa zaczęła syczeć po styczności z zimnem, lecz złotooka nie odpuściła, zanurzając się w odrębności.
___Pieśń ucichła.
___Na tyle, by tylko wiedźma ją słyszała, na tyle, by przemienić się w nigdy nieofiarowaną kołysankę.
___Nagle łapska objęły cherlawą szyję i kark Czarodziejki, ciągnąc ku sobie. Ku ciepłu. Ku życiu. Ku niepewnym ruchom tafli, jakże delikatnym.
___A bez niej czuła się niepełna, acz wieczna.

: 26 wrz 2018, 11:17
autor: Delirium Obłąkanych
___Prawda była prosta, banalna wręcz. Wierni słuchacze byli znużeni ciągłymi zakończeniami tętniącymi szczęściem i obietnicą wieczności, nieskalanej grzechem, bólem i cierpieniem. Głównie dlatego, że to była tylko iluzja, zakłamanie rzeczywistości, lśniącej bielą kości i wydzielającej słodko-mdły zapach rozkładu. Opowieści kończące się w sposób odwrotny głównie ogłupiały młodszą publiczność, nudziły zaś i bawiły starszą i bardziej doświadczoną.
___Poczuła krople chłodnej wody na swoich równie zimnych łuskach i zadrżała mimowolnie, dreszcz niczym elektryczny impuls przebiegł po jej ciele w ciągu uderzenia serca. Z wąskich nozdrzy buchnęła kolejna porcja chłodnej pary, czarny język wysunął się zaś z bezdennych czeluści pyska, by koniuszkiem przejechać po śliskim podbródku. Widziała błysk złotych kamieni utkwionych w odmętach otchłani, mieniącej się najcudniejszymi odcieniami morskich niebieskości. Umysł czarodziejki od razu wychwycił kontrast, zabawną alegorię, porównując chaotyczne brązy i beże na ciele wiedźmy do bezpiecznej przystani, do lądu, zaś dzikie i nieprzeniknione błękity i zielenie do przerażających, tętniących niepewnością głębin. Może właśnie dlatego obie istoty, obie dzikie, chociaż w różnym stopniu zastygły tu i teraz. Jedna ciągnęła drugą właśnie na stały ląd, możliwe że tym samym skazując potworną syrenę na śmierć. Druga zaś pragnęła powrotu do życiodajnej wody, gdzie z kolei nieuniknione fatum wyciągało swoje łapska po Plugawą. Czarne pazury zatopiły się mocniej w podłożu, chociaż siła wyverny nie byłą wystarczająca, by w pełni oprzeć się naciskom Obiektu. Słabe i zmęczone mięśnie nie miały już sił dłużej się zapierać, kości kręgosłupa zachrzęściły cicho, jakoby w akcie beznadziejnej i rozpaczliwej desperacji.
___Poczuła dotyk na białych łuskach piersi, długi ogon zaczął wić się po ziemi, malując na wilgotnej ziemi nowe gwiazdozbiory. Błękitny pędzel sunął po płótnie z lekkością i wprawą zawstydzającą samotnego, owdowiałego przed laty malarza, przelewającego swoje żale i niespełnione pragnienia na martwą, szorstką kanwę. Wydawało się, że dzieło sztuki powstaje pod wpływem cichej, delikatnej pieści, nuconej tuż przy niedostrzegalnym uchu wiedźmy, zlizującej powoli zabójczy kwas przezierający spomiędzy czarnych zębisk, plamiący swoją nieczystością biel nagiej czaszki. Persona turpis, zaiste, splamiona hańbą, niechęcią i obrzydzeniem, zupełnie jak pysk skażony swoim własnym wytworem, mazią czarną jak puste oczodoły w czaszce demona.
___Wyverna poczuła, jak nagle łapy owijają się wokół jej szyi i ciągną ją powoli, lecz nieubłaganie ku lodowatym objęciom wody. A więc taki był koniec. Pierwsza w życiu utrata ostrożności postanowiła od razu przejąć berło i koronę, od razu skazać głupca na najwyższą karę. Wleczona na samo dno wiedźma nie miałaby żadnych szans na wygranie walki o życie, o oddech, o powrót na ląd mieniący się barwami jej łusek, nieprzystępny, acz będący ostoją, azylem.
___– Ciągniesz mnie ku śmierci. – Wycharczała cicho, jakoby ze słabością słabego, powoli umierającego pisklęcia. Jednego z wielu, które nie dożywały trzeciego bądź czwartego księżyca.
___Może w rzeczywistości Delirium też nigdy go nie dożyła. Może ciało pięćdziesięcioksiężycowego smoka skrywało w sobie zranioną, zniszczoną i zmanipulowaną duszę i umysł młodego pisklęcia, będącego tylko marionetką w splamionych krwią łapach przodków.

: 14 paź 2018, 17:47
autor: Dziadke
Przyszedł nad jezioro chcąc zapolować, ale ostatecznie skończyło się tym, że zamiast dać nura, padł na chłodny piasek, pokasłując od czasu do czasu, wypluwając przy tym spore grudki żółtej flegmy. Fe, straszne paskudztwo.
W każdym razie, nie mógł tak dalej funkcjonować. Dlatego posłał w eter impuls mentalny mający za zadanie dotrzeć do najbliższego możliwego uzdrowiciela i przekazać, żeby przybył w to miejsce.
Nie chorował zbyt często, a jedna smoczyca już mu kiedyś mówiła by nie przeginał i od razu szedł do cyrulika...

Mądry Rybke po szkodzie.
Ech.

: 18 paź 2018, 8:12
autor: Błękit Nieba
Smok był w okolicy kiedy usłyszał wezwanie. Zastanawiające. Natychmiast skręcił i ruszył w stronę wezwania mentalnego. A raczej w kierunku z którego nadchodziło. Zobaczył wtem morskiego smoka, na brzegu. Oj to nie dobrze. Natychmiast podbiegł do niego. Ocenił jego stan, usłyszał świszczący oddech, kaszel przypominający dławienie się.
– Czarny Kaszel? Jestem klerykiem stada Ognia, pozwól że ci pomogę. – Powiedział w jego kierunku. Bedzie musiał skorzystać z ziół stada Wody ale przywolanie odpowiedniego zioła to dla niego żaden problem. Przywolał do siebie nieco lubczyku oraz stworzył za pomocą maddary kamienną miskę którą zaraz napełnił stworzoną przez siebie wodą. Taką ze skroplonego powietrza. Wrzucił zioło do miski i podgrzał ją doprowadzając wodę do wrzenia. Wywar musiał zostać przygotowany bardzo starannie. W końcu podanie ziół to bardzo ważny element w leczeniu. Postawił miseczkę przed pyskiem smoka.
-Masz to wdychać. Powinieneś poczuć się lepiej, gdy wystygnie, wypij do dna dobrze? – Poinformował go i zaczekał chwilę by w razie problemów pomóc smokowi z wypiciem wywaru. Nigdy go nie próbował, ale lubczyk nie należy do jakichś mocno nie smacznych ziół.
Kiedy to już zostało wykonane, położył swoją prawą przednią łapę na barku smoka i poinformował go.
– zacznę teraz leczenie za pomoca maddary. Możesz poczuć mrowienie, nie obawiaj się
Skupiając się wprowadził w jego ciało maddarę. Zaczął od szukania ognisk zapalnych. Kiedy znalazł je, po kolei usuwał je. Usuwał każde źródło infekcji które wykryła jego maddara. Nie chciał by ani jedno pozostało w ciele smoka, bo inaczej choroba szybko powróci. Następnie zabrał się za łagodzenie skutków choroby. Energia miała za cel łagodzenie podrażnień gardła, oraz bólu. Przyspieszył regenerację uszkodzonych tkanek, tych które zostały uszkodzone przez szalejącą infekcję. Usunął też zbedną, zalegając w płucach i gardle flegmę by ułatwić smokowi oddychanie. Kiedy upewnił się ze wszystko wykonał jak należy, wycofał się maddarą z ciała swojego pacjenta.
-Jak się czujemy?

//2x lubczyk



***

Po chwili jednak ujrzał że smok czuje się i oddycha o wiele lepiej, nawet jeśli ten jeszcze mu nie opdowiedział. Swiatły wyczyścił miseczki za pomocą maddary, hah. Czasami dobrze mieć w torbie kilka takich których nie trzeba maddarą tworzyć. różne mogą być okoliczności leczenia.
-Widze że czujesz się o wiele lepiej. Cieszę się że mogłem pomóc. Nazywam się Światły Kolec, Kleryk Ognia, Uczeń Feerii Ciszy.

: 15 lis 2018, 13:00
autor: Tatuowany Kolec
Osobliwy... Nie da się nie lubić tego słowa. Spogląda się na nie i widzi niesprecyzowane wydźwięk, skrojony na miarę niesprecyzowanej kuriozalności określanego nim wydarzenia i widzi się potencjał, urastający proporcjonalnie do skali obiektu w podzbiorze czasu i przestrzeni, do którego się go przystawia. Gdy patrzy się na to słowo, widzi się możliwość. Możliwości. Świeżutką tajemnicę do zaszufladkowania, jedną z ostatnich niezbadanych, jakie świat miał jeszcze do zaoferowania.
Osobliwi też... Byli i oni. Była cała ta niezręczna sytuacja, on, i jego małostkowe kłamstewko, osobliwym był również przejmujący szacunek do wyjącej sprzeczności, z jaką błękitnooki zdecydował się pogodzić. Osobliwość stała na granicy fascynacji i ostrożności, nagradzała zadumę, poświęcenie czasu w jeszcze jednej ewaluacji rezultatu.
Zafascynowany spektaklem, acz ostrożnie się pojednujący, tamten zafascynowany nieskazitelną bielą, ostrożny by jej nie odrzucić. Byli osobliwi. Różni, dwa odseparowane światy, na chwilę połączone mostem tego słowa, przez chwilę podobne, po chwili znowu odosobnione. Ale już nie osobliwe. Wtedy już oswojone nawzajemnym zapoznaniem.
– Hah, dzięki za troskę! – odparsknął pogodnie, już po łapy w wodzie – Niee, woda nigdy nie była po prostu wystarczająco oczywista. Nie ma jak gruntu złapać pod łapami, w głębinie nic nie widać, nic nie słychać, żadnego zapachu... A coś tam żyje, bo przecież musi żyć. Czy to odrobinkę nie... niepokojące?
Podzieliwszy się zaskakująco doprecyzowaną definicją swych lęków, zatopił się w miękkich objęciach tafli po pysk, kiedy następne pytanie padło. I akurat wtedy, głośniejszy niż dotąd chlupot zmącił ciszę okolicy. Białołuski, jakby wiedząc co zaraz zostanie powiedziane zamotał kościstym cielskiem, odbił się od dna i ułożył się na powierzchni robiąc za wiele hałasu. Może przypadkiem?... A może celowo. Tak czy siak nie odrzekł nic, kryjąc się za wymówką niedosłyszenia.
Po kilku sztachnięciach wody patykami swoich łap, obrócił pysk na wykrzyczane instrukcje. Posłusznie cofnął się bliżej gruntu, łącząc wyprostowane paliczki łap i uregulowanym, naprzemiennym ruchem po okręgu spychać wodę przed niego, dopóki zadnie kończyny nie zakotwiczyły o grząski piasek zatopionego wybrzeża. Trwało to, bo i trwać musiało. Nie był to naturalny ruch, ale gdy rozłożone skrzydła utrzymywały go na powierzchni, mógł sobie pozwolić na taką frasobliwość.
Później dopiero powoli poskładał parawan błon w dwa ściśnięte pałąki na wymęczonym, chudym grzbiecie i łagodnie musnął mokry piasek pod łapami, by wybić się nieznacznie ku górze i utrzymać balans grzbietu i pyska nad wzburzoną powierzchnią błyskającej cieczy.
Uformował małe czarki ze swych smoczych dłoni, według poleconej mu rady. Wprawiony w działanie, taki kształt niespodziewanie okazał się być bardziej naturalny, niźli się spodziewał, ruszył więc z pełnią wigoru, zbierając i spychając kolejne cząstki wodnej przestrzeni za swój wychudły karapaks, by następnie powrócić rozluźnioną płetwą palców znów na przód korowodu, sformować wiosło i w parach naprzemiennie, powtórzyć czynność. Nieśmiało, asekuracyjnie, by nie wyjść na krzywoustego i nie wepchnąć się od razu na łaskoczącą glonami czubki pazurów głębię.
Młócenie i przepychanie wody momentalnie przypomniało, gdy jako młodzik bawił się w tworzenie sztucznych fal wzdłuż brzegu – taką samą cielesną płetwą nabierał cieczy monotonnym ruchem i uzbieraną masę przesuwał z boku na bok, ku uciesze błyszczących ślepi podziwiając miniaturowe wały wodne, grzywacze, kółka, przypływy i odpływy. Nauczyło to precyzji, którą po tych księżycach załapał bez mrugnięcia oka. Za głęboko, będzie za ciężko, za wolno bez różnicy, za płytko i nic nie będzie, za szybko, pochlapie się od łap do głów.
A jak całkiem zanurzysz, to odkryjesz pierwszy raz w życiu, że w wodzie panują inne zasady.

: 09 sty 2019, 18:32
autor: Nieskalana Grzechem
Wędrowała bez celu po ziemiach wspólnych, roznosząc za sobą enigmatyczną woń ziół, ale także krwi, bzu i popiołu. Nie sposób było więc stwierdzić, kim mogła być na podstawie samego zapachu. Uzdrowicielką? Łowcą? Czarownicą?
Ból głowy dawał jej się we znaki... Ciężko więc stwierdzić, czy miała zadatki na uzdrowiciela, skoro nie była w stanie poradzić sobie z czymś tak zwyczajnym. Może jednak źródło tego konkretnego było inne. Wyvernie nie uśmiechało się dalsze życie z nasilającą się migreną, zwłaszcza gdy była skazana na samotne brnięcie w białym puchu i sypianie pośród zimnych, nieprzyjaznych ścian upiornych jaskiń.
Zanurzyła palec prawego skrzydła w lodowatej wodzie Zimnego Jeziora, sunąc po przezroczystej tafli, malując na niej eteryczne obrazy. Widziała swoje odbicie, acz starała się na nie nie patrzeć – jakby obawiała się wciągnięcia w podwodną otchłań, skąd prawdopodobnie nie odnalazłaby już drogi powrotu. Tępy ból na tyłach czaszki odezwał się ponownie, skutecznie tez utrudniając sięgnięcie po magię. Z pyska samicy wydobył się więc zniekształcony, upiorny ryk, mający zaintrygować jakiegokolwiek znajdującego się w pobliżu uzdrowiciela. Władcę ziół i leczniczej, magicznej siły.