Strona 22 z 42
: 07 paź 2015, 22:17
autor: Przedwieczna Siła
OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
Nic i nikt? Owszem, bo Sombre poruszała się jak Cień. Kaszmirowy nie mógł jej dostrzec czy usłyszeć. Mrok dawał schronienie jej ciału, a szum wody jej krokom, choć poruszała się niemalże bezszelestnie. Starała się, by nie kopnąć przypadkiem jakiegoś kamyka, nie nastąpić na gałązkę, nie potknąć się o korzeń lub nie wkroczyć do kałuży. Obserwowała samca z zainteresowaniem. Chociaż to nawet nie ciekawość zmusiła ją do pójścia za nim, a bardziej pokusa, by zacząć straszyć nie tylko pisklaki i adeptów. Nadeszła pora, by zdobyć posłuch także u starszych smoków. Skoro samiec śmierdział Życiem, mogłaby za pomocą maddary dodać do pitej przez niego wody dodać trochę trucizny, ale... nie, za mało zabawy. Skupiła się na swoim źródle, a potem wyobraziła sobie, jak wokół szyi Kaszmirowego pojawia się stalowa obręcz. Była nie do ruszenia – nie żadne cienkie linki, albo kruchy metal. Gruby i wytrzymały, nie do przegryzienia albo zniszczenia metal, do którego przymocowany był łańcuch. A łańcuch przymocowany był do ziemi. I cały czas się skracał, zmuszając tym samym smoka do najpierw tylko zniżenia łba, ale później nawet do położenia się, bo w pewnym momencie łańcuch znikł, a metalowa obręcz dotknęła ziemi. Tchnęła w twór maddarę i obserwowała wszystko, wciąż pozostając w objęciach cienia. Dopiero, kiedy jego łeb znalazł się przy ziemi, ujawniła się, wychodząc powoli i majestatycznie. Nie spuszczając z niego żółtych ślepi, uśmiechała się złośliwie.
–
Kogo ja tu złapałam? – mruknęła, niemalże z podnieceniem w głosie, a już na pewno zadowoleniem i dumą. Podeszła kilka kroków, ale wciąż zachowywała spory dystans i wcale nie na wszelki wypadek. Nie miała ochoty się zbliżać do nikogo z Życia na więcej, niż było to konieczne poza walką.
: 07 paź 2015, 23:17
autor: Niewinna Łuska
Po napiciu się do syta, postanowił podnieść łeb. Było to dość naturalne, przecież żadne stworzenie nie spędza całego dnia z nosem utkwionym w ziemi. Jednakże, uniesienie głowy z jakichś przyczyn okazało się trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Zdziwiony samiec szarpnął łbem, próbując siłą pokonać niewidzialny opór. Nie na wiele się to zdało, powiększając tylko dezorientacje czerwonołuskiego. Za to gwałtowne poruszeni, wywołało metaliczny dźwięk, który zwrócił uwagę smoka na stalową obręcz przytwierdzoną do jego szyi! Co to miało być? W oczach Kaszmirowego zapłonęła przyczajona iskra, gotowa rozpętać pożar. Był gotowy, by się bronić. Jednorożec? Nie, one od razu szarżują na widok smoka. Jakaś kelpie? Też nie, za mało wody. Nie wymyślił o co chodziło, dopóki jego łeb nie znalazł się już przy samej ziemi. Doleciał go zapach Cienia, wyraźny jak uderzenie pięścią w nos. Poczuł, jak go mdli. Ta woń wywoływała w nim realne mdłości. Błękitne ślepia samca zwęziły się wyraźnie, gdy z cienia wyłoniła się postać. Już sam jej widok sprawił, że zaczął marzyć o kąpieli w płynie czerwonym jak jego łuski. Pazury jednej z łap zacisnęły się na podłożu, z głośnym zgrzytem znacząc twardy kamień. Kaszmir prychnął głośno, wyrzucając z nozdrzy zarówno obrzydliwy zapach, jak i swoją pogardę.
– Kogoś mi przypominasz, mała – stwierdził, powoli cedząc słowa, nie odrywając jednocześnie oczu od obcej samicy. Ale czy na pewno tak obcej? – Tak, marzyłem o takim spotkaniu. Krew z krwi...
Nawet nie raczył odpowiedzieć na twoje pytanie, zbyt zajęty podziwianiem twojego ciała. Zarówno z zapachu jak i wyglądu, podobnego do pewnej smoczycy, w której nie on jeden chętnie zatopiłby swoje kły.
– Zdejmij to ze mnie, to się pobawimy – ryknął nagle, z taką samą gwałtownością rzucając się do przodu. Słychać było tylko brzęk metalu, który to powstrzymał go, od rzucenia się wprost na Ciebie. Obnażone kły lśniły bielą, a w rozszerzonych ślepiach rozgorzał na dobre płomień. Mimo tego, znów obserwował Cię ze spokojem, tak jak wtedy, gdy zaczynał mówić. Zdradzał go tylko przyspieszony oddech. Był gotów w każdej chwili bez zastanowienia dopaść do Ciebie, jak do żałosnego zwierza znalezionego na polowaniu.
– No już, nie bój się – stwierdził nagle słodkim głosem, który nie wiedzieć skąd wziął się w jego pysku. – Zaprzyjaźniłem się kiedyś z twoją matką. Teraz poznam się też z Tobą.
Wykrzywił pysk w jednostronnym uśmiechu, który wyglądał niemal przyjaźnie. Niemal. Niestety, grymas obejmował tylko pysk, a nie całe ciało drżące z żądzy mordu.
: 07 paź 2015, 23:48
autor: Przedwieczna Siła
Mała? Nieustępliwa parsknęła śmiechem. Za kogo on ją miał? Za kogo SIEBIE miał? Dał się usidlić młodej adeptce, nie próbując użyć magii do wydostania się z obręczy? A może zwyczajnie tego nie potrafił? Ha! To dopiero! Podeszła dwa kroki bliżej. Na początku wyglądał na takiego przestraszonego i bezbronnego... A nie! On nadal BYŁ bezbronny!
– Całkiem zabawnie wyglądasz, jak się tak miotasz. – zauważyła ze spokojem, a w jej ślepiach błyskały iskierki rozbawienia. Te zmiany tonu, tak bardzo nienaturalne, a w dodatku przyspieszony oddech. Nie musiała mu się przyglądać, by widzieć, jak pragnie się do niej dobrać. A raczej do jej szyi. Ona miała podobne odczucia, ale w przeciwieństwie do niego, potrafiła kontrolować swoje żądze.
– Nawet mi kogoś przypominasz. Znam już od was taką jedną, różową. Równie żałosna, tylko do tego wydygana zamiast tej... drapieżności. – puściła do niego oczko, a potem ryknęła śmiechem. I co ona ma z nim zrobić? Swoją drogą... Dobry pomysł. Sombre nie lubi używać magii, ale skoro ten ciołek tego nie potrafił, ona ma znacznie większe szanse.
– Co, nic mi nie zrobisz? – wyszczerzyła się, ukazując ostre, białe kły. – No dalej, pochwal się opanowaniem i posługiwaniem się maddarą! – zachęciła go, czerpiąc z tego jeszcze większą satysfakcję.
: 08 paź 2015, 20:16
autor: Niewinna Łuska
Kiedy zrozumiał, że samica nie ma zamiaru go wypuścić, poczuł się bardzo rozczarowany. Na prawdę chciał się pobawić. Ale nie wiedział jeszcze sam, jaki obrót przybrałaby ta zabawa. Obserwował ją płonącymi gniewem ślepiami. Nie bardzo rozumiał co mówi. Wspomniała chyba coś o jego córce. Nie zarejestrował nawet co. Skupił się za bardzo na czymś innym. Zebrał w sobie manę, aby uwolnić się z magicznego więzienia. Gdy był wściekły, nie panował zarówno nad swoimi odruchami, jak i swoją maddarą. Gdy tylko dotknął źródła, energia wręcz eksplodowała, rozbiegając się po wszystkich członkach jego ciała, krążąc i wijąc się, czasem nawet bezwiednie sięgając na zewnątrz, pchana ogromną potrzebą działania. Był teraz doprawdy magicznie niestabilny, jak nadłamany artefakt, wokół którego krążyła aura niespokojnej siły sprawczej.
Ta cienista była doprawdy głupia. Pozostawienie kogoś w tworzy, tak żałośnie nieruchomym, łatwym do rozbicia. Wpuścił magiczne palce pomiędzy fragmenty obręczy zaciskającej się na jego szyi. Wpił się w nią swoją maddarą, wyobrażając sobie jak dzieli ją na coraz mniejsze i mniejsze fragmenty, nici many przenikały głębiej z każdym uderzeniem serca, dzieląc stateczny i łatwy do zmanipulowania twór na minimalne fragmenty. Był o krok od zniszczenia tego ustrojstwa. Doszedł do momentu, w którym twardy, ale kruchy materiał, pękłby jak hartowane szkło, które przyjęło zbyt silne uderzenie. Wystarczyłoby, żeby pociągnął za magiczny spust.
– Co, nic mi nie zrobisz? – dotarło do niego jak przez mgłę. Powstrzymał się przed rozbrojeniem na kilka sekund. Oj zrobię, zrobię... – No dalej, pochwal się opanowaniem i posługiwaniem się maddarą!
Gotowe zaklęcie Kaszmira zastygło w bezruchu. Powoli zaczęło blednąć, a palce many cofnęły się spokojnie do wewnętrznego zasobu smoka. Hm, sama go kusi? Więc czemu nie. I tak może rozbroić tą jej zabawkę w każdej chwili. Strzelnica z ruchomym celem. Uśmiechnął się powoli, a cała ta nagromadzona maddara zadrżała w nim z ochoty do działania.
– Łap – stwierdził sucho, popychając magiczną energię do działania.
Cała jego frustracja uleciała z niego jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Użył jej jak paliwa. Zdziwił się, z jaką łatwością pozbył się całego tego nagromadzenia negatywnej energii, tego płomienia, który palił go od środka chęcią mordu i zniszczenia. Wystarczyło, że przelał ten targający nim ogień w wyobrażenie. Wielka kula ognia miała zapłonąć jakieś dziesięć pazurów przed jego pyskiem. Nienawiść do stojącej przed nim istoty zogniskowała się w tym punkcie, rozpalając się do białości, w temperaturze wyższej niż można było uznać za konieczne. Wokół rozżarzonego punktu, miała pojawić się ognista otoczka, kula płomieni, jaśniejąca pomarańczowym blaskiem przyjemnym dla oka, ale bardzo nieprzyjemnym dla skóry. Otoczka z gorejącego żywiołu nie była większa niż cztery-pięć pazurów z każdej strony "jądra". Trudno było dokładnie określić, gdyż jak to ogień wiła się i zmieniała położenie w hipnotycznym tańcu, spalając nie materię, a magiczną energię adepta. Twór powinien unosić się tuż nad ziemią. Przecież nie będzie marnował many na palenie gruntu. Kiedy już wyobrażenie było przygotowane, wystarczyło wysłać je w kierunku obmierzłej samicy. Gdzieś w pysk. I tak nie był za ładny, to będzie mała strata. Błyskawicznie przelał manę w całą swoją nienawiść uformowaną w to jedne wyobrażenie, a gdy już wkroczyło ono do świata materialnego, cisnął nim prosto w pysk adeptki, dbając o dużą szybkość. Ale czy na pewno także o dobrą celność?
: 08 paź 2015, 22:00
autor: Przedwieczna Siła
// nie używamy słowa "mana", na forum mamy maddarę lub magię :D
Jak przyjemnie było patrzeć, jak smok gotuje się w sobie! Wił się, jego ciało było całe napięte, a nienawiść wręcz wylewała się z niego. Oczy dosłownie płonęły, brakowało tylko piany z pyska!
Z jej pyska nie schodził natomiast szeroki uśmiech, bynajmniej nie przyjazny. Wrogość można było wyczytać tylko ze zmrużonych ślepi, którymi dokładnie obserwowała Kaszmirowego. Ci z Życia byli niezwykle przewidywalni i po jakimś czasie... nudni. Może dlatego, że tak naprawdę nigdy jeszcze z nimi nie walczyła. Tak, w trakcie zwyciężania takich jak oni, mogłaby poprawić o nich mniemanie – dawaliby jej wtedy jakąś rozrywkę.
Samcowi długo zajęło uformowanie czegokolwiek z maddary. Był za mało skupiony, za bardzo w nim wrzało, by mógł stworzyć nawet coś tak prostego, jak kula ognia. Przez chwilę nad ziemią faktycznie pojawiła się ognista kulka, ale zamiast uformować się tak szczegółowo, jak wyobraził ją sobie Kaszmirowy, ta pojawiła się na sekundę, zafalowała i zniknęła. Oczywiście, nie czyniąc Cienistej żadnej krzywdy. Nieustępliwa zaśmiała się głośno, rozbawiona jego wybuchami maddary. Chyba trzeba temu niedorajdzie jakoś pomóc, bo nie potrafił jej nawet zaatakować!
– Ogarnij się. – tym razem warknęła ostro. – Taki stary i nie potrafi stworzyć nic konkretnego z maddary? Skup się porządnie i zrób mi krzywdę. – zachęciła go już po raz drugi. Do trzech razy sztuka się mówi. Żałosne, żeby to Sombre musiała kogoś pouczać, jak powinien z nią walczyć.
: 08 paź 2015, 23:12
autor: Niewinna Łuska
//Nikt do tej pory mi się do moich zamienników nie przyczepił, a zawsze używam tego jako synonimu. Nie lubię jak mi się powtarza cały czas maddara, maddara, maddara.
Warknął pod nosem, widząc jak jego zabawka się rozpada. Ta cała magia to jedno wielkie nieporozumienie. Operowanie materią było dużo prostsze, jeśli nie trzeba było nią kogoś obrzucać w czasie szybszym niż unik. Do ranienia służyły pazury, a nie jakieś chrzanione, czarodziejskie fajerwerki. Do rzyci z tymi wszystkimi czarodziejami.
– Magia, która rani, jest dla smoków zbyt leniwych, by ruszyć swój tłusty zad – wypluł swoją dewizę w kierunku adeptki. Bardzo przy tym żałował, że nie jest smokiem drzewnym. Wzbogaciłby przekaz o porcję kwasu.
Mimo to, zdał sobie sprawę, że już nie chce natychmiast obedrzeć jej ze skóry. To tylko kwestia czasu. Całej wściekłości pozbył się w swoim niezbyt udanym tworze. Morze nienawiści przestało się przelewać przez brzegi i wały przeciwpowodziowe, pozostawiając go zdolnego do myślenia. To co zawsze miał ochotę zrobić w tym momencie, to zacząć się śmiać. I właśnie tak postąpił. Nieustępliwa mogła zobaczyć, jak Kaszmirowy nagle wybucha chrapliwym śmiechem. Wygląda na to, że bardzo dobrze się bawi. Tylko z czego on tak rży? Nie mogła wiedzieć, jak dobrze może czuć się smok odzyskujący władzę nad swoimi myślami.
– Zdematerializuj tą śmiechu wartą obręcz, to zajmiemy się robieniem sobie krzywdy w taki sposób, jaki lubię – rzucił niemal beztrosko, wpatrując się w cienistą spojrzeniem pełnym zwątpienia. Końcówka ogona czerwonołuskiego lekko drgała z jednej strony na drugą.
Potrafił już zebrać myśli, jednak maddara wciąż wyrywała się na wolność. To po prostu było zbyt dużo, nieskończona ilość możliwości ogniskująca się w tym małym, marnym punkcie czasu i przestrzeni. Coś musiało powstać, bo inaczej magiczna siła zaczęła by kreować coś sama z siebie. Już raz padł ofiarą takiej autokreacji, nad którą utracił panowanie. I nie miał zamiaru tego powtarzać.
Teraz już nawet nie chciał zrobić jej krzywdy swoim tworem. Co to za przyjemność, ciskać w kogoś nieistniejącą bronią? Do tego używa się własnych pazurów i kłów. Ale za punkt honoru obrał sobie w tym momencie stworzenie czegoś sensownego. Ogień już mu się znudził. Trzeba zrobić coś innego, dla odmiany. To było równie proste co kawałek rozgrzanej materii. W manierze podobnej do poprzedniego tworu, skupił się na punkcie skondensowanego zimna, wokół którego krąży kula zmrożonej materii, w lodowato niebieskim kolorze, a o promieniu nie przekraczającym długości dwóch pazurów. Swoją broń stworzył trochę nad swoją głową, około pięć pazurów wzwyż. Temperatura tego czegoś powinna być niższa, niż cokolwiek co spotkasz w naturze. Lód? Meh. To nic nieznaczący chłodek w porównaniu z tym skondensowanym zlodowaceniem. Spojrzał tylko na swoją epokę lodowcową w pigułce kątem oka, koncentrując na niej całą swoją uwagę. No, nie rozpadnij się tym razem. Po czym posłał ją po najprostszej linii w kierunku tułowia adeptki. Dokładnie klatki piersiowej. Nadał jej odpowiednią prędkość, żeby też musiała dać pokaz swoich czarodziejskich zdolności. No, chyba że chce spróbować swoich sił w smoczej odmianie gry w zbijanego. Kaszmir chętnie by na to popatrzył.
: 10 paź 2015, 0:57
autor: Przedwieczna Siła
// za to ja uważam, że mana jest zupełnie nieklimatyczna. To określenie z gier RPG, które tutaj zwyczajnie nie pasuje i szczerze mówiąc, trochę psuje. Jakbyś się mógł od tego słowa powstrzymać w odpisach dla mnie to bym była bardzo wdzięczna ;D
Nieustępliwa westchnęła cicho. Marnie wyglądał ten smok, kiedy nie potrafił opanować własnych myśli i emocji. I szkoda było patrzeć na to, jak zapomina przelać maddarę w twór powstający tylko w jego umyśle. Ale koniec tego dobrego. Może będzie musiał się zmobilizować do stworzenia czegoś konkretnego, kiedy faktycznie coś będzie mu zagrażało. Niechże nie robi z siebie dłużej takiej ciamajdy i pokaże, że jest wart jej czasu, bo taka zabawa bez ryzyka zaczynała ją nudzić.
Przez myśl przemknęło jej, by wydłużyć znów łańcuch Kaszmirowemu, ale wtedy mógłby chcieć unikać jej ataku odskokami, a to nie byłoby już dobre. Moze zrobi to za chwilę, w nagrodę za dobrą obronę?
Teraz jednak skoncentrowała się na ataku. Skupiła się i wyobraziła sobie długą na pół ogona dzidę. Cienka, drewniana, niepodatna na temperaturę, wodę czy ogień. Wytrzymała, twarda, nieelastyczna. Nie wyginała się. Ważniejsze jednak było jej ostrze – był nim kamień o idealnej gładkości na ściankach, a także niesamowicie ostry. Z łatwością broń mogła przebić się nawet przez bardzo grubą skórę i łuski. Włócznia miała pojawić się.. a, niech ma – prawie dziesięć łusek od adepta Życia, na wysokości jego klatki peirsiowej. Sekundę później już miała lecieć prosto w jego pierś, w miejsce, gdzie przebiłaby się przez łuski, złamała żebra i dostała do serca i płuc. Sięgnęła do swojego źródła i przelała maddarę w wyobrażenie. No, co takiego wymyśli Kaszmir?
: 11 paź 2015, 11:59
autor: Niewinna Łuska
// Skoro tak chcesz, to nie ma sprawy. Dla mnie to słowo ma zupełnie inny wydźwięk, pewnie przez staż w mówionych RPG'ach i nienawiści do MMO.
No nie, znowu ta błazeńska maddara nie chciała go w ogóle słuchać. Przecież jego wyobrażenie było tak dokładne! Niemal czuł chłód owiewający mu pysk. A ta bzdurna energia nawet nie ruszyła swojego leniwego tyłka. Prychnął, uderzając pazurami w ziemię. Magiczna aura Kaszmira znów zafalowała niespokojnie. Musi położyć kres tej błazenadzie i wreszcie pokazać tej nadętej samicy jak walczy się bez użycia jakichś tchórzliwych trików. Już chciał zabrać się za rozbrojenie swojego więzienia, kiedy zobaczył, jak przed jego pyskiem materializuje się jakaś prymitywna broń. Coś takiego używają elfy – zdążył pomyśleć, zanim to coś ruszyło w jego kierunku. W krytycznych momentach, zawsze przychodzą nam do głowy najgłupsze myśli.
Serce czerwonołuskeigo praktycznie zatrzymało się, kiedy wiedział już, że nie ma wyboru. Przywarł mocniej do ziemi, jakby to miało coś pomóc, choć praktycznie nie miał na to miejsca. Ten ledwie zauważalny gest pomógł mu zebrać myśli. Dla niego obrona nieodłącznie wiązała się z ruchem, szybkością, dlatego też, łatwiej było mu wraz z nim wyobrazić sobie w jaki sposób ma zamiar odbić lecący w jego stronę przedmiot.
Kopuła – odezwał się w jego głowie jakiś odległy głos. – Zawsze używaj kopuły!
Skąd przyszedł mu ten pomysł? Nie miał czasu się nad tym zastanowić! Ale z pewnością nikt w tym życiu, nie dawał mu podobnych porad, dotyczących magicznej obrony.
Błyskawicznie wyobraził sobie, że otacza się bezpieczną osłoną, w kształcie połowy wydrążonej w środku kuli. Bezpieczeństwo. To słowo niemal emanowało dla niego domowym ciepłem. Dlatego też w jego wyobrażeniu, cała kopuła emanowała delikatne, kojące ciepło. Co prawda nie mógł nawet go poczuć, ponieważ tarcza otaczająca leżącego smoka była od jego ciała oddalona o przynajmniej kilkanaście spponów, tak by pomieściła pod swoimi skrzydłami całego gada. Oczywiście, jeśli miała go w jakikolwiek sposób chronić musiała być twarda. Diament! – pierwsza myśl przechodząca przez jego głowę. Co mogło wygrać z tym wspaniałym kamieniem? Tak więc kopuła skonstruowana była z twardego diamentu, przejrzystego, grubego na pięć szponów, który w jakiś niewytłumaczalny sposób emanował przyjemnym ciepełkiem. A kto rozważa logikę tego przedsięwzięcia, kiedy zaraz może zostać przebity jakimś elfim dziabadłem? Kaszmir nie. Aha, no i oczywiście tarcza miała pojawić się wokół niego, wyrastająca z ziemi i zamykająca się nad jego cielskiem, wspominałem już o tym? Na pewno jednak nie wspomniałem o tym, że przez osłonę musi przenikać powietrze. To była prosta logika, o której nie zapomina się nawet w sytuacji zagrożenia życia. Jeśli nie przepadasz za zamkniętymi, dusznymi pomieszczeniami, tak jak czerwonołsuki. Zebrał te wszystkie myśli w jeden, spójny twór i posłał maddarę, by urzeczywistniła jego ostatnia deskę ratunku. Nie zamknął nawet oczu, gdy broń zmierzała prosto na niego. Jeśli miał oberwać, chciał to widzieć. Ale wciąż trzymał się nadziei, że magiczna energia spełni swoje zadanie. Szkoda, że nie wiedział od jakich słów wzięła się nazwa maddary. Z pewnością, w tym momencie poczułby niezwykłą bliskość z patronką Wolnych Stad.
Trudno powiedzieć co stało się potem. Może miejsce podstarzałego adepta zastąpił smakowity kebab? Tak na marginesie, mięso z ziejącego ogniem smoka musi być niezwykle trudne do usmażenia. Ale na potrzeby obecnej sytuacji uznajmy, że Kaszmirowy przeżył. Nie ważne, czy z włócznią wbitą w płuco, czy też nie. W obu wypadkach nie miał zamiaru zostawić Nieustępliwej bez zadraśnięcia. Zdołał się w końcu opanować i jego niesforna maddara powoli zaczęła układać swoje eteryczne klocki w sposób, jakiego sobie życzył. Dlatego też ogarnął umysłem swoją tarczę, udaną bardziej, czy też mniej, i pozwolił jej rozpaść się na tysiące drobnych fragmentów. Niszczyć jest łatwiej niż tworzyć. A rozwalać bardzo lubił! Wyobraził sobie tylko, jak kopuła rozkrusza się kawałek po kawałku, pozostawiając wokół niego deszcz błyszczących odłamków twardej, ostrej na krańcach materii. Zaangażował maddarę, by utrzymać fragmenty w powietrzu. Przynajmniej te, które znalazły się przed nim. Te za sobą totalnie zignorował, wyciągając im wtyczkę z gniazdka, także niech rozpływają się w nicość. Teraz skupił się całkowicie tylko na garstce kryształków, które miał przed ślepiami. Wciąż utrzymywał dopływ magicznej energii, aby zostały z nim na dłużej w świecie materialnym. Utrwalił tylko w pamięci jak wyglądają. Przejrzyste, opalizujące w znikomych ilościach światła, jaka do nich docierała, a co najważniejsze – ostre, zupełnie jak tłuczony kamień szlachetny. Kiedy był pewny, że odłamki nie zaczynają się dematerializować, z dużą dozą satysfakcji wyobraził sobie, jak wszystkie z prędkością sprawnego ataku pazurem, lecą w stronę cienistej, uderzając o jej ciało kryształowym deszczem ostrych jak brzytwa fragmentów. Przecinają jej skórę, utykają wbite w łuskach. Musiały poruszać się z wielką prędkością, aby odznaczyć się odpowiednio dużą siłą uderzenia. Posłał kolejną porcję aktywnej maddary, aby dokonała dzieła i wprawiła wytworzoną na szybko broń w ruch. Po co męczyć się z tworzeniem nowych obiektów, skoro już wcześniej namęczył się z materializacją? Przecież łatwiej wykorzystać to, co już się ma. Patrzył krytycznie i w skupieniu na efekty, zatracając się w swoim mentalnym zadaniu. Chyba nie potrafił utrzymać neutralnego stanu zaangażowania. Zawsze całym sobą przeżywał to, co robi.
: 13 paź 2015, 23:53
autor: Przedwieczna Siła
Widziała, jak Kaszmirowy przywarł do ziemi. Nie był to wielki ruch, ale jakże zauważalny! Całe jego ciało było spięte, on autentycznie się przestraszył! To chyba także zmobilizowało go do myślenia i stworzenia w końcu CZEGOŚ. Tym czymś była tarcza w kształcie kopuły. Widoczna, owszem. Wytrzymała na tyle, by jej magiczna włócznia odbiła się od jej powierzchni, a zaraz po tym zniknęła. Tak samo zresztą jak ochrona Kaszmirowego, bowiem nie była już więcej potrzebna. Rozkruszyła się na wiele kawałków, tworząc przy tym ładne widowisko. Nie mogła się powstrzymać, żeby nie zwrócić mu uwagi.
– Po co wykorzystujesz aż tyle maddary? Nie musiałeś zakrywać się cały tarczą. Wystarczyło, że ochroniłbyś sam przód. – powiedziała, całkiem na poważnie. Skoro już mieli się tak bawić, no to na poziomie! Gdyby tak marnował swoje źródło przy każdym tworze, nie wytrzymałby zbyt długo w prawdziwej walce.
Sombre doskonale zauważyła, że nie wszystkie kawałki jego tarczy zniknęły. Kilka z nich zostało w powietrzu, a potem, uniesione jego maddarą, ruszyły w jej stronę. Nieustępliwa wyobraziła sobie przed sobą kwadratową tarczę, a dokładniej – mur. Kamienny mur o grubości pięciu łusek. Jej tarcza miała się pojawić prawie dziesięć łusek od niej. Miała być bardzo twarda i wytrzymała, niewrażliwa na ostre narzędzia, ogień, wodę, lód czy kwas. Gruba i niezniszczalna, miała chronić Cienistą przed odłamkami lecącymi w jej stronę. Przelała maddarę w wyobrażenie i poczekała, aż jego magiczny atak zostanie zniwelowany przez jej obronę. Teraz czas na jej ruch. Wyobraziła sobie, że z ziemi pod Kaszmirowym wyrastają grube pędy, które natychmiast oplatają jego kończyny i szyję. Pędów miało być pięć – po jednym na łapę i ostatni na szyję. Miały być zielone i przypominać rośliny – ale ich właściwości były podobne jak tarczy. Niewrażliwe na ogień, lód czy kwas, ani na zęby czy pazury smoka Życia. Tchnęła maddarę w ten twór.
Spojrzała na Kaszmirowego Kolca, którego imienia tak naprawdę wcale nie znała. To, jak widać, wcale nie miało dla niej znaczenia. Jej ślepia zalśniły przez chwilę na złoto.
: 16 paź 2015, 20:11
autor: Niewinna Łuska
// O ja, ale nie cierpię magii xD
– Przepraszam, pani wszystkowiedząca, że nie stworzyłem obrony godnej twojego prymitywnego ataku – rzucił w jej kierunku na tyle głośno, by odłamki rozbijające się o tarcze nie zagłuszyły jego głosu. – Ty za to mogłabyś wreszcie...
Zaczął coś mówić, ale przerwały mu pnącza nagle wyrastające wszędzie wokół niego. No do stu palących słońc! Teraz z zakresu możliwości działania jakie posiadał, oprócz możliwości uwolnienia się z pułapki, została dodatkowo wyjęta możliwość sformułowania pełnego zdania.
Poczuł jak jakieś twarde rośliny owijają się wokół niego... wszędzie. Gdyby stalowa obroża nie była wystarczająca! Cieniści zdecydowanie mięli coś nie tak z głowami. Atak z pewnością był potężny, a rośliny wytrzymalsze niż zwykłe badyle. Ale koniec końców, adeptka utrzymywała dwa zaklęcia jednocześnie. Dobrze, to zawsze większa szansa dla jego żałosnych zdolności magicznych.
Musiał ściąć te wredne chwasty. Palenie ich nie miało sensu, przecież musiałby podpalić coś na swoich własnych łuskach! Brrr... Okropna perspektywa. Uchwycił końcówkę nici maddary, która wreszcie zechciała łaskawie pomóc mu w ratowaniu swojej skóry. Jak zwykle, w ostatnim momencie. Wplótł ją w swoje myśli, kreując obraz pięciu stalowych ostrz, po jednym na każdy czarodziejski badyl. Wszystkie ostrza były identyczne, kształtem zbliżone do brzytwy, za to większe, nieco szersze niż grubość pędu i pojawiające się obrócone ostrą stroną w kierunku roślin, tak by każdy pęd miał przy sobie stalowego kompana. Miały być przecież zrobione ze stali. Ale nie jakiejś tam zwykłej, łamliwej i tępej stali. Smok z resztą nie znał za dobrze prawdziwych właściwości tego metalu. Użył go tylko metafory, jako pierwsze skojarzenie z przedmiotem piekielnie ostrym, który w jego wyobrażeniu przedstawiał się jako zaostrzony do granic absurdu, tak że końcówka tnącej powierzchni nikła z oczu, zdolna rozdzielić docelowy obiekt z ogromną precyzją sięgającą jakichś pojedynczych cząsteczek. Czy czegoś takiego. W końcu wszystko składało się z takich jakichś cząsteczek, nie? Mniejsza z tym, w tym momencie ma większe problemy. Musiał wzmocnić jeszcze ten żałosny, ludzki wytwór o właściwości materiału wytrzymałego jak... jak... magiczny materiał! To znaczy, broń miała nie kruszyć się, nie tracić swojej ostrości, nie pękać ani nie pozostawać łamliwa. Ogień nie mógł jej stopić. Kaszmir nie był przecież świadomy, że stal traci swoje cudowne własności w wysokich temperaturach. Dlatego smocza stal 2.0 też się nie topiła. Woda nie poddawała jej także banalnej korozji. Po prostu demonicznie odporne ścierwo. Po co tworzyć coś nietrwałego? Ostrza wolności lśniły połyskliwym, srebrnym blaskiem odbitego słońca i były zimne, jak przystało na metale. Jeszcze raz w tym miejscu trzeba zaznaczyć, że pojawiały się przy pędach magicznej rośliny, może pazur nad ziemią, po czym ruszały z impetem w kierunku badyli, wbijając się w nie i odcinając od gruntu, jak niepotrzebne chwasty. Ich ruch odbywał się w kierunku na zewnątrz od adepta. Nie chciał przecież odciąć sobie nóg. Zebrał to wszystko w schludną litanię własności i mglistego planu, odtwarzając jeszcze raz przed oczami, gdy popchnął maddarę by zrealizowała jego zamierzenia. Dopiero wtedy mógł dokończyć zdanie:
– ...wreszcie zdjąć tą zabawną obrożę – parsknął pogardliwie. To traktowanie wojownika było godne pożałowania. – Czy może boisz się, że pogryzę?
Wyszczerzył zęby, posyłając jej pogardliwe warknięcie. A jednocześnie, przygotował atak.
Bez względu na to, czy będzie wolny, czy też miażdżony przez trollujące rośliny, nie zamierzał pozostawać dłużny cienistej ogrodniczce. Ponownie postanowił wykorzystać swoją obronę, w celu odpłacenia pięknym za nadobne. Odciął dopływ magicznej mocy do trzech ostrzy, pozostawiając jedynie dwa znajdujące się po jego prawej i lewej stronie. Skupił się na ich naturze, dokładnej wyliczance ich właściwości fizycznych, każąc im przemieścić się w kierunku adeptki. Stalowe brzytwy powinny przenieść się do przodu, podróżując z prędkością przelatującej jaskółki, synchronicznie poruszając się po obu stronach cienistej ostrzami do przodu. Ale gdy znajdą się na wysokości jej tułowia, ostro zakręcą w stronę jej ciała, swoje lśniące, zaostrzone krańce kierując naprzeciw jej łuskom i wbijając się w nie. I nie tylko w nie! Jak najgłębiej. Przecież miały być zdolne do przecięcia okropnej, magicznej rośliny. A smocze ciało było dużo bardziej delikatne. Liczył przynajmniej na przecięcie skóry oraz mięśni, i bolesne zatrzymanie się na kościach. Widział je lecące lekko ukośnie, na raz wbijające się w niezbyt witalne miejsca po prawej i po lewej stronie tułowia, tuż za łapami, dokładnie na środku wysokości jej korpusu. Dla "odmiany", tym razem ostrza będą ustawione pionowo, bo tuż przed atakiem wykonają zwrot podobny do pikującego klucza myśliwców, ze swojej poziomej pozycji, stając nagle "dęba" i tym sposobem atakując żebra adeptki. Z rozmarzeniem pomyślał, że być może trafi akurat w przerwę między jedną kością a drugą, w tym samym momencie posyłając magię do działania. Wplótł ją już w swoje wyobrażenie, więc wystarczyło tylko wydać jej ostatni rozkaz. Niech pośle broń w kierunku wroga. Nawet zaczynało mu się to podobać. W pewien dziwny, sadystyczny sposób. Poczuł nagle, że to prawdziwa walka, a nie jakieś siedzenie na tyłku i obrzucanie się płonącymi piłeczkami. Tutaj wszystko było w ruchu, a to co przed chwilą cię osłaniało, zaraz pędziło w stronę przeciwnika. Z przykrością przyznał podczas kolejnego wybuchu adrenaliny, że nie było to aż takie złe.
: 19 paź 2015, 21:04
autor: Przedwieczna Siła
Nieustępliwa patrzyła, jak ostrza przecinały pnącza, tak silne i odporne. Kaszmirowy zrobił to naprawdę w ostatnim momencie, bowiem te zdążyły już zupełnie ścisnąć jego szyję i odciąć mu dopływ powietrza. Chwilę dłużej, zawahanie, niepewność, błąd przy tworzeniu swojej obrony... i Sombre sama musiałaby zainterweniować. Nie miała zamiaru go krzywdzić. Nie było wyzwania, to nie był pojedynek. Zniwelowałaby swój atak, po prostu, nic więcej. Dla Kaszmirowego byłby to jednak jasny znak przegranej. Mógłby nie żyć. Ale tak się nie stało – udało mu się, a miał to być ostatni raz. I adept niepotrzebnie po raz kolejny pozostawił aż dwa ostrza. Mógł zostawić jeden, a przynajmniej bardziej się na nim skupić. Poza tym, zużyłby mniej maddary.
Nie wydawało się, by jego ostrza były odporne na kamienną ścianę, taką więc stworzyła Sombre. Przed nią wyrosła prostokątna – bardziej wysoka niż szeroka – tarcza złożona z jednego dużego kamienia. O równych, szarych ścianach. Miała mieć jakieś pięć łusek grubości i mieć właściwości najtwardszego możliwego kamienia, ze skutecznością zatrzymywać wszelkie uderzenia czy ostrza. Sięgnęła po maddarę i wypuściła nikłe, magiczne promyki. Dwa stalowe ostrza Kaszmirowego z cichym brzękiem odbiły się od kamiennej ściany, która po chwili zniknęła – tak jak i noże, czy sztylety.
W tym samym momencie zniknęła także obroża smoka z Życia. Sombre była ciekawa, jak ten zareaguje, i czy w ogóle zwróci na to uwagę, będąc pod wpływem tak silnych emocji. No i mógł się już przyzwyczaić do bycia na dole, do poniżania i bycia gorszym.
//raport MA i MO I, spróbuj może też II
– Słabeusz. – prychnęła w jego stronę. – Jak ci na imię? – zmrużyła ślepia, wbijajac wzrok w jego ślepia. Nie przestała jednak obserwować reszty jego ciała. Bo gdyby tak spróbował ruszyć w jej stronę...
: 29 paź 2015, 22:20
autor: Nathi
Był wczesny poranek. Mgła jeszcze całkiem nie opadła, a w łuski szczypał nieprzyjemny chłód. W kanionie wyjątkowo mocno wiało.
Słowu to nie przeszkadzało. Nie zważał tego dnia na otoczenie i warunki, w jakich się znajdował. Dziś jego ciało stanowiło barierę, chroniącą cenny umysł przed nieprzyjemnościami świata zewnętrznego.
Najcenniejszy umysł Wolnych Stad, do takiego wniosku doszedł. Ostatnimi czasy uzmysłowił sobie bardzo wiele rzeczy. Pojął, że smoki otrzymały niesamowitą szansę, będąc najdoskonalniejszymi ze stworzeń. Unikatowe połączenie siły, kłów, pazurów i zabójczego oddechu z inteligencją, organizacją, mową. Sześć kończyn, imponujące rozmiary. Byli stworzeni do tego, by zostać panami tego świata.
Uzmysłowił sobie coś jeszcze – wszyscy poza nim samym nie potrafili tego dostrzec. A jeśli nawet to widzieli, to nie potrafili lub nie chcieli tego wykorzystać. Byli bandą idiotów zamkniętych w ciasnym kręgu. Walczą ze sobą, dzielą się na stada. Mają żałosne problemy, kłócą się, walczą, manipulują. Oddają się przyziemnym sprawą, kiedy powinni rzucić to wszystko i pozwolić się prowadzić jedynemu przywódcy – Słowu.
Męczyło go oto i zaczynał obawiać się, że może nie starczyć mu czasu na naprawienie świata, na zawojowanie świata poza barierą, zwiedzenie go całego. Odkrycie gór, lasów, mórz, rzek, wysp, jezior, cywilizacji, aby następnie przejąć nad nimi kontrolę. Wygrać.
Jego rozmyślania przerwał niespodziewany ruch, gdzieś we mgle, przy ścianie kanionu. I zdecydowanie nie był to mocniejszy podmuch wiatru. A sylwetka nie mogła należeć do prawdziwego smoka... Stąpającego po ziemi, oddychającego.
Nie wiedział skąd, ale miał przeczucie. Tajemniczą postać otaczała dziwna aura, która sprawiła, że drzewny wiedział, z kim miał do czynienia.
Nie przestraszył się, ani nie zdziwił. Jak gdyby nigdy nic ruszył przed siebie, ku duchowi, z dumnie uniesionym łbem, wypiętą piersią i wzrokiem utkwionym przed siebie. Zatrzymał się jakiś ogon od Uśmiechu. Ciekawe.
: 29 paź 2015, 22:44
autor: Uśmiech Szydercy.
Szyderca nie miał zamiaru opuszczać tego padołu. Nie, jeszcze nie. Za dużo ma do zrobienia. Za dużo piskląt to wystraszenia. Za dużo do usłyszenia i zobaczenia. Tam, dokąd odchodziły duchy, było dla niego zbyt nudno. Teraz zaś, mimo iż fizycznie i teoretycznie nie żyje, czuje się bardziej żywy, niż kiedykolwiek. Może korzystać z dobrodziejstw tego świata, nie martwiąc się głodem, pragnieniem, zimnem i innymi pie*dołami.
Spoczywał przy jednej ze skał w pełnym słońcu, jak gdyby ogrzewał swe łuski. Zarys kolczastego smoka był migotliwy i rozwiewał się na wietrze jak dym, jednak zaraz potem powracał do w miarę spójnej postaci. W miejscu ślepi lśniły szkarłatne punkty, a z nozdrzy wydobywały się czarne kłęby. Nawet pachniały siarką, zupełnie, jak dawniej.
Westchnął warkliwie, kiedy "Najcenniejszy Umysł Wolnych Stad" zatrzymał się obok niego. Nawet teraz ni chwili spokoju.
– Widzę, że jeszcze żyjesz – skomentował złośliwie i wyszczerzył zębiska. Gardłowy, zachrypnięty głos teraz spotęgowany echem był jeszcze mniej przyjemny dla ucha i zrozumiały. – To oznacza, że ta banda wyliniałych jaszczurek pała do mnie resztkami szacunku. Cholernie wzruszające – skomentował, unosząc wysoko rogaty łeb. Kaszlnął, wypluwając z paszczy kłęby dymu.
– Odpowiadając na twe pytanie, którego jeszcze nie zadałeś lub nigdy byś nie zadał – nie. Nie zdążysz zwiedzić i zawojować świata. Zginiesz, próbując. Tak jak ja. Ale zapewniam cię, że to znacznie lepsze, niż gdybyś zdechł, nie podejmując prób. Może poznasz choć namiastkę uczucia spełnienia – wymruczał, obserwując niebo. Kłapnął szczękami i przeniósł wzrok na Słowo, pukając szponami w podłoże. – Na razie jesteś jedynie trybikiem, pionkiem uzależnionym od pozostałych. Od tych imitacji smoków, tchórzy i zdrajców. Potrzebujesz ich bardziej niż oni ciebie. Póki tak będzie, nie spełnisz swych celów. Dlaczego nie odejdziesz? Dlaczego tkwisz tu wraz z nimi, zamiast poszukać sposobu na ich realizację tam, daleko stąd?
Szyderca wyszczerzył zębiska w sardonicznym uśmiechu.
: 01 lis 2015, 23:30
autor: Nathi
Fascynujące.
Więc naprawdę miał styczność z duchem. Widział już raz Uśmiech po jego śmierci, na jakiejś ceremonii. Teraz jednak zdawał mu się być znacznie bardziej materialny – zapewne dlatego, bo mówił, bo do materialności z pewnością było mu bardzo daleko.
Nie siadał – gdy zdarzały się rzeczy niecodzienne, a on nie przygotowywał się do dłuższej, spokojnej pogawędki nie miał takiego zwyczaju. Nie był w końcu aż tak stary, by nie móc ustać na własnych nogach. Był wojownikiem. Był smokiem.
Prychnął.
– Och, tak, zdecydowanie może tu chodzić o szacunek. Ale nawet, gdyby chcieliby mnie zabić, musieliby najpierw podnieść swoje leniwe zady i coś zrobić. Bo z robieniem rzeczy jest tu – miał na myśli świat żywych? – ostatnimi czasy bardzo ciężko. Aluzja jakby spoczęła na laurach i zamiast zaatakować Życie i Wodę nie robi nic szczególnego. Wydaje mi się, że i sojusz z Ogniem jest ostatnio mniej stabilny, może trucizna wypływająca z paszczy Życia i Wody wkrótce przeciągnie ich na swoją drogę, ale i tu Cień wydaje się niczym nie przejmować – mruknął. Taka była prawda. Mogli przeprowadzić szybką, dynamiczną wojnę, uderzyć dwa najsłabsze stada w brzuch nim na dobre wstaną, pozbyć się problemu, który teraz rósł w siłę i zacierał przewagę Cienia i Ognia nad nimi. Cierpliwość popłaca, ale czasem przynosi odwrotne efekty.
Ciekawiło go, jak wiele wiedział taki duch. Czy po śmierci dostawał dostęp do jakiejś obszerniejszej wiedzy? Znał ich myśli? Potrafił wszystko obserwować? A może zwyczajnie nic go już nie interesowało – bo to teraz nie jego problem? Czy na przykład taki Kheldar wiedział, że Słowu nie przeprowadzono ceremonii na Cienistego? Został przyjęty do stada, mieszkał tam, wykonywał ich obowiązki i cieszył się azylem, obowiązywała ostatnia wola Uśmiechu, ale on sam nie składał Cieniowi żadnej przysięgi. Nie był oficjalnie mianowany na członka stada i nie zyskał nowego imienia.
– Próba mnie nie interesuje – stwierdził. – Pozornie jest tak, jak mówisz. W rzeczywistości jednak to oni potrzebują mnie. Niestety, moją karą jest przebywanie wśród oślepionych głupców, którzy nie są w stanie dostrzec potencjału unikatowego połączenia siły pazurów, kłów z inteligencją, mową. Jesteśmy rasą stworzoną do rządzenia i nie spocznę, dopóki wszyscy tego nie zrozumieją. Choćby miało to oznaczać wyeliminowanie tych, którzy nie mają szans tego pojąć i jedynie obrażają wyższe jednostki również nazywając się smokami.
: 03 lis 2015, 22:53
autor: Dwoisty Kolec
Krzyk.
Głośny ryk przeszył powietrze, a spłoszone ptactwo zerwało się z najbliższych drzew. To byłem ja. Pędzący ku swojej zgubie. Wyrwałeś się.
Ryknąłem ponownie, po czym ruszyłem biegiem. W stronę najbliższej zapaści. Byle przerwać ten ból, to poczucie poniżenia... bliznę po Otchłani. ...Jak?
Czarny kształt przebiegł zbyt daleko od reszty smoków, by ktokolwiek zdołał go powstrzymać. Zresztą – kto by próbował? Nikomu nie zależało na Dwoistym Kolcu, chorym dziwaku o dwóch duszach i trzech imionach. To było w tej chwili jego ratunkiem i zgubą.
Zamknąłem oczy. Skupiłem się tylko na mięśniach. Przestałem czuć ból w licznych bliznach pokrywających moje ciało. Był tylko ruch, pęd. Żywioł.
Wkrótce miałem stać się tylko Cieniem. Zbliżałem się do krawędzi.
Na tym świecie nie ma... azylu.
: 04 lis 2015, 20:49
autor: Azyl Zabłąkanych
Nigdy nie odwiedzała zbyt często terenów wspólnych. Zawsze nadchodził jednak taki moment, gdy swego rodzaju przeczucie, bliżej nieokreślona potrzeba ciągnęła ją w ich stronę, którą tłumaczyła pragnieniem spędzenia odrobiny czasu w samotności, a jednak wśród smoków – gdzieś, gdzie przysiądzie niewinnie, obserwując i zastanawiając.
Teraz jednak nie skierowała swych kroków do miejsc, gdzie bywała zazwyczaj. Szerokim łukiem ominęła najprzyjemniejsze zakątki Szklistego Zagajnika, by skierować się ku Czarnym Wzgórzom. Gdy spoglądała w ich stronę, czuła swego rodzaju niepewność, przez co nigdy wcześniej nie zawitała w ich progach – a jednocześnie dziś postanowiła się przemóc. Niemal na przekór losowi, gnana czymś, co trudno było jej wyjaśnić.
Szła cicho, nie zwracając na siebie zbyt dużej uwagi. Niemal jak zawsze – pomimo tego, iż nie miała zbyt wiele wspólnego z łowcami, taki nawyk zdołał pojawić się i utrwalić.
Nagły, odległy i ryk wstrząsnął jej ciałem niespodziewanie. Ptaki zerwały się do lotu z pobliskich gałęzi z głośnym krzykiem, zaś ona wręcz przeciwnie – zatrzymała się, przytłoczona.
Nie był to krzyk, który słyszy się zazwyczaj. Nie był pełen złości skierowanej na kogoś. Nie pełen bólu, gdy wydaje go smok raniony w walce – a przeciągły i ochrypnięty, skrywający w sobie nie tylko furię, ale też zupełnie przeciwstawne do tego uczucia – ból i przerażenie. A dochodził dokładnie z północy.
Taka sama nieokreślona siła jak i wcześniej zmusiła ją wpierw do szybszych kroków, a potem biegu – być może w pewien sposób równie szaleńczego, jak tego, który odbywał się po drugiej stronie. Przemykała pomiędzy drzewami, ignorując wzlatujące w strachu ptactwo, często wpadając na konary i gałęzie, a potem odbijając się od nich boleśnie.
Wkrótce potem pnie wypluły ją w pustkę.
Teren nie porośnięty niemal niczym – jedynie nielicznymi trawami, które wystawały gdzie nie gdzie spośród skał, nieśmiało wychylając się w stronę zimnego, jesiennego słońca. Wiatr uderzył w nią nagle, by zaraz potem zadąć znów, niosąc jej zapach naprzód. Tam, gdzie dostrzegła zapaść.
Spowolniła znacznie, powracając do wolnego chodu. Zbliżyła się do krawędzi, dysząc ciężko – i spoglądając w przód, gdzie gnała zupełnie inna sylwetka, a z której gardzieli wydobył się kolejny ryk.
Ślepka rozszerzyły się znacznie, gdy po kilku sekundach dostrzegły w niej kogoś, kogo miała okazję już poznać.
Minęło wiele księżyców, jednak tych wszystkich, których się spotkało, nie zapomina się łatwo. Tym bardziej kogoś, kto potrafi zbudzić tyle sprzecznych ze sobą emocji.
Patrzyła z daleka, więc nie była w stanie dostrzec blizn, jakie niosło na sobie ciało Kolosa; ani żeber, których zarys był doskonale widoczny przez skórę – nawet tą, która pokryta była grubymi łuskami. Jedynie dwa migoczące, złote punkty naprzeciw miejsca, które podzieliło ich tak samo, jak w porze gorejącego słońca – a za nimi ogromna, czarna sylwetka.
– Kolos?
Chciała zakrzyczeć, jednak jej głos załamał się w połowie, a niepokój objął serce. Nie chciała wiedzieć, dlaczego to robił, rozdzierany bólem niesionym w środku. I nie chciała wiedzieć, jak wiele różnych i jak wiele złych scenariuszy mogło się sprawdzić, gdyby nie przypadek.
: 05 lis 2015, 1:47
autor: Dwoisty Kolec
Głos. Nie dało się go zignorować i rzucić się w pustkę. Temu głosowi nie potrafiłem być obojętny, choć nie znałem ku temu powodu. Zatrzymałem się i wlepiłem spojrzenie w ziemię, dysząc ciężko. Spod moich łap posypały się kamyki, znikając w przepaści. Obróciłem powoli głowę, by na nią spojrzeć. Uśmiechnąłem się nieznacznie. Tym razem nie był to uśmiech ani cyniczny, ani kpiący, ani sarkastyczny, ani w żaden sposób sugerujący jakąkolwiek ironię. To był szczery uśmiech, choć naznaczony jakąś dziwną, nienaturalną melancholią.
– Nic się nie dzieje – powiedziałem cicho zmęczonym, zachrypniętym głosem. – Chciałem tylko... poćwiczyć skakanie.
Kanion zdawał się milczeć wymownie, w całej swojej szerokości wielu smoczych, a jeszcze więcej Kolosowych skoków.
Mógłbym uciec w tamtym momencie. Gdyby nie wrażenie porażającego braku motywacji do czegokolwiek, zapewne bym to zrobił. Obecnie nie obchodziła mnie nawet moja duma. Tą część miał w swoich szponach Głód.
Stałem w milczeniu i prawie że w bezruchu. Czułem, jak lepkie ręce istoty spragnionej życia i mojego ciała powoli sięgają po moją duszę. Chciał ją brutalnie złapać i zmiażdżyć, schować tam, gdzie jej miejsce. Może zniknę.
Może to by było najlepsze rozwiązanie. Przymknąłem ślepia, starając się nie myśleć, odpłynąć. Lecz tam wciąż był Azyl. Przeszkadzała mi w ucieczce w obojętność, w ramiona Głodu.
: 07 lis 2015, 17:30
autor: Azyl Zabłąkanych
Odetchnęła cicho. Niepozorne westchnięcie, a jednak pomogło jej pozbierać myśli i poczuć swego rodzaju ulgę. Spojrzała kątem ślepi w kierunku Kolosa, na którego pysku pojawiał się lewie widoczny uśmiech. Uśmiech, który miał w sobie szczerość, a jednocześnie sprawiał wrażenie, iż wymagał od samca ogromnego wysiłku. Uśmiech, który pomimo swej szczerości, zwierał również melancholię i wzbudzał u niej skrajne emocje.
W końcu uśmiechnęła się również, ale kosztowało ja to równie wiele.
W odpowiedzi na jego słów parsknęła cicho, zasmucona i w pewien sposób rozbawiona zrazem.
– Znając twe umiejętności, raczej nie skończyłoby się to dobrze – stwierdziła, podobnie jak i on wplatając w wypowiedź absurd. Tak, jakby nie dostrzegła ogromu kanionu i tego, że każdy skok skończyłby się źle.
Przyglądała się mu jeszcze przez chwilę, z takim samym, nieco zasmuconym uśmiechem. Potem jednak jakby ocknęła się z zmyślenia i rozejrzała dookoła. Czy będą rozmawiać, rozdzieleni milcząca, ziejąca zimnem, ogromną pustką? Ruszyła więc naprzód, w wielu miejscach skracając sobie drogę mostem zbudowanym z dużych wiązek maddary.
Obserwowała Kolosa, jakby jej wzrok był w stanie powstrzymać wszystkie głupie czyny, które mogły czaić się w jego myślach, jednocześnie spiesząc się tak, jakby spóźniła się na umówione spotkanie.
A gdy już znalazła się w połowie drogi, jej ślepia zaczęły rozszerzać się z każdym kolejnym przebytym szponem.
Dostrzegała rany, które przecinały ciemne łuski. Drobne, lecz również takie, które sięgały mięśni, przecinając je boleśnie. Było ich tak wiele, iż niemal nie była w stanie uwierzyć w to, iż z każdym krokiem dostrzegała nowe.
Widziała jednak, iż były stare. Tak stare, że większość z nich próbowała samoczynnie się zasklepić, często zostawiając po sobie paskudne, szerokie blizny.
Kilka księżyców temu Kolos górował nad wszystkimi, w szczególności nad jej sylwetką. Teraz – wychudzony i słaby, zawał się być mniejszy, niż niegdyś. A może to było jedynie mylne wrażenie? Minęło mnóstwo czasu, a on – zamiast rosnąć w siłę – stał się cieniem samego siebie. Co ciekawe jednak, nawet dziś mógł uchodzić za nieco wyższego od Azylu.
Gdy jednak stanął zaraz obok Kolosa, to jednak nie przeraziło jej najbardziej.
Ślepia, niegdyś złote i mieniące się złowróżbnymi i jednocześnie pełnymi dumy iskrami, teraz zdawały się być puste. Poruszały się niepewnie, niczym u kogoś, kto ciągle czuje zagrożenie – jednocześnie były pozbawione emocji.
A przede wszystkim ich źrenice powoli zajmowała szara poświata. Jaskra.
– Kto ci to zrobił?
Nie wierzyła, że sam doprowadził się do takiego stanu – tym bardziej, iż jego ciało było przesiąknięcie między innymi zapachem Cienia. Liczne rany również cuchnęły, uświadamiając Azyl o tym, że w ciele Kolosa szleje mnóstwo infekcji.
Żadna bajka nie była w stanie tego wyjaśnić.
: 07 lis 2015, 21:59
autor: Dwoisty Kolec
Wlepiłem spojrzenie w ziemię, czując, jak powoli udaje mi się odpłynąć w obojętność. Ucieczka w ramiona Głodu była prosta, wbrew pozorom – przypominała zasypianie. Z początku widziałem, jak zaczyna poruszać moim ciałem i przemawiać mym głosem, lecz potem zaczynało mi to być obojętne. Przechodziłem w sen, a później...
– Zniknąłem – szepnąłem cicho, jakby do siebie. Uniosłem wzrok. Azyl stała tuż obok mnie. Kiedy to zrobiła? Musiałem znów odpłynąć. Widziałem, jak smoczyca obserwuje mnie uważnie i bada. Zaśmiałem się na głos. Zachowywała się, jakbym był jej pacjentem – małym smoczątkiem potrzebującym pomocy. Mój śmiech był chrapliwy i szybko się urwał, zniknął w głębi kanionu.
Zadała mi pytanie. Dziwnym trafem czułem wobec niej zaufanie. Czułem się tak, jakby odpowiedź na nie miała mnie wyzwolić od wszystkich emocji. Przerzucić na nią część wydarzeń w Otchłani.
– Przywódczyni Cienia – skrzywiłem się. Zdawało się, że w moich oczach pojawił się cień dawnego blasku. – Ma dziwne fetysze. I nie lubi, kiedy nie okazuje się jej absolutnego posłuszeństwa.
Mój głos nosił w sobie ślady zmęczenia. Był zachrypnięty i głęboki. Zarazem jednak starałem się zabrzmieć choć trochę dumnie, tak jakby nic się nie stało. Tak jakby tego koszmaru wcale nie było.
: 09 lis 2015, 11:51
autor: Azyl Zabłąkanych
Przyglądała mu się nieco zmartwiona, przez chwilę przymrużając ślepi w odpowiedzi na niewyraźne słowa i krótki, chrapliwy śmiech. W tej samej chwili obok niej pojawiła się gliniana miseczka.
On mówił, ona zaś w milczeniu parzyła płatki ostróżeczki polnej.
– Zamknij ślepia. I nie ruszaj się zbytnio.
A gdy powieki zostały przymknięte, położyła na nich przestudzony opatrunek, a zaraz potem wyciągnęła łapę i przyłożyła ja do jego polika, nieco mrużąc ślepia. Nie zamykała ich całkowicie – jak zawsze, gdy używała maddary – jednak przymykała je w sposób, w którym zawały się być nieco nieobecne.
Ostrożnie przelewała maddarę do jego ciała, mając nadzieje, że samiec nie zareaguje szokiem bądź agresją. Najpierw sprawdziła stan oczu, który – na szczęście – nie wyglądał na bardzo poważny… jak na jaskrę. Wyglądało na to, iż jest to dopiero początek choroby i ucieszyła się odrobinę chociaż z tego – fakt jednak, iż Kolos nie mógł zasięgnąć u nikogo pomocy wcześniej, nadal ją trwożył.
Usuwała powoli skupiska bakterii i skutki zapalenia rogówki. Wszelki ból i pieczenie powinny ustąpić – podobnie jak nieprzyjemna opuchlizna powiek i trudności z dostosowaniem się do zmiennych oświetlenia. Usunęła błonkę ze źrenic, jednocześnie pobudzając ślepia do regeneracji, ale także regenerując strukturę oka, jeżeli ta została w jakikolwiek sposób uszkodzona. Gdy skończyła przelewać maddarę, otworzyła nagle ślepia, z powrotem spoglądając na oblicze Kolosa, z niepewnością przyglądając się efektom swojej pracy. Wyglądało jednak na to, ze wszystko poszło tak, jak trzeba – uśmiechnęła się wiec delikatnie.
Nie zabrała jednak łapy. Trzymała ja tak jeszcze przez chwilę, przesyłając kolejne wiązki maddary. Tym razem – by usunąć zanieczyszczenia w pozostałych ranach. Te były jednak stare, na wpół samodzielnie zagojone – niewiele z nich miało mniej, niż kilka wschodów. Starała się je oczyścić, nie otwierając ich niepotrzebnie – a potem wysłała odpowiednie impulsy, aby pobudzić odpowiednią regenerację ciała i łusek.
Zabrała palce, gdy upewniła się, że ciało Kolosa wygląda lepiej, niż wcześniej.
Leczył wtedy, gdy Kolos mówił. Mogła sprawiać wrażenie takiej, która puszcza wszystkie te słowa mimo uszu – słuchała jednak uważnie, a te kilka chwil spędzonych z magia pozwoliły jej pozbierać myśli.
– Stado to miejsce, w którym powinieneś czuć się bezpiecznie. Takie, w którym przywódca nie przekłada wlanych poglądów i celów ponad pozostałych. A przede wszystkim nie takie, w którym ktokolwiek rani cię jedynie przez to, że posiadasz coś takiego, jak honor i duma.
Odsunęła się od Kolosa, powracając na miejsce, w którym stała jeszcze chwilę temu. Przysiadła na ziemi, owijając ogonem krótkie łapy.
Cieszyła się z tego, że potrafił jej zaufać. Zadając tamto pytanie, nie spodziewała się szczerej odpowiedzi.
: 10 lis 2015, 0:19
autor: Dwoisty Kolec
Drgnąłem lekko, czując na sobie dotyk Azylu. Zapach ziół omamił moje zmysły. Czułem się niekomfortowo, nie mogąc się ruszać, kiedy Zabłąkana latała wokół mnie i bawiła się maddarą.
Nagle było po wszystkim. Otworzyłem oczy i odkryłem z zaskoczeniem, że... widziałem. Lepiej, niż wcześniej. Moje ślepia przestały boleć i swędzieć. Zacząłem kręcić łbem na wszystkie strony, podziwiając świat z entuzjazmem, który nie przystoi rosłemu olbrzymowi, a prędzej pisklęciu.
– Te magiczne sztuczki działają całkiem nieźle – przyznałem, chyba po raz pierwszy w życiu dając komukolwiek komplement. I jeszcze była to medyczka! Głód mlasnął, niezadowolony. Zmieszany, odchrząknąłem i uniosłem łeb w górę, wypinając pierś. Duma przede wszystkim.
– Nie ma Cienistych – powiedziałem cicho. – Jest tylko Otchłań i jej żądza rozlewu krwi.
Nie powiedziałem nic więcej. Być może dlatego, bo słowa mogły mnie tylko zdradzić, zwłaszcza że nie wątpiłem, że Otchłań miała swoich szpiegów. Nie mówiłem więc, że chętniej bym wyruszył znów w samotną tułaczkę, niż znosił tyranię Cienia i jedynym powodem, dla którego tego nie robiłem, była chęć zemsty. Nie potrafiłem przyznać się do porażki, potwierdzić jej wyższości nade mną.
Któregoś dnia będę tym, który ją zabije. Kochanie, nie z taką nienawiścią. I pamiętaj – połowa dla mnie.