Strona 19 z 35
: 29 sty 2019, 22:50
autor: Różany Kolec
OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
Chrzęst śniegu w miękkiej ciszy wieczoru był hałaśliwy i ostry, przesadnie wyraźny. Zima nastawiwszy uszy, odwróciła pysk w kierunku dźwięku nieśpiesznych kroków, zwiastujących czyjeś przybycie.
W półmroku błysnęły zaskoczeniem jej ślepia.
Uzdrowiciel.
Jak gdyby nigdy nic kroczył powoli po szczycie wzgórza, lśniąc w srebrzystym świetle granatem łusek. Potem odezwał się i położył w miękkość śniegu tuż obok niej. Tak naturalnie, jakby kolejne przypadkowe spotkanie było czymś najoczywistszym na świecie. Jakby to, że wpadli na siebie akurat teraz w niczym go nie dziwiło.
Jakby znali się od dawna.
I właśnie dlatego Zima również nie wyraziła swojego zdziwienia, dając się porwać swobodzie nawet pomimo rozpalającego łapę bólu.
–
Srebrna Twarz. – W zamyśleniu powtórzyła za nim, a potem uśmiechnęła się z wdzięcznością. –
Dziękuję. Nie mogłam sobie przypomnieć jak Wolne Stada mówią na księżyc. – Gdyby nie miała wcześniej do czynienia z granatowo-łuskim, zapewne dziwiłaby się skąd wiedział o czym myślała, ale doskonale pamiętała przecież jak niesamowitą zdolność dedukcji posiadał.
Na chwilę zerknęła ku srebrzystej tarczy zastanawiając się nad słowami towarzysza. Nigdy wcześniej o tym nie myślała, dlatego nie mogła podać w wątpliwość jego słów ani nawet z nim podyskutować. Ostatecznie więc spojrzała na jego wyciągniętą łapę, słuchając teorii o odbitym świetle. Jeśli chodziło o wiedzę ponad tę, którą miała na temat Stad czy swoich gór, było jej niewiele. Nie mogła poszczycić się lotnością umysłu i wieloma księżycami spędzonymi nad próbami rozwikłania zagadek wszechświata. Dla niej słońce i księżyc świeciły własnym blaskiem, a gwiazdy były duszami wszystkich smoków, które kiedyś stąpały po świecie. A jak świat wyglądał w całości? Cóż... ten należący do niej ograniczał się do niewielu miejsc, a gdy zdała sobie z tego sprawę, poczuła się niewielka i głupiutka. Jak na zawołanie przypomniała sobie rozmowę z Syrenim. O tym, że dla niego istniały dwa nieba. Dla niej istniało jedno, a i tak niewiele o nim wiedziała.
Zadarła brodę, spoglądając na iluzję rozgwieżdżonego firmamentu. W jej melancholijnych oczach odbijał się blask jaśniejących tworów smoka. Dla niej iluzja nieba była jednak jedynie pięknym pokazem, nie zaś dowodem teorii.
–
Piękne... – szepnęła i zamilkła na kilka chwil, ale im dłużej zastanawiała się nad prawdziwym ogromem nieba, przy którym ten znajomy z nauki lotu był niczym, jej uśmiech gasł. –
Skąd to wszystko wiesz? – padło z jej pyska, zamyślone i ciche, jakby wieczór wymuszał zniżenie głosu, zabraniał głośniejszych tonów i gwałtownych zachowań. Obróciła ku niemu głowę, ale tym razem nie uśmiechała się już, będąc poważną, może nawet odrobinę smutną. Nie, nie przez pokaz jaki zafundował jej nieznajomy-znajomy, raczej przez własne myśli i wnioski. –
W jaki sposób to sprawdziłeś, że jesteś tak pewny swoich słów?
Wokół nich drobnymi światełkami magiczne świetliki rozjaśniały mrok, ale zgasły po chwili i dwie smocze sylwetki znów otulił chłodny blask księżyca. Tchnienie odprowadziła kilka ostatnich iskierek wzrokiem, ale potem nie powróciła już do pyska smoka. Być może przez cierpienia, którego dzisiaj doświadczyła, a może przez ogólne zagubienie ostatnich dni, niezwykła iluzja i łagodne słowa uzdrowiciela, przygasiły jej zwyczajową pogodę ducha zostawiając po sobie jedynie zimny popiół goryczy.
Słysząc pytanie, drgnęła lekko, ale choć zawahała się w pierwszej chwili, w drugiej już uśmiechała się łagodnie. Znajomo ciepło, choć z rezerwą.
–
Tak, proszę. Choć obawiam się, że Biel zrobiła wszystko, co mogła i niewiele jeszcze da się zrobić. – Mówiąc to, wyciągnęła pozbawioną futra, poparzoną łapę, ostrożnie kładąc ją tuż przed wyciągniętą łapą uzdrowiciela, umyślnie nie decydując się na dotyk. Tym razem nawet się nie skrzywiła, choć ból odezwał się irytującym pieczeniem, gdy przy spięciu mięśni podczas gestu, zraniona skóra mocniej się naciągnęła.
: 30 sty 2019, 16:22
autor: Remedium Lodu
– Proszę. – odpowiedział ciepło ale jak i ona w ciągłym zamyśleniu, przenosząc spojrzenie na czarnopiórą. Zaraz poczuł jednak ukłucie zaskoczenia przechodzące w niepokój, aż ten osiadł na nim ciężkim kobiercem. To wszystko wywołała postępująca zmiana w mimice smoczycy, wreszcie domknięta jej pytaniami, z zaskoczenia dźgającymi głębiej, pozostawiając w uzdrowicielu gorzkie podejrzenia. Przełknął powoli ślinę, wysunął i cofnął język, jakby w posmaku wzmagającego się wiatru doszukiwał się… odpowiedzi? Pomocy? Spojrzał na sylwetkę smoczycy, z łbem o szlachetnej linii teraz nie dumnie, lecz właśnie z jakąś ukrytą obawą zwróconym ku gwiazdom. Ku własnemu zaskoczeniu odkrył nagle, że gardło ma ściśnięte. – Pytasz mnie o coś innego, prawda? – syknął. Jeśliby północna obdarzyła go spojrzeniem, wycofałby własny wzrok ku linii drzew. Westchnął ciężko czując, jak ulatuje z niego poczucie wypoczęcia pod naporem własnej, coraz bardziej jasnej winy. I tym razem doznawał jeno postępującej pewności, że nie jest to wina wydumana. – Pozwól, że najpierw spojrzę na ranę, dobrze? To… chcę móc Ci odpowiedzieć wiedząc, że nie cierpisz fizycznie. – jak by nie odczytać ostatniego stwierdzenia, w tej chwili Lód faktycznie zachowywał się jakby inaczej. Mając świadomość, że coś czynił źle, budziła się w nim niemalże pisklęca potrzeba wyprostowania sprawy a każdy drobny błąd rozrastał się do rangi najistotniejszego. Najgorsza była jednak samoświadomość tej cechy a przy tym świadomość, że faktycznie miał logiczne podstawy do takiego działania.
Na chwilę odsunął tą myśl na bok, poniekąd wdzięczny losowi za ranę Czarnofutrej. Była ona dlań chwilą przestoju, czymś przyjemnie jasnym i oczywistym. Uszanował, że smoczyca postanowiła położyć łapę obok w śniegu i wyciągnął szyję w kierunku przedramienia, by dobrze się przyjrzeć oparzeniu. Smoczyca mogła zauważyć, jak pysk samca stopniowo tężeje w coraz głębszym niezadowoleniu, może nawet gniewie. Studiował tak bezdotykowo dłuższą chwilę, lecz musiał sięgnąć wreszcie i po maddarę, dla pewności. – Wybacz mi. – wyciągnął lewą łapę, straszącą świat swym paskudnie odłamanym szponem i powolnym gestem oparł miękkie poduszki odziedziczone po północnych przodkach na jej barku, byle nie urazić oparzenia. Zdążył zrozumieć, że dotyk jej przeszkadza a w każdym razie zawsze krępuje ją, stąd wynikała prośba o wybaczenie. Od barku schodził swym źródłem pozostawiając uczucie lekkiego ciepła każdym pojedynczym włóknem maddary, by smoczyca mogła kontrolować i nadążać za jego poczynaniami. W pobliżu oparzenia odwrócił jednak efekt tak, by wywoływać wrażenie chłodu w niezdrowej tkance. Rozpiął się tam trójwymiarową pajęczyną sond, dodając przy okazji tym fizycznym inkarnacjom swej maddary pewnego niebieskiego lśnienia, jak robił przy leczeniu Toffinki. Znów północna mogła śledzić poczynania uzdrowiciela, tym razem widząc jak jego świadomość przepływa i pulsuje głębokim światłem pod jej skórą a połączona wciąż z nią mimika niebieskołuskiego pyska nagle ożywa głębiej niż zazwyczaj. W tej bogatej, choć delikatnej feerii świateł grymas niezadowolenia tym silniej wyrzynał dodatkową ostrość w kanciastym pysku uzdrowiciela.
– Sięgnij do mojej torby i odnajdź w środku promieniste, żółte kwiecie. – głos był powolny i wyraźny a wciąż otwarte, choć teraz spoglądające pusto w przestrzeń ślepia powędrowały ku smoczycy, poprzedzone jakby spowolnionym, nieco może i przerażającym ruchem łba. Sięgnął pyskiem i wciąż w ten sam lunatyczny sposób ściągnął z siebie torbę, by smoczyca mogła sięgnąć do wnętrza zdrową łapą. Lód wciąż przeglądał kolejne ślady po źle zaleczonej ranie, pozostawiając po sobie włókna maddary generujące w tkankach uczucie chłodu. Ze względu na mróz wokół nie miał zamiaru prawdziwie schładzać ciała Czarnopiórej. Nie miał do niej daleko, więc przesłał do umysłu obraz przypominających małe słońca kwiatów dziurawca pospolitego oraz granitowej, grubościennej miski z ciężką, walcowatą pokrywką: jego wiernej towarzyszki w przygotowywaniu naparów. Kolejna wiązka maddary utworzyła kanał, który stopił i oczyścił przez magiczną membranę wodę śniegową z okolicznej zaspy. Strużka wijąc się leniwie oczekiwała na swe naczynko, by spłynąć doń jednolicie krystaliczną ścieżką. – Dwa mniejsze kwiaty wystarczą. – nieco więcej płatków niż przy jednym dużym, zarazem wciąż nie podwójna porcja. Leczenie było już dokonane i mimo jego nieudolności Remedium mógł co najwyżej ulżyć w bólu.
Napar zaczął powoli bulgotać, aż wreszcie uzdrowiciel przerwał parzenie, od razu odciągając nadmiar ciepła z misy i płynu. Cały czas nie przerywał przy tym tłumienia bólu w nieokrytym futrem ciele. – Pochwyć naczynie i zacznij powoli odlewać napar na ziemię. Pozbądź się trzeciej jego części. Powoli, jeszcze trochę… – nadstawił błony z tyłu łba, nasłuchując odgłosu padającej strużki – wystarczy. Dodaj sobie trochę miodu. Głębiej w torbie. Pomyśl, że to herbata. – ostatnie zdanie wywołało cień uśmiechu. Lód zapomniał się jednak, że ceramiczny pojemniczek z miodem znajduje się doprawdy głęboko, aż pod srebrnym szalem z włosia jednorożca należącym do Suru. Niemniej po tej porcji dziurawca Czarnofutra mogła zaraz dostrzec, jak Kobalt wycofuje się z jej ciała, lecz nie czuła już bólu przy braku jego magii. Uzdrowiciel spojrzał trzeźwiej.
– Muszę poważnie porozmawiać z Bielą na temat ochrony ran. Każdemu zdarzają się błędy, lecz brak zabezpieczenia się na taki wypadek jest karygodny. Przepraszam Cię, faktycznie leczyć ranną tkankę można tylko raz. Ale brak opatrunku mogę odczynić. – i sięgnął do torby, by wyjąć płat materiału z roślinnych włókien, na których wyplatanie poświęcał niektóre wieczory i odrobinę magii.
: 31 sty 2019, 14:41
autor: Różany Kolec
Ciężkie westchnienie towarzysza zakuło ją w uszy, podobnie jak ton, nieco odmienny od tego, do którego przywykła. Słowa, dziwnie miękkie w ciszy wieczoru, wydały się jej smutne. I nagle zdała sobie sprawę, że popełnia dokładnie te same błędy co ostatnio. W myślach usprawiedliwiała się cierpieniem i zagubieniem, ale właśnie dlatego, że je czuła, nie powinna obarczać nimi... kogokolwiek. A już w szczególności jego.
– Ależ nie – zaprzeczyła pośpiesznie, uśmiechem starając się przegonić cienie, które na niego sprowadziła. Ale on na nią nie patrzył. Nie mogła dojrzeć złota jego ślepi i to zmartwiło ją jeszcze bardziej. – Dobrze – dodała cicho, przygaszona, zgadzając się by niewypowiedziane słowa zawisły między nimi czekając na swoją kolej. Ciążyły jej, choć nie miała pojęcia co takiego ze sobą niosły.
W ciszy przełknęła gorycz i na chwilę również spojrzała w dal, podczas gdy granatowołuski skupił wzrok na jej łapie. Ona, wystawiwszy pysk do wiatru, zamknęła ślepia i przez kilka uderzeń serca pozwoliła podmuchom czesać miękkość futra i pieścić znajomym chłodem rozgrzaną wstydem skórę. Spojrzała na towarzysza dopiero, kiedy się odezwał. Pytającym spojrzeniem podpowiedziała mu, że nie rozumie jego przeprosin. Czyżby zamierzał uczynić jej ból? Instynktownie spięła się, przygotowując na nieprzyjemne uczucie, ale zamiast niego wyczuła na barku ciepło jego łapy. Zerknęła na nią, momentalnie się rozluźniając, naraz też rozumiejąc, że samiec źle zinterpretował jej gest.
– Nie przeszkadza mi dotyk, jeśli za niego przepraszasz. Smoki stad zdążyły nauczyć mnie czerpania radości z bliskości – zapewniła kompletnie neutralnie i na tyle szczerze, że niemożliwe było, by implikowała w te słowa jakąś dwuznaczność.
Spojrzała na jego zagłębiające się w futro palce, bez trudu dostrzegając ubytek jednego ze szponów. Uniosła wtedy własną łapę i lekko dotknęła jego palca, tuż nad zranieniem. – Jak to się stało? – Łagodny głos znów nosił znamiona życzliwości, ale również ciepło troski. Zerknęła ku niemu kątem oka, ciekawa odpowiedzi, lecz wydawał się skupiony, a ona po chwili poczuła rozlewające się po łapie ciepło. Zadrżała wyraźnie, zaskoczona zmianą temperatury, ale zaraz potem westchnęła miękko.
– Przyjemnie... – szepnęła, przymykając ślepia. Czuła jak maddara uzdrowiciela ciepłymi pasmami rozlewa się pod skórą coraz niżej i bliżej rany. Lecz zamiast rozgrzać i poparzone miejsce, kompletnie odmiennie, przygasiła ból kojącym chłodem.
Miękka uśmiechnęła się, nie otworzywszy oczu.
– Niezwykłe. Wiem, że magia można czynić niezwykłe rzeczy, ale nigdy nie miałam okazji doświadczyć tego w taki sposób – mówiła cicho, nie chcąc burzyć skupienia samca. Dopiero po chwili otworzyła oczy, w końcu mogąc dostrzec połyskliwe, pulsujące błękitem nici i zachwycić się ich pięknem. Jednak to nie one na dłużej zatrzymały jej spojrzenie, a gniewny wyraz pyska uzdrowiciela. Jak na zawołanie jej własny wyrysował niepokój. Już miała zapytać czy znalazł coś niepokojącego skoro jest tak wzburzony, ale dostała polecenie, którego rzeczowość podszyta skupieniem, zmusiła ją do pospiechu. Sięgnęła po torbę, odrobinę zaniepokojona powagą samca. Czyżby Biel zamiast pomóc, zaszkodziła?
Nie miała czasu by się zastanawiać. Z pewnym wahaniem zajrzała do środka, lekko marszcząc nos od intensywności różnorakich zapachów. Nie bardzo jednak wiedziała czego szukać. Ale i tego dowiedziała się już po chwili w przebłysku obrazu jaskrawych kwiatów i naczynia.
Przytrzymała sobie rąbek torby chwytając go w paszczę, a łapą wygrzebała z wnętrza ciężką miskę oraz kwiatki. Odłożyła torbę i miskę na bok, a kwiatki (nieumyślnie nieco zgniecione), włożyła do naczynia. Jeśli tylko samiec zwrócił na nią uwagę, mógł dostrzec przejęty, poważny wyraz pyska swojej pacjentki, która najwyraźniej poważnie traktowała swoją asystę. Jednak kiedy strużka wody tak po prostu zaczęła wędrować zgrabnym łukiem do miski, a potem zawrzała w niej uwalniając wonność kwiatu, Miękka nie kryła zachwytu. To była prosta sztuczka i z pewnością sama mogła ją wykonać podczas chwili większego skupienia, a jednak wywołała w niej radość.
Ujęła naczynie i odlała płyn, uprzednio kiwnąwszy głową. Musiałą przyznać, że odrobinę bawiła ją możliwość wzięcia udziału w małym rytuale leczenia. Uśmiechnęła się też szerzej na wspomnienie o herbacie i sięgnęła do torby powtórnie. Tym razem odrobinę pewniej, najwyraźniej czując się już nieco swobodniej. Nie dostrzegała na pierwszy rzut oka pojemniczka na słodycz, ale pozwoliła sobie wyciągnąć co większe drobiazgi na zewnątrz, by dostać się głębiej. Na śniegu znalazły się więc uzdrowicielskie plecionki oraz połyskliwy, jasny materiał w który to zawinięty był rzeczony miód. Miękka nie przywiązała większej wagi do dziwnych tworów, w myślach jedynie zauważyła, że delikatny pas materiału, którego pochodzenia nie znała, był bardzo ładny.
Wyciągnęła naczynie i jednym ze szponów pomogła sobie wylać odrobinę do miski, na koniec oblizując oblepiony palec z nieukrywaną przyjemnością. Potem, już z mniejszą chęcią przełknęła gorzko-słodki napar, krzywiąc się jedynie odrobinę.
Pokręciła głową słysząc, że uzdrowiciel ma zamiar rozmawiać z Bielą i do tego jeszcze przeprasza, jakby nie uczynił nic wielkiego.
– Biel się starała. A ja jestem za miękka. Co ze mnie za wojownik żeby rozpaczać nad jednym oparzeniem? – zakpiła z samej siebie, wyraźnie się rozpogadzając. Odstawiła miskę, a widząc jak wiatr szarpie delikatnymi plecionkami oraz połyskliwym szalem, przytrzymała wszystko wolną łapą. Potem odwróciła pysk ku uzdrowicielowi i spojrzała w złoto jego ślepi, które w półmroku zdawało się lekko jarzyć. A może była to zasługa wzbudzonej magii, która dopiero teraz gasła powoli? Uśmiechnęła się łagodnie, odnajdując w tym jego spojrzeniu swoiste piękno.
Ale jej spokój i wdzięczny uśmiech był wynikiem także tego, że teraz nie odwrócił wzroku, tym samym zupełnie nieświadomie zdejmując kamień z jej serca.
Z szacunkiem, powoli kiwnęła mu głową.
W głębi duszy miała nadzieję, że zapomniał kompletnie o tym, co chciał jej powiedzieć. Jakoś przeczuwała, że oboje będą brnąc przez niezręczność, a po stokroć bardziej wolała czuć się jak teraz – rozluźniona i spokojna, pozostawiając za sobą widmo wydumanych smutków.
– Dziękuję za pomoc i zioła. Na pewno ciężko znaleźć wszystkie potrzebne rośliny podczas mrozów. – Uniosła głowę odrobinę krzywiąc się w zakłopotaniu. – Mam nadzieję, że żaden wodnik nie ucierpi moim kosztem – dodała trochę zmieszana, gdy zdała sobie sprawę, że w gruncie rzeczy niepotrzebnie uzdrowiciel tracił na nią swoje zioła.
: 05 lut 2019, 3:14
autor: Remedium Lodu
Brnęli w zamieć jakiegoś niezrozumienia jak dwójką niepojmujących życia piskląt, wpadając w zaspy jakowychś niepewności. Spojrzał na nią, całkiem poważnie, choć głos miał lżejszy niż zazwyczaj – Spokojnie, nie spoglądaj na mnie spod skrzydła. Nic złego nie zrobiłaś. – wiatr, który smoczyca przyjęła na swe futro zmienił temperament. Już nie czesał łagodnie jej futra, co wpijał swe palce w ciemnopióre ciało, gestem gwałtownym, a dominującym. W zasadzie oddawał tym nieco nastrój Remedium, który był i zły na siebie, ale też naprawdę chciał spojrzeć smoczycy wprost w ślepia i otwarcie podzielić się z nią własnymi myślami.
Uniósł pysk znad rany w reakcji na jej pierwsze słowa po jego przeprosinach; akurat na czas by zaobserwować płynny ruch łapy zwieńczony dotknięciem podstawy jego szponu, na którym spoczęło zainteresowane spojrzenie smoczycy. Zaraz jednak bez słowa cofnął się do jej ciała, nie pozostawiwszy ją przy tym bez odpowiedzi. Ścisnął lekko jej bark i okrężnym ruchem przeczesał nań futro. Czasem taki właśnie prosty gest zastąpić potrafi niejedno zdanie, czyż nie? Szczególnie, gdy następuje po nim zaklęcie z wolna rozgrzewające ciało północnej, budząc ciepło w sztywniejących mięśniach i zachęcając je do leniwego rozluźnienia. Ciche, zadowolone mruknięcie podpowiedziało czarnofutrej, że i niebieskołuskiego cieszy jej stosunek do uzdrowicielskich magicznych sztuczek, podobnie jak fakt, że Lód puścił przez większość organizmu smoczycy taką przelewającą się falę takiego właśnie ciepła.
Zniechęcenie, wywołane przez bezmyślność Bieli, szybko zdmuchnęła z jego pyska radość samicy, podobnie jak niesforna pogoda zdmuchnęłaby zawartość jego torby gdyby nie przezorna reakcja towarzyszki. Podjął się odpowiedzi, zabezpieczając jej spaloną łapę pewnym, czystym materiałem i dobrym oplotem wokół kończyny. Jeśli przyjdzie potrzeba, smoczyca będzie mogła go nosić aż do całkowitego odrośnięcia futra. – Masz rację, jako Wojownik powinnaś być twarda. Ale problem polega na tym, że w moim odczuciu jesteś zaiste wytrwałą smoczycą. Nie rozpaczałaś, lecz obkładałaś śniegiem. Rolą Uzdrowiciela jest natomiast uleczyć jak najlepiej i pozostawić swego pacjenta, nawet w przypadku porażki, w jak najlepszym stanie. Tutaj Biel zawiodła, co było dalece gorsze niż Twoja przegrana, ta bowiem Cię czegoś nauczyła. – Miast kontynuować poprzedni ciąg myśli, mało sympatyczny wobec Uzdrowicielki Ognia, Remedium zdawał się coraz mocniej zarażony przez nastrój czarnofutrej, a przed jej nosem wykwitł absolutnie najszerszy uśmiech Kobalta- zaciśnięte z przodu wargi, kły błyskające spomiędzy odsłoniętych krawędzi pyska, oraz ślepia faktycznie zdające się aż jaśnieć od bezsprzecznie ciepłego blasku. Baczne lustrowanie nimi świata wokół zostało zastąpione przez pełne zatopienie spojrzenia w dwóch sferach skrzącego się radośnie chłodu jej oczu. Uzdrowiciel nie zdążył na dobre rozewrzeć szczękę, by powiedzieć północnej coś ważnego, gdy usłyszał pozornie neutralny poszum dochodzący zza swego łba.
Zdążył w ostatniej chwili, nim potężny podmuch powietrza od jego prawego boku nie posłał ich na siebie i w zaspę. Opętańczo orzący ziemię pierścień wyszarpywanego ku górze śniegu zagiął się i ustąpił pod naporem twardego niczym diament klinu. Szeroki, krystaliczny obiekt o kształcie dwóch doskonałych półpłaszczyzn przeciął przestrzeń i zanikł, dając dwójce gadów chwilę czasu. Lód wysunął się lekko do przodu i obrócił kładąc na częściowo na boku, grzbietem ku kierunkowi wiatru a podbrzuszem ku smoczycy i rozwinął skrzydło, tworząc barierę pomiędzy nimi a żywiołem. Jego górną krawędź podał też ku czarnopiórej. – Zetknijmy tak skrzydła nad nami, hm? Wzajemne wsparcie się nimi będzie wygodniejsze niż utrzymywanie miesiąca Chłodnych Wiatrów z dala od nas z pomocą maddary. – poniekąd, jeśli towarzyszka na to przystała, będą w stanie zamknąć się w całkiem dogodnym szałasie z ich niemałych przecież błon i piór. Obracając się Remedium nagarnął też ku sobie tą zawartość swej torby, której nie pochwyciła smoczyca.
Kiedy więc już w ten czy inny sposób leżeli osłonięci od żywiołu, uzdrowiciel przywołał na powałę ich skrzydeł zwieszające się z nich nitki bioluminescencyjnych korzonków. Jasnoniebieskie światło doskonale wyciągało z ciemności zarysy pysków, budząc przy tym w odcieniach szarego futra miłe oku błyski. Lód zaśmiał się- niski ton szybko przeszedł w zupełnie rzadki dlań perlisty, otwarty śmiech. – Teraz więc nie wiem, od czego zacząć. – wyszukał ponownie statycznej burzy spojrzenia nieśmiałej Wojowniczki, wyłuskując je bez trudu w mroku. – Pozwolisz, że zacznę od początku, lecz później splotę odpowiedzi na Twoje pytania w jedną całość? Więc chciałem zacząć od prośby. Proszę Cię, nie obawiaj się powiedzieć mi, gdy cię urażę. Nigdy nie chciałem, w żaden sposób Cię zasmucić, wiesz? Ani teraz ani poprzednim razem. – wwiercił się w nią wzrokiem, lecz nie było w tym tego przeszywającego efektu, który zwykle mu towarzyszył. Bardziej przypominało to poszukiwanie odpowiedzi na pysku rozmówczyni, może nawet pewną nadzieję, choć jednocześnie i wystudiowany spokój, który niemalże nieodmiennie emanował od Uzdrowiciela, to wszystko zaś wciąż okraszone uśmiechem, nieprzeczącym jednak powadze wypowiedzi.
– Mój szpon, czy też jego brak, to wynik leczenia drzewa. Owszem, drzewa. Podczas wyprawy natknąłem się na pewną driadę, która ucierpiała podczas nawałnicy wraz ze swym roślinnym, hmm… kompanem. Szal z włosia jednorożca który trzymasz pod łapą należy właśnie do niej, to pamiątka. – streścił, jednocześnie kreśląc kostną bródką linię ku szalowi Suru – Jeśli sobie życzysz, opiszę Ci więcej z tej historii, lecz jest parę rzeczy które chciałbym Ci powiedzieć wcześniej. – poprawił oparcie swojego skrzydla na jej upierzonym, gdy uderzył kolejny front wiatru, wydymając smocze błony ku wnętrzu ich kryjówki.
– Zastanawia mnie, dlaczego tak wyborna Wojowniczka jak ty jest taka nieśmiała i… zbolała. Nieciężko dostrzec, że właśnie spotkaliśmy się po jakiejś twojej przegranej w pojedynku, lecz naprawdę, uwierz mi, nie masz powodów by się siebie wstydzić. Pamiętasz, gdy zdradziłaś mi ostatnio jak Wolne Stada zawiodły Twoje marzenia? To Ty jesteś jednym z tych niezwykłych smoków, o których wtedy wspominałem. – przechylił łeb w lewo, spoglądając na czarnopiórą z ukosa i wsłuchując się zarazem w ton świszczącego wiatru, który miał mu tym zdradzić swój poziom. – Chciałem Cię przeprosić. Dotarło do mnie teraz, że wtedy niechcący cię skrzywdziłem nietaktowną odpowiedzią. Ale znów- nie bój się wprost porozumiewać z drugim smokiem. Myśli to nie zające, które puszczone wolno niechybnie zwabią ku Tobie stado wilków. A gdy ktoś uczyni dla Ciebie coś, czego sensu nie rozumiesz, dlaczego się wycofujesz? Jesteś Wojownikiem, jesteś przede wszystkim smoczycą która była w stanie przeżyć praktycznie sama i dotrzeć samodzielnie z gór północy na tereny Wolnych; przyjmuj i odpowiadaj na słowa innych z podniesionym łbem, nie dufna, lecz pewna swojej osoby, tego, kim jesteś. Pomyśl o tym jak o lataniu. – wciąż spoglądał w mroźne tafle jej ślepi, pysk pozostał bez zmian, lecz jednocześnie trącił lekko smoczycę czubkiem ogona w jej ogon. Może nieco zaczepnie, ale chciał sprawdzić właśnie i to: czy była w stanie zaufać mu na tyle, by zwrócić mu uwagę jeśli takie działanie z jego strony jej się nie spodoba, czy też może wycofa tylko ogon bez słowa. Wiatr wygrał melodię swego ślepego uporu na lotkach smoczycy i odstających łuskach samca.
– Podobnie dlaczego teraz się zasmuciłaś, pytając się mnie skąd tyle wiem o księżycu? Jeśli sobie życzysz odpowiedzi na to pytanie wprost, to naprawdę wszystko co wiem bierze się z obserwacji moich i mojego mistrza, Uzdrowiciela Ziemi. W innym przypadku jednak, jeśli nurtuje Cię coś innego, to zaryzykuję takim stwierdzeniem: nie pojmujesz części mojego własnego świata? Ja za to nie pojmuję, jak można być tak wspaniałą smoczycą i wciąż się siebie wstydzić. Nie masz ku temu najmniejszych powodów, więc nie smuć się tak co chwilę w mojej, ani czyjejkolwiek, obecności i nie przeżywaj skrycie czyichś słów zamykając się w sobie, proszę. – chyba tylko Kobalt był w stanie rzucać tego typu stwierdzeniami w absolutnie wyważonym tonie, nie czyniąc przy tym dysonansu. Przeciwnie- przez absolutnie poważny ton głosu podkreślając swe przekonanie o prawdziwości własnych słów. To samo dotyczyło tego, co po chwili przerwy dodał.
– Próbuję Cię tyle przekonać, więc może sam powinienem dać przykład. – jak na ironię opuścił na chwilę łeb, nim podjął na powrót swą wypowiedź – Wiesz, to jest zabawne, lecz podczas tak krótkiej znajomości jak jedno poprzednie spotkanie byłem w stanie poczuć się w twojej obecności inaczej niż przy znakomitej większości smoków; myśleć o Tobie w kategoriach towarzyszki, zaryzykuję słowo: przyjaciela, bo nie jest ono mierzone wyłącznie miarą czasu. Podczas naszego ostatniego spotkania, jak i teraz, wypoczywam i pozwalam sobie na zmianę podejścia, nie czując, że gubię własny rytm. Wiesz, bardzo nie lubię emocji w moim umyśle. Jest to element który niezwykle zaciemnia zdolność obiektywnej percepcji. W Twoim przypadku jednak jest to spokojnie płynące uczucie odnalezienia bratniej duszy. I jestem w stanie to logicznie przyjąć i wyjaśnić. I może, jeśli mi pozwolisz, to chciałbym móc Ci powiedzieć, że czuję do Ciebie coś więcej. – i wciąż, mimo swych ostatnich słów, pozostał niewzruszony i nie było to wymuszone. Nie zbliżał się, nie usiłował nachalnie narzucać niczego poprzez swoje odsłonięcie się przed smoczycą. Chciał właśnie tyle: by wiedziała i mogła podjąć decyzję, teraz lub później. Nagle jednak dotarło coś doń i zachichotał cicho. – Tak właściwie, to czy uznałabyś to za dobry moment by przedstawić mi swoje imię? Jestem Remedium Lodu, choć smoki, które darzę szacunkiem, znają mnie też jako Kobalta. zamkniętą przestrzeń wokół nich podkreślały wciąż te same korzonki z maddary, przemieszczające się lekko po wewnętrznej powierzchni skrzydeł smoków niczym pulsująca sieć tętniczek lasu widziana oczyma wyobraźni od spodu.
: 05 lut 2019, 12:45
autor: Różany Kolec
Drobny gest, szpony przeczesujące miękkie futro... I naraz nie była pewna co pierwsze wywołało przyjemny dreszcz. Ciepło magii czy dotyk?
Nieważne.
Ważniejsze było subtelne porozumienie, zadowolenie lekarza i pacjenta podszyte nieoczywistą sympatią.
Uśmiechnęła się szeroko na słowa pochwały. Uniosła opatrzoną łapę, z bliska przyglądając się misternym splotom.
– Na głos może i nie rozpaczałam – odparła ze śmiechem. – W duchu wierz mi, że biadoliłam jak pisklę. – Spojrzała na uzdrowiciela z nieukrywaną sympatią. – Tak, nauczyła mnie, że nie powinnam stawać do walki z górą – przyznała, powstrzymując uśmiech. Najwyraźniej nie miała najmniejszych problemów, by odrobinę z siebie pożartować. Tym bardziej nawet, jeśli wywoływała na pysku towarzysza taką radość jaką teraz mogła ujrzeć. Ale jej pogodne oblicze przesłonił cień zaskoczenia, gdy samiec zupełnie nagle skorzystał z magii w zupełnie inny sposób niż dotychczas. Obróciła pysk w kierunku fali śniegu, która właśnie uderzyła w krystaliczny twór smoka, osłaniając ich przed zasypaniem. Roziskrzone drobinki zawirowały wokół i mimo wszystko wywołały w Miękkiej kolejną porcję radości.
Zachichotała, co zdarzało jej się nad wyraz rzadko.
– Świetny refleks, panie uzdrowicielu! – Zerknęła nań, a zauważając, że unosi się i kładzie nieco inaczej, przechyliła na bok głowę w wyrazie zaciekawienia i niezrozumienia. Ale wszystko stało się jasne już po chwili.
– To nie fair, że tylko ty wystawiasz grzbiet na pastwę zimnego wiatru – mruknęła i naraz wstała, by położyć się na przeciw niego. Legła w śnieg bardzo blisko, barkiem opierając się o jego bark i sprawiając tym samym, że sama również wystawiała grzbiet do wiatru. Na wzór samca, rozłożyła swoje skrzydło, przesuwają je nieco nad niego. Jeśli i on uczynił podobnie, stworzyli coś na wzór kopuły, która chroniła ich od podmuchu i ukrywała w głębokim cieniu, choć nie w mroku. Wciąż mogli podziwiać drugą stronę wzgórza i przeganiany przez wiatr śnieg. – Jeśli zmieni kierunek, to się zamienimy. – Jakoś ani jej ani jemu nie przyszło do głowy, by zejść ze wzgórza, gdzie na pewno byłoby mniej wietrznie. Ale nie pomyśleli też o znalezieniu schronienia albo po prostu powrotu na ziemie własnych stad. Zamiast tego trwali bark przy barku, niemal pysk przy pysku, wystawiając się na chłód, rozgrzewani wewnętrznym ciepłem sympatii.
Gdy półmrok rozjaśniły świetliste korzonki, Zima zadarła głowę i trąciła kilka pyskiem.
– Widziałeś kiedyś coś takiego? Czy to twór twojej wyobraźni? – Mrużyła oczy przed blaskiem, skupiona na iluzjach, a przynajmniej dopóki przestrzeni pod ich skrzydłami nie wypełnił szczery śmiech uzdrowiciela, który zagłuszył nawet wycie wiatru. Nie słyszała go jeszcze w takim wydaniu, więc skierowała błyszczące ślepia na jego roześmiany pysk. "No co, powiedział coś zabawnego?" zdawało się pytać jej spojrzenie, roziskrzone radością, którą podzieliła z niebieskołuskim. A potem zaczął mówić, sprawiając, że przestała szczerzyć zęby w uśmiechu, wracając do swojej, znajomej już mu, wyważonej uprzejmości. Pokiwała głową, na znak, że może zaczynać od czego chce, a ona zamienia się w słuch.
Wydawała się zaskoczona teorią, ze kiedyś ją uraził, a potem przypomniała sobie niefortunną rozmowę o Stadach i lekko odchyliła uszy. Nie miała pojęcia, że zauważył.
– To nic. Nic się nie stało. Nie uraziłeś mnie. To nie tak... – zapewniła pośpiesznie, ale zamilkła ostatecznie, bo nie wiedziała jak to wyjaśnić. Zresztą, samiec odniósł się do jej pytania z wcześniej, więc z ulgą przyjęła zmianę tematu.
– Driadę? To niezwykłe. – Jej ślepia rozbłysły nowym blaskiem. – Chętnie posłucham tej historii. – Próbowała przywołać w pamięci opis driad, który podawał jej Arran, ale przerwała z oczywistych względów – samiec zmienił nieco ton, mówiąc poważniej i tym samym wymuszając na Zimie powagę i skupienie. A potem to spotkanie przybrało zdecydowanie... nieoczekiwany przez nią obrót.
Uzdrowiciel wiedział i rozumiał więcej niż przypuszczała, wyłuskując ją ze strefy komfortu wprost na światło dzienne, odkrytą i przerażoną. Patrzył jej w oczy, więc bez trudu mógł zauważyć lęk, teraz dużo silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. A jednak mimo to, maskowała go. Trzymała w sobie, w pełni nie oddając mu kontroli.
Uzdrowiciel wydawał się spokojny. Doskonale wiedział co chce powiedzieć i panował nas głosem oraz słowami, a ona dla odmiany stała się poruszona i niepewna. Może gdyby nie natłok informacji, nie cofnęłaby odruchowo swojego ogona (przecząc swoim wcześniejszym słowom, że dotyk nie robi na niej wrażenia), kiedy uzdrowiciel trącił go zaczepnie.
Padło wiele słów i teraz i wcześniej, a przecież faktycznie nawet nie znali swoich imion. Może to wszystko było doskonałym dowodem na to, że aby kogoś poznać nie trzeba było zaczynać od wyświechtanych formuł? Zmieszana Miękka uśmiechnęła się niepewnie i leciutko kiwnęła głową.
Remedium... wymowne imię dla uzdrowiciela.
– Tchnienie Zimy – odparła półgłosem. – Albo Miękka, jeśli wolisz. – Potem zamilkła na kilka długich chwil, patrząc w śnieg pod łapami i obłoczki pary uciekające z rozchylonego pyska. Wokół wiatr świszczał złowrogo uderzając falami sypkiego lodu w złączone nad nimi skrzydła. Powinni wracać. Ona powinna. Zanim wichura na dobre zawładnie ziemiami Wolnych. Zanim... wedrze się w jej serce i narobi zamieszania.
Remedium odnosił się do kwestii, których nikt (prócz Arrana) z nią nie poruszał. Co więcej, śmiało przeczył teoriom jej opiekuna, a ona nagle nie potrafiła znaleźć słów, by zaprzeczyć. Może dlatego, że przekazywał swoje słowa w bardzo delikatny sposób, jakby naprawdę zależało mu, by zmieniła podejście? Nie łatwo jednak zmienić z dnia na dzień coś tak istotnego jak metoda obcowania z innymi smokami.
– Ja... – otworzyła pysk, a potem zamknęła go nie mogąc odszukać odpowiednich słów. Podjęła dopiero po chwili, uprzednio zerkając przed siebie. – ...Nie jestem nieśmiała. Nie wstydzę się siebie. – I na potwierdzenie tych słów obróciła głowę, spoglądając mu w pysk, pokonując faktyczną nieśmiałość, choć nie bez trudu. Nie po tym, co powiedział. Bo sprawa szczerego mówienia o swoich przemyśleniach była jednym, drugim zaś jego łagodne wyznanie. Miękka przypomniała sobie śmiałość Tejfe i swoje rozważania odnośnie tego, ale teraz... nie miała do czynienia z młodym, zagubionym smokiem. Jak powinna odebrać słowa, które opuściły pysk uzdrowiciela? Czy w związku z nimi należała mu się większa szczerość?
Zabawne, że w tym wszystkim w ogóle nie zastanowiła się nad tym, co właściwie do niego czuje.
– Po prostu... czasem lepiej jest przemilczeć pewne kwestie. A zbytnie odsłanianie się przed innymi może narazić na manipulację – wyznała w końcu, decydując się podzielić ze smokiem swoim sposobem myślenia. – Żyję w stadzie od niedawna, a choć znam wszystko z teorii, tak naprawdę dopiero teraz uczę się obcować z innymi. Może z czasem nabiorę wprawy i żaden system obronny nie będzie mi potrzebny? – Skwitowała swoje słowa wzruszeniem barkami. Od tego ruchu jej rozłożone skrzydło przesunęło się nieco i nieumyślnie pozwoliło wiatrowi dmuchnąć na nich zimnymi drobinkami. Zima zmrużyła oczy i przykuliła się na chwilę.
– Po prostu na razie nie wiem komu mogę zaufać – ciągnęła, poprawiwszy skrzydło. Nawet zmusiła się do uśmiechu. – Po co inne smoki mają wiedzieć o mnie coś więcej? To nie jest im potrzebne do egzystencji, a ja będę spokojniejsza. Moja duma i pewność siebie nie mają tu więc nic do rzeczy. Znam swoją wartość. – Choć dzielenie się tym, o czym mówiła bez wątpienia było dla niej trudne, to wykładając to Kobaltowi wydawała się całkiem spokojna. Nie traciła tej cechy nawet wtedy, kiedy w jej sercu szalała zawierucha, a w głowie rozpasały się obawy.
– A księżyc... – Zerknęła w górę, ale nie mogła dostrzec jasnej tarczy przez zasłonę własnych piór. – Kiedy mi o nim opowiedziałeś, po prostu zasmuciła mnie własna niewiedza. I to, że nigdy nie patrzyłam na świat w taki sposób w jaki robisz to ty. Jednocześnie zazdrościłam ci i było mi przykro, że... jeśli wszystko da się logicznie wytłumaczyć, to świat straci swój mistycyzm. – Ponownie przeniosła wzrok na towarzysza. Uśmiechnęła się do niego łagodnie, niemal troskliwie. – Przepraszam jeśli przez to wyszły jakieś nieporozumienia. I w gruncie rzeczy... przepraszam też za swoje słabości. Gdybym lepiej ukrywała swoje rozterki, nie musiałbyś się nimi przejmować. – Nim jednak Lód powiedział cokolwiek, by wypomnieć jej, że ostatnimi słowami zaprzeczyła wszystkiemu, co chciał osiągnąć, ona obróciła głowę niemal dotykając nosem jego policzka. Mógł wyczuć ciepło jej oddechu, a potem usłyszeć miękki, łagodny głos:
– Mimo wszystko, bardzo ci dziękuję. Za to, że chciałeś to wyjaśnić. Za to, że chciałeś zrozumieć. I o oczywiście za to, że czujesz się przy mnie dobrze. Nigdy nie sądziłam, że stanę się dla kogoś przyjaciółką, a o czymś więcej nawet nie śmiałam marzyć. Bo wciąż sądziłam, że jest za wcześnie... – Ostatnie słowa wymówiła szeptem, nawet nie broniąc się przed nieśmiałością. Ale gdy odwróciła wzrok, dodała jeszcze:
– Sądzę, że emocje mogą iść w parze z logiką, wystarczy nie bronić się ani przed jednym ani przed drugim. Są momenty, w którym każde znajdzie swoje miejsce.
Wokół wiatr szarpał nagimi gałęziami drzew i buchał chmurami podburzonego śniegu. Było zimno, ale to nie chłód sprawiał, że Miękka wyczuwała drżenie własnego ciała.
: 05 lut 2019, 20:25
autor: Remedium Lodu
– Też bym biadolił jak pisklę mając takie piękne futro. – odpowiedział w lekkim tonie, chowając resztę białobrązowego, surowego materiału. – I tak oto nadzieje Wolnych Stad na pokonanie przyszłych Skalnych Gigantów upadły. – pokiwał łbem ze smutkiem, strzelając przy tym językiem – Skoro dzielni Wojownicy chowają się wzajemnie na swój własny widok, przerażeni gabarytami. Jeszcze pokonasz tego smoka, zobaczysz. – łypnął, kwitując całą walkę całkiem szczerą pewnością… nie tyle siebie właśnie, co pewnością o możliwościach leżącej obok niego smoczycy.
Chichot rzeczonej Wojowniczki był natomiast czymś całkiem nowym i mimo woli Remedium poczuł szpilkę zadowolenia, uświadamiając sobie, że to jego działanie przywołało ten, w swej egzotyce, miły dla ucha dźwięk. Szpilka wsunęła się głębiej jak niesforny odłamek kości przy wybitnie rozkruszonym pęknięciu, roznosząc swe fragmenty po umyśle smoka. Uśmiech przybrał nieco zadziorności, akurat gdy zmieniał pozycję. – Gdzież by była pełnia w używaniu maddary, gdyby się ograniczać tylko do uzdrowień i złożonych tworów, hm? Może nawet kiedyś oćwiczymy się na arenie, co powiesz? – smoczyca naprawdę dawała mu poczucie wsparcia, przebywania z kimś z kim mógł wzajemnie właśnie wesprzeć się barkiem w bark, gdzie każde z nich zarazem opierało się i przyjmowało na siebie ciężar ciała drugiego. Ta świadomość stanowiła tylko kolejny powód dla samca, by zwierzyć się szarofutrej, którą podsyciło dodatkowo ich skrzyżowanie skrzydeł.
Gdy ułożyli się tak wspólnie przez myśli wciąż przetaczało się miłe wspomnienie chichotu, jakże wspaniale dopełniające echo szczerego, dźwięcznego śmiechu którym czarnopióra raczyła uraczyć przestrzeń z chwilą, w której poczuła się pewnie w powietrzu. – Dobrze, obrócimy się razem. – mruknął cicho, mieszając odpowiedź ze swoimi myślami. Fakt faktem, że Lód ani przez chwilę nie rozważał schodzenia z Samotnego Pagórka, wyrośniętego w samym sercu Dzikiej Puszczy na wzór zastawki przed komorą Prastarego Drzewa. A schronienie? Przecież właśnie je odnaleźli.
-Trochę tego, trochę tego. – przyznał, trącając kikutem szponu w lewej łapie dłuższą, brodatą kępkę własnego zaklęcia. – Wyszła z tego dziwna mieszanka korzeni, włosów, parzydełek meduzy oraz wizji mojego własnego źródła. – złote, również nitkowate ślepia przesunęły się ku towarzyszce. – Oj, wiem. Powinienem zapewne zacząć od wyleczenia własnej psychiki. – komentarz przypieczętował właśnie ten śmiech, który tak zaskoczył smoczycę. Ale! Przez poważny, choć podszyty kpiną wobec samego siebie ton głosu naprawdę nie brzmiało to, jakby Lód był kompletnie stuknięty. Naprawdę. Słowo Uzdrowiciela.
Obserwował, jak smoczyca ponownie zapada się w znane, bezpieczne odruchy. Było to do przewidzenia- niepewność, poczucie utraty kontroli nad tokiem rozmowy, wreszcie też trud z jakim przychodziło jej przyznanie się przed sobą do uczuć, szczególnie w towarzystwie innych. Również jego, co tak bardzo chciałby zmienić. Musiał się przed sobą sam w tej chwili przyznać: nie posądzał siebie o zdolność do tak szybkiego wykształcania głębszych uczuć wobec smoka, szczególnie uczuć tego rodzaju. Dlatego też jednak, iż Lód był akurat istotą silnie introspekcyjną, a domeną swych myśli władał niepodzielnie, zrozumienie i kontrola swego rozkwitającego uczucia nie stanowiła mu problemu. Kobalt naprawdę doskonale czuł się w stadzie Wody, może właśnie ze względu na spokój podszyty w głębi wieloma nurtami i prądami. Można rzec, że był uosobieniem pewnej idei Wodnika: stoik, który zarazem potrafi gwałtownie się zerwać i spłynąć bez lęku po kolejnej przepaści, malując krajobraz tak wodospadami jak i spokojnymi oczkami wodnymi. A teraz właśnie tym chciałby się na swój sposób podzielić ze smoczym uosobieniem północy, by samica czuła się przy nim pewniej.
Nie miał tutaj wątpliwości, że właśnie uczuciem było to niematerialne ciepło które czuł w obecności czarnopiórej. Oraz: naprawdę miał przemożną ochotę całkiem szczerze skomplementować bogactwo odcieni i harmonię jej futra, jej sylwetkę, majestat skrzydeł, wygiętych rogów i ślepi lśniących wewnętrzną, zamarzniętą w czasie burzą; stonowanej powagi i chłodnej postawy obrońcy za którą kryło się jakże niezmiernie ciepłe serce i piękny, nieśmiały umysł. Była uosobieniem ciszy, zarazem gdy odnalazło się drogę przez zewnętrzny pancerz, można było dostrzec jak łatwo ożywić burzę w tej smoczycy. I choć życzył jej by potrafiła prawdziwie nimi władać, cieszyło go też, że najwyraźniej potrafi je w niej rozpętywać. Była to miła przeciwwaga dla łatwości, z jaką ona wysupływała z jego wnętrza niedostępne zazwyczaj pokłady beztroski i mieszała z resztą charakteru samca. Całość tych myśli i uczuć zamknął w jednym, precyzyjnie uporządkowanym kłębku i trzymał w umyśle, nie wysyłając jeszcze. Chciał wpierw doprowadzić rozmowę do końca, później dopiero tak się otworzyć i wywlec przed nią pełny sens własnych słów. Inaczej, przy nieśmiałości czarnopiórej, to byłoby może zbyt wiele, by utrzymać jej chwyt na jakimkolwiek poczuciu komfortu, z choćby minimum którego Uzdrowiciel przecież chciał ją pozostawić.
– Opowiem ci więc niebawem całą jej historię: driady i jej buku. –… i jej smoka. Tego obawiał się Lód istotnie. Cóż nawet po tym, jeśli popielata smoczyca go zaakceptuje, jeśli zaraz zmiecie ją jakieś uczucie odrzucenia lub oszustwa, gdy odkryje przed nią ten jeden… mankament w swym uczuciowym władztwie? Co prawda, swoimi słowami właśnie odbierał jej ów komfort, lecz nie całkowicie jak miał nadzieję. Ponadto, naprawdę, nie chodziło mu przecież o odzieranie smoczycy z jej głębi. Żałował jednak, że wycofała się w siebie niczym rak w głąb swej muszli- na tyle głęboko, by cofnąć ogon przed jego, delikatnym mimo pewnej zaczepności, gestem.
Wreszcie wszystko, co chciał jej powiedzieć było z grubsza powiedziane. Samymi słowami nigdy tego nie osiągnie, był doskonale świadom, że na równi musi wysłuchać jej a także wesprzeć ich słowa myślami, postawą, czynami. Może i Lód potrafił wiele mówić, skoro zawsze dążył do jak najklarowniejszego przedstawienia tego, co akurat wypełniało mu czaszkę, jednocześnie jednak potrafił i naprawdę lubił słuchać, choćby nie zawsze zasłyszane słowa mu pasowały. Oczywiście, na początku nie mogło być mowy o „niepasowaniu”, gdy pośród dzikiego świstu i łopotu wiatru na ich skrzydłach, zmiękczonego na graniach kruczych lotek i wyostrzonego na zrębach niebieskich błon i łusek poznał imię smoczycy.
Uczynili coś doprawdy rzadkiego- podzielenie się swymi imionami oderwali z przestrzeni formalności, przeistaczając proste zbitki słów w pewną formę mentalnego skrzyżowania ogonów. Ciężko by umknęło uwadze Remedium, że mimo swego skrępowania Tchnienie powtórzyła jego gest i ujawniła przed nim więcej niż jedno swoje imię. Ot- nawet gdyby nie rozróżniała tych mian w żaden sposób, po prostu cieszył się, iż mimo jego wyznania darzyła go dostatecznym zaufaniem bądź szacunkiem, by zdecydować się na odkrycie przed niebieskołuskim więcej niż jednego z nich.
Zasłuchał się więc dalej. Podjął jej spojrzenie, gdy chciała ukazać mu swój brak wstydu i starał się utrzymać ten kontakt jak najdłużej. Nie krzyżował jednak wciąż ich wzroku wprost, błądząc raczej w zamyśleniu po linii pyska, przyglądając się grze świateł na jej futrze i opalizującym błyskawicom rodzącym się w jej ślepiach. Był jednak całkowicie pochłonięty jej wypowiedzią i nie mogło być mowy, by nie oddał w tej chwili Tchnieniu Zimy całej swojej uwagi. Jego reakcją na zimne drobiny i chwilę odsunięcia skrzydła smoczycy było skorygowanie ułożenia własnej błony tak, by na różnoszare futro sypnęło jak najmniej zadymki, choć w zamian sam mógł poczuć cięgi chłodu wzdłuż linii grzbietu, gdyż gest ten odsłonił krawędź jego podbrzusza.
Wtedy też zdał sobie sprawę, że Miękka leży przecież na lewym boku, przez który biegnie ku sercu jedna z największych żył i skarcił się w duchu za tą nieuwagę. Wcześniej, układając się obok niego, północna wcale nie zrównała ich w walce z oddechem Białej Ziemi. – Słucham Cię. – szepnął lekko nie przerywając jej wypowiedzi o Srebrnej Twarzy i różnicach w ich spoglądaniu na świat. Wysunął przy tym prawą łapę poza obrys jej skrzydła, ostrożnie manewrując wokół opatrzonej post factum rany. Postępował powoli również dlatego, że nie chciał by jego pochopność w ruchach była dla Zimy dodatkową niedogodnością po przyznaniu się przez samca do uczuć wobec niej. Podsunął wydłużoną kończynę na tyle, na ile mógł sobie pozwolić, aż ich barki ściśle do siebie przylegały. Sensem tego wszystkiego było natomiast kolejne wniknięcie źródłem pod skórę samicy i delikatne ogrzanie tej istotnej żyły wraz z zawartością, by serce mogło zaraz rozprowadzić po ciele dodatkową porcję ciepła. Łapa Uzdrowiciela odseparowała też górną część grzbietu czarnofutrej od śnieżnego królestwa ziemi.
Nabrał i wypuścił powoli powietrze, słysząc jej przeprosiny. Cicho, niemalże bezdźwięcznie. Samica mogła ten fakt bardziej poczuć poprzez bark niż dosłyszeć. Ale jak na ironię czuł się szczęśliwy z tego stwierdzenia. Po pierwsze: wciąż była sobą a właśnie za całokształt jej osoby tak ją cenił. Po drugie: wciąż rzucała przed nim wyzwanie oraz, o kolejna ironio, obrończa smoczyca budziła w nim potrzebę obrony jej osoby. Po trzecie: nie potrafił się smucić widząc jej szczery, troskliwy uśmiech, znów rodzący skojarzenie z wzajemnym wspieraniem siebie. Po czwarte wreszcie: stwierdzenie uzupełniła nagła bliskość jej pyska. Smok mimowolnie uchylił własny pysk, akurat w czas by pochwycić we własną paszczę wydech smoczycy. Odwiecznym odruchem pochwycił na język strużkę tego ciepłego, wilgotnego powietrza, wychwytując nowe nuty w jej zapachu.
– Cokolwiek nie wyczytałaś z moich słów, wiedz jedno: jesteś wspaniała, jaka jesteś, Tchnienie. – w niskim, teraz kompletnie czystym z chrypki głosie dało się wyczuć napięcie, które boleśnie pulsowało mu w krtani i na podniebieniu. Zatopił wzrok wprost w szarobłękitnych ślepiach, choć nie odwrócił jeszcze pyska, utrzymując sytuację taką, jaką wykreowała ją smoczyca. Jedyną zmianę stanowiły kłębki pary uciekające teraz spomiędzy warg samca. – I w pełni chciałbym, byś pozostała sobą: tą spokojną, chłodną Zimą pod którą jednak wciąż siedzi tyle ciepła. Jesteś wspaniała, ponieważ za tymi ślepiami tkwi jeszcze więcej odcieni niż w twym futrze, które samo w sobie jest wspaniałe. – zatrzymał się tutaj na chwilę by dać ich dwójce parę oddechów. Nie umknęło jego uwadze, że Tchnienie ani jednym słowem nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła jego wyznaniu, zarazem też jednak nie nakazała dać sobie czasu. W zamian nagła bliskość jej oddechu, wyczuwany przez łapę przyspieszony puls...
I w tej chwili właśnie wiatr owinął się serpentyną przez przestrzeń, by znienacka zmienić swój kierunek i uderzyć od strony jego tylnych łap. Kolejna reakcja smoka, tym razem w formie własnego podmuchu, wypełnionego połyskującymi twardo w gwiezdnym świetle drobinami wzmagającymi ciężar podmuchu, zwróciła się naprzeciw śnieżnej zadymki. Tym razem Lód był na tyle głęboko zatopiony w myślach o Miękkiej, że nie wykalkulował zaklęcia dokładnie tak, jak chciał. Czoło zimnej galopady ugięło się na wyczarowanym kontrzaklęciu, omijając smoczycę i pysk smoka, lecz zarazem gładko a tryumfalnie prześlizgując się wzdłuż niebieskiego podbrzusza, wciskając się białym pyłem wprost pod jego łuskę, aż po podstawę skrzydeł. Nagły mróz wgryzający się w dolną połowę ciała zbudził ostry syk, gdy samiec gwałtownie wciągnął powietrze, by zaraz podkulić odruchowo dolne koniczyny. Zaraz jednak zaśmiał się, szczerze rozbawiony pozornie nieomal złośliwym sprowadzeniem na ziemię przez żywioł.
Obrócił pysk frontem do Miękkiej, jakby nic się nie wydarzyło, jego oblicze skupione na smoczycy na tyle, że jasno mogła wyczytać, że średnio przeszkadza mu odrobina śniegu w jej obecności. – Jesteś ostrożna i nigdy bym nie chciał doprowadzić do tego, by to się zmieniło, bo to Ciebie definiuje i jest słuszne. Lecz chciałbym ci ukazać, że balansujesz nierzadko na granicy nie czułości, lecz lęku. Nie obawiaj się wysokości, ani prędkości, ani wolności. Nie miej w sobie lęku, pomogę ci w razie potrzeby. – niezmiernie powoli zbliżał przy tym pysk wprost do jej szlachetnego łba, aż wreszcie, jeśli Zima nie cofnęła szyi, ich nosy się zetknęły. Wtedy mruknąłby cicho, gardłowo, i wypowiedział tuż pod jej nosem: – Widzisz? To jest to, co nazywam ostrożnością i pewnością zarazem. – I trwałby tak, ciesząc się z tego dotyku, całkiem niepomny na śnieg topniejący na jego ciele tu i tam.
– Świat jest równie niesamowity i nie mniej tajemniczy przez to, że można go spróbować objąć rozumem. I nie mniej piękny, choćby przez istoty takie jak ty. – wypowiedział bez względu na reakcję Tchnienia na swe poprzednie działanie, nie cofając jednak szyi. Kolejne stwierdzenie faktu, choć stateczny głos badacza podszyła na końcu nuta ckliwości.
Przy swym ułożeniu oba smoki nie mogły tego widzieć, lecz przez nieregularność skórzastej połaci koron drzew za nimi, w oddali jeszcze lecz wciąż coraz bliżej, przetaczał się front pierwszego prawdziwie potężnego podmuchu- skrzydło żywiołu, którego grzmotu nie dane im będzie dosłyszeć aż do ostatniej chwili.
: 06 lut 2019, 3:08
autor: Różany Kolec
Musiała przyznać, że nie spodziewała się po nim złośliwych kuksańców, ale... co w ogóle o nim wiedziała? Nie zamierzała się jednak obrażać, a nawet więcej, podjęła wyzwanie i uniosła z godnością głowę. Jej oczy lśniły rozbawieniem.
– Musisz popracować nad komplementami – rzuciła z lekkością, która śmiało zahaczała o nonszalancję – kolejna nietypowa rzecz w jej zachowaniu. – Nie pozostaje stadom nic więcej prócz biadolenia jak pisklęta nad swoim losem – zakpiła, sięgając po złośliwość równie łatwo jak wcześniej po nonszalancję. Uśmiechała się przy tym zaczepnie, a potem roześmiała, donośnie i ciepło. Wizja stanięcia na przeciw niebieskołuskiego na arenie początkowo wydała się jej niedorzeczna. Miałaby podnieść łapę na uzdrowiciela? Ale z drugiej strony... poczuła ukłucie ciekawości i nieoczekiwaną ekscytację. Jak wyglądałby nie używając maddary, a własnych pazurów i kłów?
– Oczywiście – odparła z pewnością. – Ale bez magii. Nie przepadam za magią w walce. Tylko my i nasze kły i pazury. – Uniosła wargi, odsłaniając garnitur ostrych zębów. Z jej gardła wydobył się niski warkot, który ostatecznie i tak przeistoczył się w śmiech. Nie wychodziły jej próby bycia groźną gdy naprawdę nie musiała walczyć o pozycję.
Kiedy ułożyli się i podziwiali maddarowe twory, a uzdrowiciel zażartował z siebie, Miękka pokręciła głową, wpatrując się w jeden z korzonków.
– Są piękne – zapewniła, a potem zerknęła na samca kątem oka. – Z twoją psychiką jest raczej wszystko w porządku. Masz po prostu bogatą wyobraźnię. – Mrugnęła do niego porozumiewawczo i jeszcze raz trąciwszy pyskiem fragment iluzyjnej konstrukcji, uśmiechnęła się pod nosem. Kwestii opowieści o driadzie nie skomentowała werbalnie, kiwnęła jedynie głową, nie zauważając, że ton głosu samca mógł nieść ze sobą nuty obawy.
Jednak lekkość z jaką przebiegało to spotkanie wytracała się z każdym kolejnym słowem, najpierw jego potem jej. Wszystko stawało się trudniejsze, kiedy wywlekali na wierzch delikatne kwestie i rozkładali je starając się zrozumieć. Ta sytuacja nie była dla Miękkiej łatwa, ale smoczyca wiedziała, że wyciągnie z tego jakąś naukę, nawet jeśli mieliby dzisiaj opuścić to Wzgórze z żalem w sercu.
Wzdrygnęła się, kiedy ciepło wypełniło jej ciało. W pierwszej chwili zająknęła się, zaniepokojona reakcją organizmu. Czyżby na coś zachorowała? Tak nagle? Spojrzała na Remedium pełna obaw, jakby niemo prosiła go o diagnozę. Dopiero kiedy zapewnił, że dziwne ciepło jest jego zasługą, odetchnęła z ulgą. Co mu przyszło do głowy, żeby tak nagle...? Ale z drugiej strony nie mogła odmówić temu gestowi uroku. Do tej pory nikt nie zachowywał się wobec niej z taką troską. Ona przyzwyczajona była ją darować, ale nigdy otrzymywać. Dziwnie było stanąć po drugiej stronie barykady.
Zmarszczyła nos i trąciła nim lekko nasadę szyi uzdrowiciela.
– Nie musisz. Jestem przyzwyczajona do chłodu. To o siebie powinieneś teraz zadbać. Ciebie nie chroni ciepłe futro – upomniała go, choć nadal nie rezygnując ze znajomej łagodności. Poza tym, już po chwili Remedium mógł wyczuć jak okrywa go nimb ciepła. Miękka nie miała wprawy, poza tym była porządnie rozkojarzona, ale jako tako utrzymywała maddarowy twór sprawiając, że języki nagrzanego powietrza leniwymi pociągnięciami nagrzewały granatową łuskę. Nie mogła pozwolić smokowi się rozpieszczać, kiedy sam cierpiał od chłodu zapewne dużo mocniej niż ona. To w ogóle nie wchodziło w grę. Ale jej trudy i tak spełzły na niczym, kiedy po tym co mu powiedziała, Remedium się odezwał. Z każdym kolejnym jego słowem miała coraz większe trudności z racjonalnym myśleniem. Utrzymanie przy tym jakiegokolwiek tworu, w jej przypadku graniczyło z cudem. Speszona komplementami, wyczuwalnym napięciem, które nieumyślnie sprowokowała... przestałą przejmować się uciekającym skupieniem i ulatującą mocą. Po chwili więc Remedium znów czuł przenikliwy chłód. Miękka westchnęła ciężko, z rezygnacją wobec własnych wątpliwych umiejętności.
– Przepraszam, nie jestem dobra w posługiwaniu się maddarą – szepnęła, nie potrafiąc odpowiedzieć na komplementy, na nagłą czułość jego słów i tak jawną adorację. Nie w tym momencie. W myślach rozpaczliwie poszukiwała odpowiedzi, jakiegoś wzoru, który mogłaby przypasować do sytuacji jaka się im przydarzyła. Co ona wiedziała o miłości prócz kilku oczywistych, wyświechtanych formuł? Jak reaguje się na komplementy? Z tym ostatnim akurat potrafiła sobie poradzić, ale w obliczu całości sytuacji... przyspieszonych oddechów, bliskości ciał, niezwykłej intymności jaką dawała przesłona skrzydeł i delikatne błyski magicznych tworów, była żałośnie bezsilna. I nagle z pomocą przyszedł jej żywioł, bezczelnie ciskając śniegiem w Remedium, który nie zdążył ochronić się przed nim w pełni. Drgnęła, przykuliwszy uszy, kiedy syk przebił się przez świst wiatru.
– W porządku? – Zdążyła wydukać, zanim samiec podjął na nowo, zalewając ją kolejną falą onieśmielenia. Patrzyła na niego, dlatego doskonale widziała do czego zmierzał, szepcząc mrukliwie kolejne słowa. Ona natomiast, jak zahipnotyzowana przez węża ofiara, ogłupiała trwała w oczekiwaniu. Mogła odwrócić głowę. Mogła warknąć na niego, zarzucając mu przesadną śmiałość, ale... Czy nie zraniłaby go tym? Jak bardzo wszystko, co się teraz działo, było prawdziwe? Jak mocno on w to wierzył?
Przymknęła oczy na chwilę przed tym, kiedy dotknął jej pyska. Doskonale mógł wyczuć spięcie jej ciała, przyspieszony oddech, lęk... lub ekscytację. Drżała teraz otwarcie i jeśli Lód chciał doprowadzić spokojną, poważną Miękką do stanu, w którym była żałosną kulką oszołomienia, to właśnie mu się udało.
Oddychała jego oddechem, czuła miękkość jego pyska oraz wibracje jego głosu. W końcu otworzyła ślepia i popatrzyła mu w oczy. Z bliska. Z bardzo bliska. I nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, by cokolwiek powiedzieć. Co za irracjonalna chwila.
Bała się.
To mogła stwierdzić bez dwóch zdań w tym nagłym chaosie uczuć. Zdecydowała się więc nic nie mówić, bo co miałaby wyznać? Co chciał usłyszeć? Co mówi się w takich chwilach?
Przymknęła oczy i przesunęła pysk w bok, lekko sunąc miękkim nosem po jego policzku, potem po nierówności łusek na szyi, by na koniec schować głowę gdzieś w okolicach jego barku. Tam została przez chwilę, ogrzewając niebieskie łuski ciepłem swojego szumnego teraz oddechu i wdychając znajomy zapach jego ciała.
Przemknęło jej przez myśl, by uciec, ale jeśli tylko uczucia Lodu były szczere, jak bardzo zrani go swoim tchórzostwem? Wzięła się w garść. Nic innego jej nie pozostawało. Skonfrontowanie się z rzeczywistością było najlepszym co mogła zrobić i nie zamierzała przy tym nikogo ranić. Ani jego, ani siebie.
– Wobec tego musisz pomóc mi teraz – wyznała cicho, zdławionym głosem, choć dziwnie spokojnie. – Bo właśnie znalazłam się w sercu burzy lecąc na kruchych, słabych skrzydłach. – Uśmiechnęła się nieśmiało na tę aluzję do lotu, ale choć nie mógł tego dostrzec, na pewno usłyszał to w jej głosie. – Dziękuję, Remedium... – Szepnęła miękko. Dziwnie było jej nazywać go... jakkolwiek. Dla niej był zlepkiem uczuć, nienazwanym, odległym i bliskim zarazem. Nadawanie mu jakiegokolwiek miana mijało się z celem. On... po prostu był. Dlatego przez chwilę smakowała na języku brzmienie jego imienia, oswajając się z myślą, że nieznajomy uzdrowiciel przestał być nieznajomym na bardzo wielu płaszczyznach, łącznie z tą najbardziej oczywistą i podstawową. – Powtarzam się, wiem, ale chcę żebyś wiedział, że to co mówisz wiele dla mnie znaczy. Naprawdę. Dlatego dziękuję ci po stokroć. – Powoli uniosła głowę, ale nim odsunęła się zupełnie, lekko przytuliła jeszcze nos do jego szyi, wysoko, tuż pod brodą. Zupełnie jakby nie chciała jeszcze rezygnować z bliskości, albo po prostu opóźniała chwilę, w której będzie zmuszona spojrzeć mu w oczy. – I szybko nauczyłeś się prawić komplementy. Niebywałe. – Zdobyła się na lżejszy, żartobliwy ton. – Jak ty to robisz, hm? – Z mocno bijącym sercem zerknęła nieśmiało w jaskrawe złoto jego ślepi, ale zdając sobie sprawę, że nie potrafi długo patrzeć mu w oczy, odwróciła wzrok. Milczała krótką chwilę, szukając słów... jakichkolwiek. Nie mogła tego tak zostawić. – To wszystko... bardzo mi schlebia. Sądzę, że jeśli tylko pozwoliłabym sobie być zupełnie szczerą wobec ciebie i... swoich myśli o tobie, to również stwierdziłabym, że jesteś świetnym materiałem na kompana. Na... przyjaciela. – Westchnęła i cmoknęła, najwyraźniej nie do końca zadowolona z doboru słów. Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach o byciu kochaną i docenioną, nie sądziła, ze podobne rozmowy są tak trudne i tak żenujące. Westchnęła raz jeszcze, ale tym razem po prostu dało to wyraz jej pogodzeniu się z własną słabością. Gdy więc w końcu uniosła głowę i znów mógł zobaczyć pochmurny błękit jej oczu, uśmiechała się markotnie.
– Jesteś intrygujący. – Wypaliła nagle z rozbrajającą szczerością. Potem podniosła łapę i zaczęła wyliczać na szponach. – Masz dużą wiedzę i ciekawe spojrzenie na świat. Pomimo początkowej protekcjonalności i rezerwy okazałeś się troskliwy i ciepły. Wyrozumiały i... czuły. – Wymawiając ostatnie słowo, przechyliła głowę na bok spoglądając na towarzysza z nieukrywaną tkliwością. Opuściła łapę. – Może trochę za dużo mówisz i nie zawsze trafiasz z komplementami... – Uśmiechnęła się, rozbawiona wymawianiem przywar, które w nim zauważyła. – Ale... Ale lubię cię – wyznała już całkiem poważnie. – Czy to wystarczy? – zawahała się przy tym pytaniu, bo nie była pewna czy to jest to, co faktycznie chce mu przekazać. Ostatecznie jednak uznając, że chyba nie, dodała szybko – to dla mnie zupełnie nowa sytuacja. Nic nie wiem o miłości. Oczywiście znam pewne fakty, ale... gdybyśmy teraz uznali, że będziemy razem, to nie mam pojęcia z czym miałoby się to wiązać. Prócz oczywistej tęsknoty – wykrzywiła pysk w kwaśnym grymasie. – Choć właściwie tęsknota w jakiś sposób była obecna w moim sercu już od pierwszego spotkania... – zamruczała w zamyśleniu, a potem dodała – często zdarzało mi się wracać do ciebie pamięcią. – Jej oblicze rozjaśnił szczery, ciepły uśmiech ani odrobinę nie skrępowany śmiałością wyznania.
Jak na kogoś pozornie nieśmiałego w kwestiach romantycznych, Miękka zaskakująco pewnie zdecydowała się na zupełnie otwartą rozmowę. Na poznanie słabych i mocnych stron, na odnalezienie w tym punktu zaczepienia dla nieśmiałych wciąż, dopiero rodzących się uczuć. Była bardziej racjonalna, niż można było na pozór sądzić.
A gdzieś w oddali las uginał się pod potęgą żywiołu niewzruszony rozterkami dwójki młodych smoków.
: 12 lut 2019, 2:24
autor: Remedium Lodu
Słoneczne tęczówki zapulsowały żywo, gdy samica uniosła łeb i podjęła grę. To nie był poziom jego labiryntów słownych z Darem, gdzie przerzucali się po wielokroć spiętrzonymi alegoriami, jednym słowem przekazując sobie całe monologi. Z Popielatą właśnie wchodził na grunt odprężających, ciepłych kuksańców. Zadarł dumnie łeb, przekrzywił go i zaczął nim kiwać, parodiując wyraźnie własne naleciałości, równocześnie z dumną postawą smoczycy.
– Będziemy mieli na to doskonałą sposobność następnym razem, gdy zażyczysz sobie dać się przysmażyć na chrupko, o Północna. Dużo oparzeń. Dużo czasu na moje marne komplementy. – informacje padały z mocą faktów, jakby Uzdrowiciel właśnie stwierdzał oczywistość pokroju nadejścia poranka za ponad ćwierć doby – Doskonale więc. Ludzie przyjdą, zabiorą nas w niewolę i zobaczysz, skończymy zamknięci w sąsiednich klatkach. – obwieścił jakże tragiczny omen przyszłości, niewątpliwie zesłany mu właśnie przez bogów, tudzież Riromiego. To ostatnie można było łatwo wnosić po kpiarskim tonie i złośliwym uśmieszku, który zdeformował koślawo gadzi pysk smoka. Warunek ich pojedynku postawiony przez czarnofutrą sprawił natychmiastowo, że Uzdrowiciel pozwolił, by mina mu zrzedła. Po chwili zamyślenia jednak…
Błysnął radośnie kłami i zawtórował smoczycy w jej warkocie, po czym strzelił językiem zadowolony z jej śmiechu. – W porządku. Mam jeszcze przyobiecane pewnemu Wojownikowi Ziemi w barwach owocowych rzygowin, że oćwiczymy się jak przystało na cherlawego Uzdrowiciela z nadmiarem maddary pod łuską oraz zwał smoczych mięśni z nadmiarem tłuszczu pod skórą. Co powiesz więc na to, by nasz pojedynek odbył się zaraz po tym? Ja się rozgrzeję, wstępnie upuszczę sobie nieco krwi, Ty się nacieszysz żałosnym widokiem i zaostrzysz sobie apetyt. Możecie się założyć z Wojownikiem, który zrobi mi bardziej pożałowania godną ranę albo skaże się na wieczne ośmieszenie przegrywając z łap pokojowego i nieszkodliwego Uzdrowiciela, hm? Przyjmuję twoje warunki. – błysnął ponownie kłami. Pokonany przez samicę. Kolejne doświadczenie do kolekcji. Na Arenie cała jego przemyślność oraz zwinność w precyzyjnej pracy, a nawet doświadczenie we wspinaczce po górskich graniach nie będzie wiodło prymu.
– Bogata wyobraźnia. Zapamiętam. – pokiwał łbem z mądrą miną. Oczywiście, że też sam siebie tak nie zdiagnozował. Bogata wyobraźnia. Bogata… wyobraźnia. Doskonale. W zasadzie był już na tym etapie swego żartu, że sam nie wiedział, czy się z siebie naigrywa czy mówił na poważnie, lecz grunt w tym, że Popielata podjęła temat i spuentowała tą humoreskę. Naprawdę cieszyło go niezmiernie, gdy podejmowała z nim taką rozgrywkę, wychodząc poza swoją zwyczajową postawę, i nie umknęło jego uwadze, że z jednego uderzenia serca w drugie te chwile są coraz częstsze.
Dla Remedium cały ten proces wywlekania na wierzch nie był aż tak ciężki, jak dla Tchnienia, widział jak na wyciągniętej łapie. I choć schlebiało mu, z jaką przypadkowością zatrząsnął jej wnętrzem oraz sam odczuwał błogie ciepło na większość jej myśli, słów, gestów… w zasadzie wszystkiego, co stanowiło jej cudowne jestestwo; bolało go, że tak ciężko jest Miękkiej przez to przejść. Analityczny umysł raz po raz ryczał na trwogę do swej łaskawie zakochanej świadomości, że w pewnym sensie Lód sprawia Zimie ciężar.
Drgnął, zaskoczony puknięciem szarego noska o swą szyję oraz, chyba pod wpływem chwili, zupełnie rozbrojony jej troską. Mimo, iż ta cecha stanowiła znaczny ułamek materii jej osobowości, nie mógł nie zanurzać się w tej troskliwości z uwielbieniem. – Twoje zaklęcie jest lepsze, nie rozgrzewa tak sztucznie jak moje. Widzisz, jak cenna jest różnorodność doświadczeń, które posiadasz? – Zadowolone mruknięcie skwitowało zaklęcie smoczycy, jak i delikatne mrowienie, rozchodzące się od nasady szyi. Podobnie zaraz ukształtował własne zaklęcie na wzór jej tworu, cofając ogrzewanie jej krwi lecz nie wycofując już bliskości, do której doprowadził. Ramię Uzdrowiciela nieustannie więc stróżowało grzbietu Wojowniczki, oddzielając kryte futrem ciało od mroźnego podłoża.
Lód zaś nawet nie czuł słabnięcia czaru Zimy… gdyż czar ten nie ustawał. Równie dobrze mogłaby go w tej chwili usiłować zamrozić maddarą na kość, a on czułby wciąż to samo, wewnętrzne ciepło w jej obecności. Teraz uczucie to rezonowało tym mocniej, wibrowało oddechem smoczycy owiewającym prawy polik smoka. Szept jej przeprosin, przesycony uczuciową niepewnością, był niczym podwójna miarka miodu z pojedynczą kroplą gorzkiego dziurawca, który przecież i tak w ostateczności pełnił rolę znieczulacza. Remedium był obecnie natomiast znieczulony na otoczenie jak jeszcze nigdy, i nawet przyczyną nie była fizyczna bliskość samicy. Należałoby się jej doszukiwać w upojeniu całą uczuciową szczerością, której się podejmowali. Zima sięgnęła, może nieświadomie, ku bardzo dalekim i zapominanym już chyba od czasów napaści na Wodę pokładom potrzeby bliskości Kobalta.
– W jak najlepszym – zapewnił, tym łacniej obracając ku niej łeb gdy dotarło doń, jak dalece obojętny jest mu teraz zimny śnieg. A jednak… jednak jej reakcja wznieciła niepokój w niebieskołuskim. Czy tego chciał? Zapewniając ją, że nie powinna się bać, wywołał lęk. Choć- może, ale tylko może- jeśli był to lęk przed uczuciami do niego, to powinien się radować w duchu? Teraz, skoro czuł węchem i dotykiem, odbierał słuchem i postrzegał wzrokiem i myślą, że jest jej tak nieobojętny? Wciąż jednak nie chciał, by się bała. Nie z nim, nie jego. Nie dozwalał sobie, by wywołać u niej jakiekolwiek drżenie poza tym, które swe źródło miało w radości, zadość teraz dawał czemuś przeciwnemu. I choćby smoczyca po prostu musiała przez to przejść, to on wciąż chciał ją przed tym uchronić, wchłonąć jej strach. – Nie bój się mnie, proszę Cię. – wyszeptał miękko i tak odmiennie od absolutnie wszystkich dotychczasowych intonacji. Stało się to tuż przed tym, jak północna zaczęła sunąć pyskiem po jego ciele.
Jak i ona przymknął ślepia i trwał w bezruchu aż do końca, gdy smoczyca schowała łeb w jego barku. Wtedy dopiero przypomniał sobie, że oddychanie ma przyszłość, a w pewnych okolicznościach nawet sprzyja przeżyciu, może nawet nieco bardziej niż gest Miękkiej. Ale tylko może. Czuł na łuskach, jak naprzemiennie obrasta je i zanika mglisty okrąg wilgoci z ciepłego oddechu samicy, a zaraz zawtórował temu kolejny, spokojny mimo swego zdławienia, głos. Oczywiście, że miał zamiar pomóc. Najlepiej jak potrafił. Wtulił nos w jej kark, by zaraz samemu zacząć sunąć kanciastymi rysami swego pyska wzdłuż upojnie kojącego zapachu Północnej. Kontynuował wędrówkę, aż jego własna szyja nie wygięła się w łuk, a pysk zakończył swą drogę pod jej łbem, a pod własnym ramieniem. Ciepłota ich ciał mieszała się powoli. Tuż po pierwszym podziękowaniu Tchnienia znalazł się w pozycji końcowej, by przemówić. Krótko, niosąc obietnicę. – Wiem, że muszę, Miękka. Dziękuję Ci, że sięgasz ku mnie, choć to moje dzieło. – oczywiście, ostatnie słowa wprost dotyczyły burzy, w której przebudziła się nagle Zima. Cofnął się i dał jej chwilę, samemu spoglądając wzwyż ku gwiazdom, przyciskając wyprostowaną szyję do krytego futrem odpowiednika i słuchając ponownych podziękowań. Znów przymknął ślepia. Cieszyły go jej słowa, dodawały otuchy, że powoli odnajduje się w tym chaosie… i że zmierza ku niemu. Ku kolejnej wspólnej podróży w przestworza, która to- aż sam teraz śmiał się w myślach ze swej naiwności- trwać miała bez ustanku w ich wspólnym czasie.
Miękka poczuła falę żylastego oporu na swym nosie, gdy Lód przełknął ślinę. Gdy wspomniała o poprawie jego komplementów, lekki uśmiech rozbłysnął na pysku a gdy przestwór błękitnych szarości uciekł swymi rozbłyskami w bok od jego spojrzenia- wyciągnął szybko łeb by zajść uciekiniera. Jego jedyną odpowiedzią był na razie ten gest i coraz jawniejsze uradowanie, gdy smoczyca coraz bardziej mierzyła się z tematem.
Później mimika szalała mu, jakby ktoś skompresował dwa pełne lata w jeden krótki moment. Najpierw aż szczęka mu się uchyliła, ni to w zaskoczeniu ni to samozadowoleniu, słysząc komplementy. Zamarł jak ona, gdy usłyszał na dodatek o swej czułości. Opadająca łapa smoczycy spotkała wystawioną jej na spotkanie łapę Uzdrowiciela i siłą rzeczy oparła się na niej, a smok zaczął drapać wnętrze poduszek, zupełnie niedrażniącymi pociągnięciami gładzi fioletowych szponów. Teraz jednak spoglądał na nią bystro a głos, choć miękki i ciepły, nabrał pełni powagi. – Dla mnie nie mniej nowa, naprawdę. Ale któż niby miałby nas czegokolwiek o miłości nauczyć, jeśli nie my sami siebie, nawzajem? Czym byłoby uznanie takiej unii, to zależy już wyłącznie od nas. – zbliżył i podparł jej szczękę na grzbiecie własnych nozdrzy, nie przerywając ani na uderzenie serca kontaktu wzrokowego. – Ja też tęskniłem. – szepnął.
Zmrużył ślepia raz jeszcze i powoli, niezmiernie powoli wysunął język, sięgając przez warstwę słodko pachnącego futra do skóry. Rozwarł spojrzenie i utkwił wzrok przed sobą, ściągając ku sobie chmurne sfery gdy tylko dał radę. Delikatnym ruchem muskał ciało, wspinając się do góry po brodzie, aż ślizgiem po wargach dotarł do zgrabnego noska. W tym samym czasie nadal gładził wnętrze szarej łapy.
Nagle schował język i ponownie zetknął ich nosy. Pewne rzeczy mógł jej powiedzieć tylko wtedy, gdy uwspólniali swoje oddechy. Szczególnie teraz. Ślepia wyrażały absolutną szczerość: dwie złote otchłanie błagające, by im zawierzyła i liczące na możliwość zawierzenia. – Przepraszam, ale nie zdołam już o Tobie powiedzieć więcej, bez wpadania w pusty zachwyt, bez powtarzania się bez celu. Nawet już nie jestem pewny, co zwerbalizowałem, a co wypowiedziałem tylko w myślach. Chciałbym jednak, byś wiedziała jedno, ponad wszystko: nie jestem owładnięty ślepą, egoistyczną emocją. Będę się cieszył tylko wtedy, gdy Ty będziesz szczęśliwa. To natomiast oznacza, że jeśli zdecydujesz się odrzucić moje uczucie: przyjmę to i nie będę wmawiał sobie, że zostałem zraniony. – teraz naprawdę chciał, by mu uwierzyła, więc sięgnął po ostatnie, co miał: ku Zimie popłynęło przygotowane wcześniej, uporządkowane uczucie, które wobec niej w nim wzrastało. Spokojne, jasne i ciche, emanujące przyjemnym światłem, ożywczością i bez zdefiniowanej temperatury, zmieniające swój kształt jak roślina, choć nie przyjmująca żadnej konkretnej formy, chyba że dwóch splecionych smoków. To wszystko, gdyby usiłować ubrać zawartość smoczej czaszki w zmysły, gdyż podstawę stanowiła wyabstrahowana zeń myśl. Teraz, będąc przed nią faktycznie otwartym jak małż, nie bał się (o, ironio!) dokończyć. – Jestem wciąż logikiem, Tchnienie moje. Chciałbym ponad wszystko, by nasze przyszłe relacje były wynikiem Twojej wolnej decyzji. Dlatego trzymaj mnie..
Przybył.
Podmuch, bez najmniejszego cienia żalu, za to z obojętnością właściwą zjawiskom martwym, zgiął gwałtownie skrzydła obu smoków ku ziemi, wykręcając ich stawy. Ból był niewyobrażalny, aż przyćmił zmysły Uzdrowiciela. Tym ledwie starczało wysiłku, by poinformować go o tym, że jest właśnie ciskany przez Pagórek. I tylko jedno dobitnie wyczuwał: jak traci chwyt na łapach Zimy i że, bez jej pomocy, go nie utrzyma.
A we łbie, nagle odarte z pierwotnego sensu a nasączone innym, nie skierowane już ani wprost do niej ani wprost do niego, kołatały się ostatnie dwa słowa, które zdążyły opuścić jego paszczę: trzymaj mnie. W tej chwili straciły dlań adresata i odbiorcę, rozmyły się gdzieś pomiędzy nimi.
On trzymał.
: 13 lut 2019, 20:38
autor: Różany Kolec
Przekomarzanie się z uzdrowicielem wydawało się równie naturalne jak wszystko, co się z nim wiązało. Miękka czuła się w jego towarzystwie swobodnie pomimo wcześniejszych niedomówień i obaw, a to tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że zachowanie relacji z nim było dobrym posunięciem. Miała nadzieję, że dobrym nie tylko dla niej, ale i dla niego.
Przekornie pokazała mu język, kwitując iście pisklęcym gestem jego złośliwy uśmiech i kpiące słowa. Niski warkot, którym jej zawtórował wywołał jednak złośliwe wyszczerzenie kłów po jej stronie.
– Całkiem nieźle, jak na nieszkodliwego uzdrowiciela. Widać coś z marzeń o czarodziejstwie i łowiectwie jeszcze przebija się przez tę chuderlawość i pokojowość – zakpiła, sprzedając mu przyjacielskiego kuksańca w bok, końcówką puchatego ogona.
Oczywiście nawet gdyby faktycznie udało im się odbyć mały sparing, raczej nie posunęłaby się do uczynienia mu dużej krzywdy i to wcale nie ze względu na to, że był uzdrowicielem. Po prostu podniesienie łapy na kogoś, kto zaczął zajmować w jej sercu więcej miejsca, wydawało się niewłaściwe. Może gdyby był wojownikiem i walczyliby dla szlifowania umiejętności byłaby faktycznie bardziej skora, ale w innym wypadku używanie kłów i szponów by skrzywdzić, nie wchodziło w grę.
Mówiąc Remedium o bogactwie wyobraźni, była całkiem szczera. Sądziła bowiem, że uzdrowiciele podobnie jak magowie muszą mieć łatwość w kreowaniu rzeczywistości myślą. Więc to, że posiadają bogatą wyobraźnię wydawało się oczywiste. Widząc jednak jak samiec uśmiecha się do siebie kpiąco, wywróciła oczami.
– Mówię poważnie – zapewniła, uśmiechnąwszy się szeroko. – To był komplement. – Znów spojrzała na maddarowe twory i dodała miękkim tonem, zdradzającym zamyślenie. – Wiesz... To niezwykłe, nie wiedziałam, że istnieją twardo stąpający po ziemi marzyciele. – Zerknęła nań i znów błysnęła kłami. Uśmiech wyraźnie towarzyszył jej coraz dłużej i zdecydowanie częściej. – Prezentujesz sobą niezwykły splot cech – dodała niezawstydzona śmiałością kolejnego komplementu, ani tym, że studiuje rysy jego oblicza nieco dłużej niż wypadało. Dopiero gdy skrzyżowali spojrzenia, a jej serce przyspieszyło, speszona odwróciła wzrok. Wzięła głębszy oddech, wypuszczając rozchylonym pyskiem obłoczek ciepłej pary. Serce jednak nie zmieniało tempa pomimo usilnych prób jego uspokojenia.
Tchnienie nie była głupia, ani ułomna w kwestii uczuć. Wiedziała czym jest zauroczenie, którego objawy czuła nie tylko w chaosie myśli, ale i w reakcjach ciała, drżeniu, przyspieszonym oddechu i biciu serca, jednoczesnym strachu i pragnieniu. A choć wszystko zdawało się oczywiste i nawet jeśli chciała, to nie mogła dyskutować z naiwnymi uczuciami, to i tak bała się tego, co szło w parze z przywiązaniem. Z troską. Ze śmiałym wyrażaniem uczuć. Z odkryciem się... Z zaufaniem.
Ale czy właściwym było bronić się przed wyborem serca?
Podzielili się ciepłem już wcześniej, gdy Zima śmiało wsparła bark o bark uzdrowiciela. Ale dopiero później ta bliskość nabrała innego, dużo intymniejszego wydźwięku. I już wszelki dotyk nie był jedynie nic nieznaczącym gestem. Zima dostrzegała w ułożonej za jej grzbietem łapie nie tylko chęć pomocy, ale opiekuńczość i pragnienie bliskości. Wojowniczce również przestawał doskwierać chłód, choć wokół świat szalał śnieżną zawieruchą. I jeśli drżała, to na pewno nie z zimna, a przez coraz śmielsze zabiegi towarzysza.
– Nie boję się. Nie ciebie – odparła ledwie słyszalnie. Naturalnym był przecież lęk przed nieznanym, a właśnie wypłynęła na nieznane wody rozszalałego morza uczuć.
Wzięła drżący oddech, zaskoczona dotykiem jego pyska, który sunąc po karku wywoływał elektryczny dreszcz, i sprowadzał ciepło wyraźniejsze niż to, które magicznie otulało jej sylwetkę. To nowe rodziło się głęboko w jej ciele i wzburzając krew przyspieszało puls. Niesprecyzowane ciepło, sprowadzało myśli, które swoją śmiałością odbierały jej dech. Wbiła pazury w śnieg i zamruczała nisko, jednocześnie protestując i ulegając płynącej z dotyku przyjemności. Słowa z trudem przechodziły przez zaciśnięte gardło, stając się słabym szeptem, ale wypowiedziała je. A potem następne, by wszystko było jasne. Choć było i bez nich. Ciało zdradzało ją wyraźniej niż słowa. Była zgubiona dla świata pod zasłoną skrzydeł, dzieląc ciepło z Remedium.
Kiedy nie pozwolił jej odwrócić wzroku, spojrzała na niego zmieszana. Zwierzanie się było dla niej dużo trudniejsze, gdy przeszywał ją spojrzeniem, nawet jeśli błyszczącym ekscytacją i dużo łagodniejszym, niż zapamiętała z ich wcześniejszego spotkania. Jej oddech przyspieszył, ciepłą mgłą osiadając na jego pysku, kolejny raz dosadnie ukazując przejęcie i fascynację, nawet jeśli pragnęła zamaskować wszystko racjonalną oceną czy rozbawieniem.
W pierwszej chwili chciała cofnąć łapę, kiedy poczuła pod nią jego palce. Nawet uniosła ją lekko, ale zaraz ostrożnie powróciła do poprzedniej pozycji, pozwalając mu drażnić miękkość poduszek, znajdując w łaskoczącym uczuciu swoistą przyjemność. Lekko nawet przesunęła pazurami po jego nadgarstku w pewien sposób odwzajemniając pieszczotę. Robiła to jednak mechanicznie, jakby chciała zagłuszyć obawy i zawstydzenie.
Gdy zwierzył się, że on również nie wie nic o miłości, Tchnienie... rozluźniła się. Westchnęła głęboko i zdobyła się na uśmiech. Nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, ale wstydziła się braku obeznania w kwestii uczuć. Niewiedza uzdrowiciela uczyniła zeń jej współtowarzysza w niewiedzy.
Oparła pysk na jego pysku i przymknęła ślepia. Tylko tak mogła uciec od jego spojrzenia.
– Wydajesz się pewniejszy niż ja – szepnęła. – Jakbyś mimo wszystko wiedział więcej. – Otworzyła oczy, nagle zdając sobie sprawę, że gdy pozbawi się wzroku, czuje wszystko zdecydowanie mocniej. Zapach, łaskotanie, gorąc jego ciała... Odetchnęła płytko i uśmiechnęła się delikatnie na wieść o tęsknocie, odpychając od siebie świadomość, że pierwszy raz w życiu jest tak blisko drugiego smoka. To kompletnie wytrącało ją z równowagi, podczas gdy Remedium zdawał się pogodzony ze swoim uczuciem wobec niej i drażniąco opanowany. Bez lęku darował swoją bliskość jednocześnie wzbudzając w Zimie masę sprzecznych uczuć. Do tej pory nie doświadczyła podobnej niezgodności w odczuwaniu.
– Więc... – zaczęła, chcąc odnieść się do kwestii, że wszystko zależne było od nich, ale poczuła przesuwający się po szyi język, co skutecznie odebrało jej mowę. Odchrząknęła, lekko cofnąwszy głowę, co spowodowało, że rozwidlony język smagnął ją po wargach. Zatrzymała spojrzenie na ślepiach Kobaltu, ale tym razem nie wydawała się tak zagubiona i onieśmielona, raczej... zbolała. Jakby mnogość emocji ją przytłaczała. Jakby już kompletnie się zgubiła i chciała jedynie spokojną przystań. – Więc chcę spróbować... – dokończyła szeptem. – Przyjmę twoje uczucia i ofiaruję ci swoje.
Remedium znów dotknął jej nosa swoim własnym tym sposobem kompletnie odbierając chęć na jakiekolwiek rozważania. Westchnęła głęboko, przymykając oczy. Otworzyła je dopiero, gdy usłyszała poważny ton uzdrowiciela. Poruszyła uszami wyłapując znaczenie słów. Nie zgadzała się z tym, co usłyszała. Nawet jeśli samiec w tym momencie bardzo wierzył w swoje słowa, nie można było zapanować nad poczuciem zranienia, jakkolwiek rozsądnie się do tego podchodziło. Ponownie, pragnęła się odezwać, ale jaźń Remedium objęła jej własną, zalewając obcymi uczuciami. Obcymi dla niej, ale bez trudu zrozumiała dlaczego uzdrowiciel zdecydował się je pokazać. Wtedy pojęła jak bardzo odmiennie podchodzili do tej samej relacji. Czy więc jej spojrzenie było właściwe?
Zmrużyła oczy i bez wahania uderzyła w niego falą emocji.
Nie mogła się dowiedzieć, jeśli mu nie pokaże.
Otulił go miękki błękit bezkresu. Jasny, kojący, łagodny. Tę doskonałą formę burzyło jednak echo dawnej frustracji; czuł zmieszanie, sympatię i troskę. Mógł posmakować goryczy lęku przed samotnością, zagłuszyć go złudną słodyczą żądzy i skrzywić się od kwaśnego smaku obawy przed rozczarowaniem. Mógł poczuć i zrozumieć wszystko, oddanie, pasję, strach i niepewność. Jej uczucie miotało się między namiętnością, a strachem. I nie miało nic wspólnego z jego spokojem i pewnością.
Ból ostrymi szponami wdarł się w tę chwilę, burząc ją bezpowrotnie. Zima syknęła, odruchowo przykuliwszy skrzydło na chwilę przed tym jak rozwścieczony żywioł cisnął nimi niczym zeschłymi liśćmi podczas jesiennych burz, wyrywając z krtani Lodu wrzask cierpienia.
– Kobalt! – zdążyła krzyknąć, przebijając się ponad dudnieniem wiatru i zacisnęła palce na jego łapie, nieumyślnie wbijając szpony pod granatowe łuski w odruchu uczynienia chwytu pewniejszym. Nie zdążyła zaprzeć się łapami, choć próbowała. Ciężar uzdrowiciela wspierany silnymi uderzeniami żywiołu, pociągnął ją za nim.
Przeturlali się po śniegu i być może spadliby po zboczu na sam dół, gdyby nie wysoka zaspa w połowie wzgórza, w którą wpadli jak w miękki, ptasi puch wzburzając zamarznięte drobinki ku górze. Z tego, że wciąż mocno trzymają się za łapy, Miękka zdała sobie sprawę, kiedy próbowała się podnieść. Smoczyca rozwarła palce, chrzęszcząc pazurami po jego łuskach.
Poderwała się gwałtownie, stając na przeciw niego, umyślnie osłaniając go przed wiatrem. Podmuchy ciskały śniegiem w jej bok, niemal ją przewracając, ale tym razem zaparła się porządnie, wbiwszy pazury w niepewne podłoże. Pod czarnym futrem Zimy zagrały napięte mięśnie. Jej spojrzenie stwardniało i wyostrzyło się, sprawiając, że na chwilę straciła całą swoją samiczą delikatność. Czuła tępy ból w prawym skrzydle, ale prawdopodobnie nie był tak doskwierający przez dawkę dziurawca, którą przyjęła kilka chwil temu. Zresztą, nawet jeśli teraz cierpiałaby dużo bardziej, zupełnie nie skupiała się na sobie. Nie, kiedy pod jej łapami w śniegu leżał Kobalt z nienaturalnie wykręconym skrzydłem. Skrzywiła się, wczuwając się w ból jaki musiał odczuwać, ale zamiast rozpaczać lub wpadać w panikę, rozejrzała się mrużąc ślepia, w które wiatr uparcie wciskał lodowe okruszki.
– Musimy znaleźć jakieś schronienie. – Głos smoczycy odzyskał pewność i zdecydowanie. – Dasz radę iść? – Spojrzała na niego uważnie. – Jeśli nie, zaniosę cię. – Nie żartowała, sądząc po niezwykle poważnym tonie jakiego użyła. – Wiem gdzie w pobliżu jest jaskinia. Jak do niej dotrzemy, wezwę uzdrowiciela – zarządziła, zdając się nie zwracać uwagi na to, że tuż przed chwilą podzieliła się z nim szczerymi uczuciami, odsłaniając się jak nigdy przedtem. Teraz była Miękką, którą znały stada, bez zagubienia w spojrzeniu, bez niepewności w głosie, bez lęku w myślach.
: 14 lut 2019, 16:11
autor: Remedium Lodu
Przekomarzanie się z wojowniczką wydawało się równie naturalne jak wszystko, co się z nią wiązało. Kobalt czuł się w jej towarzystwie swobodnie pomimo wcześniejszych niedomówień i obaw, a to tylko utwierdziło go w przekonaniu, że zachowanie relacji z nią było dobrym posunięciem. Miał nadzieję, że dobrym nie tylko dla niego, ale i dla niej.
Zamarkował nieudane, tak powolne że aż przerwane z rezygnacją w pół drogi parowanie ogona smoczycy swoim własnym. Obrzucił towarzyszkę spojrzeniem pełnym dogłębnego wyrzutu i, nim ta zdążyła cofnąć kończynę po kuksańcu- wystrzelił ponownie ogonem wprzód, by na chwilę unieruchomić jej zadziorną kitę. Uśmiechnął się przewrotnie. – Może i bez magii nie będę dla Ciebie godnym oponentem, lecz liczę, że choć trochę cię zaskoczę. Spięcie mięśni boku tuż przed uderzeniem ogona? – sapnął zdegustowany – To było elementarne. – wzrok powędrował ponownie ku oparzonej łapie Popielatej – Pokonasz go jeszcze, zobaczysz. – powtórzył z przekonaniem i uśmiechnął się z otuchą. Poza tym: nie kłamał. Naprawdę, całą mocą swojej dedukcji, był absolutnie przekonany, że jej wygrana z gigantycznym smokiem, kimkolwiek by nie był, była jedynie kwestią czasu.
Zdecydował się nastawić lekko błony uszne, znacząc zaintrygowanie. Komplement, hm? W uśmiech wkradło się samozadowolenie, które zaraz przeszło w spojrzenie czarnofutrocentryczne. Chmurne ślepia budziły nieomal fizyczne łaskotki w krzywiznach ostrego pyska, więc musiał przeczekać tą chwilę, nim był w stanie odpowiedzieć. – Wiesz, to niezwykłe. Nie wątpiłem, że istnieją… hmm… – zawiesił się na moment – Przepraszam, kto tutaj prezentuje niezwykły splot cech, hm? – wysyczał nieco mrukliwie, szczerze zamyślony – Jako naukowiec i pasjonat rozkładania smoków na czynniki pierwsze nie jestem zdolny ująć Twojej osoby w kilku słowach. Wrażliwa opoka… Chłodne oblicze… Rezolutne… Ciepłe… Stałe… Zmienne… – Pokręcił łbem, szczerze usiłując odnaleźć jasną prostotę w gąszczu cech. – Wymykasz się prostym definicjom. Przykro mi, o Zawiła. – wszystko w postawie i intonacji smoka świadczyło jednak o tym, że nie jest mu przykro, wręcz przeciwnie.
Dla Remedium, o czym przecież mieli się niebawem przekonać, rodzące się uczucie miało zupełnie inną postać niż dla Miękkiej. Choć… czy na pewno? Owszem, może i cechowała go pewność i pełny samokontroli spokój. Może i niebieskołuski nie bał się nawet wszelkich konsekwencji wzajemnego przywiązania, troski, otwartości, odkrywania siebie nawzajem czy wreszcie zaufania. Tak też było: każdy wybór niósł ze sobą cały łuskowy pancerz cech, lecz spoglądając ze swej możliwie neutralnej pozycji Lód był całkowicie pewny, którą drogą chce, już nie samotnie, skierować swe łapy. Jeśli był gotów kiedykolwiek dzielić z kimkolwiek wiatr pod skrzydłami- ta smoczyca; ta istota właśnie leżała tuż obok, bark przy jego barku i pysk przy jego pysku. Wybór ten był aż nazbyt oczywisty.
Łagodnie wyciągnięty w śnieżnym tle kontur Zimy, coraz częściej i coraz mocniej zlepiony z jego własnym- ostrym i poszarpanym, mamił zmysły szlachetnymi szarościami futra; nieskończone, przy tym ujęte w ramy widmo barw chłonnie przyjmowało i odpowiadało ku Uzdrowicielowi niebieskościami jego magicznych świateł. Tak, nie ukrywał przed sobą ani na moment, że czerpie przyjemność z reakcji Tchnienia i reakcji jej ciała na swoje bezsprzecznie pozbawione skrupułów zabiegi. A w tym wszystkim, o ironio, nie zależało mu na tym, by splatać z nią bez opamiętania ogony i wzniecać w powietrze tumany śniegu przeciw wiatrom. Nie szukając jedynie dzikiej unii ciał, wciąż potrafił zachować doskonały spokój, a zarazem tym pewniej chłonąć drżenie mięśni i zmieniający się zapach smoczycy, samemu pozostając na swój własny sposób dalece nieobojętnym na jej dotyk.
Ot, choćby w chwili, gdy sunął pewnym ruchem przez strumień futra, prowadząc zdecydowanie i z nieskrywaną czułością przyrastający nurt jej emocji. Krtań smoczycy wibrowała, wygrywając niskie tony na gęstniejących wodach prężnej szyi. On natomiast odpowiedział, nie płynąc już wprost rantem pyska, lecz meandrując nim wężowym ruchem, wciskając się delikatnie naprzeciw jej oporowi. Było w tym wiele zaczepności, jakby na przekór pomocy jaką ów gest miał nieść Tchnieniu, lecz wszystko stało się jasne gdy zakończył ów ruch, opiekuńczą klamrą spinając jej łeb i szyję. Powiedziała przecież, że nie jego się boi, a on jej zaufał. Podjął się więc bez obaw prowadzenia ich lotu poprzez emocjonalną burzę, wrzącą w Popielnej.
…jakbyś mimo wszystko wiedział więcej. W tej chwili łapa głaszcząca ufnie podbicie łapy samicy wychwyciła zwinnym ruchem nadgarstka jej szpony i przeplotła je ze swoimi. Gest wykonał z taką płynnością ruchu, jakby sunął po ranie bądź nakładał opatrunek, lub jakby właśnie chciał przeciwstawić się otwarciu takowej. – Doświadczyłem wielu rzeczy, a teraz widzisz tego efekty. Wielu, lecz nie czegoś takiego, nie tak jasno i nie tak pewnie. – gładkim ruchem podsunął pysk głębiej, aż dotknął nosem wrażliwego zagłębienia w zgięciu szyi i kłapnął szczęką w zamyśleniu, po czym cofnął łeb, z tym urwanym przez ruch samicy liźnięciem.
A jej zgoda tylko nadała nowego sensu ponownemu zetknięciu nosów, ponownemu dzieleniu oddechów. I choć Zima nie była w stanie uwierzyć w jego słowa… cóż. Raz, że o tym nie wiedział. Dwa, że nauczył się znosić stratę smoków, których znał. Tym bardziej zerwanie czegoś, co ledwo ulegało zawiązaniu byłoby tylko kolejnym faktem, i choćby inni nazywali to zadawaniem ran- mierzyliby niebieskołuskiego swoją miarą. Oswoił się z tą myślą- cichej medytacji w ciemnej otchłani, spoglądania z uśmiechem lub powagą na światło gdzieś w oddali. Choć Zima mogła mieć rację, posiadała bowiem siłę wyszarpnięcia go stamtąd.
Brnął przez kolejne składowe jej jaźni, gdy dała mu prawdziwe doświadczyć swoich uczuć jak on jej. Wysiłek, jakiego wymagało to od jego umysłu był tytaniczny, by zaadoptować się do tak odmiennego, przesyconego niepewnością świata. Z początku trwał przy jej nosie, lecz z każdą kolejną chwilą wiódł ich pyski w dół, stykał czoła na płask, aż wreszcie splatał łby. Wdzięczny, że się podzieliła całą gamą swych przeżyć. Nie będzie samotna, dopóki on żyje i nie rozczaruje, skoro tonie z nią tak mocno.
Tonięcie w bólu całkiem skutecznie otrzeźwiło go z mieszanki emocji smoczycy. Trzymał ją, może nawet zarejestrował brzegiem świadomości że szpony północnej znalazły się pod jego skórą, ale absolutne centrum smoczego jestestwa wypełniło gniazdo szerszeni. Czuł zdarte gardło, więc chyba ryknął. Czuł mieszanie w błędniku, więc chyba się staczali. Chyba uderzył ogonem o jakiś kamień. Zahaczył rogiem o prawe skrzydło Miękkiej, zarył nosem w zmarzlinę. Na pewno natomiast z torsu spływały na ciało oceany bólu, promieniejące od skrzydła. Pochwycił śnieg w szczęki, by nie odgryźć sobie języka, i to była jedyna dystrakcja od najgorszego ze wszystkich doświadczeń w życiu zjazdu po stoku, gdy wyszarpnięte z panewki skrzydło majtało się to nad, to pod nimi, dopóki nie wpadli w zaspę.
Zrazu nie pojął sensu słów Zimy, albo po prostu potrzebował chwili by zdobyć się na jakąkolwiek reakcję poza dyszeniem. – Dam. Ale… – zacisnął powieki. Dość. To tylko wrażenie zmysłowe. Nic więcej. – Zima, nastaw mi skrzydło. Żadnego uzdrowiciela. Nikt nie dotrze. Wystarczysz Ty. – mowa była powolna i monotonna, lecz płynna. Przeniósł spojrzenie na swoje skrzydło i obejrzał dokładnie, z wystudiowaną obojętnością, czytając z krzywizn skóry skręcenie mięśni. Opuścił łeb na ziemię, tuż przy łapie towarzyszki. Nie, nie towarzyszki. Partnerki. Parę błyskawic magicznego szkieletu rozbłysło i zgasło, nim wreszcie zdołał zaprząc część woli do podtrzymania tarczy. Przeźroczysta owodnia rozpięta na grzbiecie kostnego kręgosłupa i ożebrowaniu łączącym twór z ziemią. Przez całość natomiast przebiegały, pulsując w rytm cierpienia, żyły pompujące w twór energię. W ten sposób dominujące w samcu wrażenie stało się ich osłoną a Zima mogła przestać walczyć z żywiołem, przynajmniej na chwilę. Remedium nabrał grubą warstwę świeżego śniegu w paszczę i spojrzał na Popielną z nadzieją. ~ No, dalej. Nie bój się. Ułóż się na mnie, żeby nie leżeć w śniegu i żebyś miała przednie łapy wolne. Prześlę Ci, co trzeba zrobić, dobrze? ~ nie czekając na odpowiedź zaczął przesyłać jej etapami kolejne wrażenia zmysłowe. Wyobraził sobie dokładnie, jak przesuwa prawą łapą Tchnienia po skrzydle, aż odnajduje pewny chwyt i prostuje jednym ruchem skrzydło do naturalnej pozycji. Lewa łapa prowadziła w tym czasie zakończenie kości na miejsce, aż każde włókienko ścięgien zaczęło ciągnąć równo ku właściwemu położeniu. A potem… wcisnąć. Jednym, mocnym ruchem i bez wahania połączyć staw w jedno. Tak, najpewniej będzie jęczał. Tak, może zemdleć, więc niech na siebie uważa, bo jego tarcza zniknie.
Uniósł do ślepi ranę po jej szponach i przejechał językiem po szczelinie między łuskami. Przesunął łeb i przycisnął nos do podstawy jej szponów, ocierając się lekko. Spojrzał radośnie do góry, mimo ciągłego bólu. ~ Trzymałaś mnie. ~ z tymi słowy ułożył się na śniegu tak, by mieć ogląd na swój staw i by jego partnerka miała wygodne oparcie. W gruncie rzeczy liczyło się głównie to drugie bo, litości- wyrwane stawy, choć mało przyjemne, były tragicznie łatwe w nastawianiu. W najgorszym razie będzie upośledzonym powietrznym przez księżyc czy dwa, nim ścięgna wrócą do normy. To była śmiesznie niska cena za Miękką.
: 15 lut 2019, 15:37
autor: Różany Kolec
W napięciu czekała jego słów, gotowa w każdej chwili zarzucić sobie pokryte niebieską łuską ciało na grzbiet i ruszyć ku zasłonie drzew. Czuła w gardle rosnącą gulę strachu. Jeśli stało mu się coś poważnego... W jakiś sposób poczuła się odpowiedzialna. Gdyby nie ta cała sytuacja, nieuwaga... to by się nie stało. Powinni być uważniejsi. Ona powinna. Zacisnęła szczęki w bezsilnej złości.
Cholerny wiatr.
Na szczęście Lód odezwał się już po chwili. Jego cierpienie rezonowało w jej ciele wywołując mieszankę współczucia i gniewu. Mogli tego uniknąć...
Co?
Spojrzała na niego szczerze zaskoczona. Miała nastawić mu skrzydło? Przecież nigdy wcześniej tego nie robiła. A jeśli zrobi mu większą krzywdę? Już chciała protestować, ale dostrzegła jak z chwili na chwilę spojrzenie samca trzeźwieje, a on zaczyna przyglądać się skrzydłu z niepokojącym spokojem. Właśnie wybił sobie kończynę ze stawu, a mimo to zachowywał zdrowy rozsądek. Więcej nawet, zmusił się, by stworzyć za jej bokiem osłonę przed wiatrem. Pomimo nieprzyjemnych okoliczności, wzbudził w Tchnieniu podziw i fascynację większą, niż skłonna była przyznać nawet przed sobą. Mimo to, miała ochotę zbesztać go za to, że niepotrzebnie marnuje energię na takie drobiazgi, kiedy ona dawała radę osłaniać ich, kiedy mogła pomóc... Dotknięcie jego myśli wytrąciło ją z rozważań. Westchnęła z rezygnacją. To nie był czas na marudzenie ani na pusty zachwyt. Skupiła się na przekazie, starając się dokładnie zapamiętać wszystkie ruchy, jakie powinna wykonać.
Potem bez wahania czy nieśmiałości wsparła się na nim, okrywając go ciepłem ciała i sięgając łapami do wyłamanego skrzydła. Pomimo lęku przed uczynieniem mu większej krzywdy, chwyciła pewnie, w myślach odmierzając kolejne szpony do miejsca, w którym powinna zatrzymać łapę. Dotknięcie jego nosa wyrwało ją ze skupienia. Uniosła poważne, zaniepokojone spojrzenie, w obawie, że sprawiła mu większy ból. On tymczasem uśmiechnął się, kolejny raz ją zaskakując.
"Trzymałaś mnie."
– Oczywiście.
I przez jej pysk przemknął cień uśmiechu, ale zniknął, gdy skupiła się na trzymanym w łapach skrzydle. Lekko ścisnęła w miejscu, w którym według niej Lód chciał, by trzymała palce.
– Tutaj? – upewniła się, a gdy potwierdził, wzmocniła chwyt. Lewą łapą sięgnęła niżej, nakierowując kość, starając się powstrzymać mdłości, gdy czuła bezwład trzymanej kończyny. Odetchnęła, zbierając się na odwagę. Dzisiaj była noc nowości. Nigdy wcześniej nie była z nikim tak blisko, nigdy nie mówiła tak otwarcie o swoich uczuciach i... nigdy nie nastawiała wybitego skrzydła.
Przełknęła ślinę i szybkim, gwałtownym ruchem ustawiła kończynę w prawidłowej pozycji, wciskając kość na miejsce. Po pagórku, przebijając się ponad wyciem wiatru, przetoczył się ryk bólu. Zima przypłaszczyła uszy do czaszki, porażona siłą cierpienia Lodu. Tarcza, chroniąca ich przed wiatrem, zamigotała i zgasła, więc północna obronnym gestem przycisnęła uzdrowiciela do ziemi całym ciężarem własnego ciała. Pazury przednich łap wczepiła w łuski na jego piersi, głowę kładąc na jego głowie. Dosłownie uczyniła z siebie żywą tarczę.
– Już dobrze. Już po wszystkim – wyrwało się jej, ale nie była pewna czy próbuje ukoić jego ból czy własne roztrzęsienie, które dopiero teraz tak naprawdę ją dopadło.
: 16 lut 2019, 14:02
autor: Remedium Lodu
Sapnął z ulgą w chwili, gdy Tchnienie ułożyła się na nim i obok niego, podejmując się nastawienia mu skrzydła. Czuł, że nie wystarczyłoby mu już woli na cokolwiek, gdyby się zapierała, przedłużając tym samym męki. Na szczęście zaufanie działa w obie strony i zatacza pętle, więc cieszył się niezmiernie gdy Zima zaufała jemu w tym, że zawierzył jej swoją… przypadłość. Obserwował cały proces, do samego końca, nie mogąc oderwać wzroku od prężących się nienaturalnie włókien mięśni i fałdów skóry, od drżącego niekontrolowanie mięśnia rannego boku. Wcześniejszy ból był znacznie, znacznie mocniejszy ale nagle okazało się, że wytrzymałość kurczy się wraz z jego opadaniem. Każda łuska pokonana na wyprostowanie i ustawienie skrzydła wywoływała nieustanny, drenujący tors i szyję bezwład; przysparzała o odruch wymiotny. Naprężył grzbiet, wciskając go w napięciu w gorące podbrzusze Zimy, szykując się na najgorsze. Szpony Popielnej dotknęły miejsca, czekały na potwierdzenie. Wciąż z kamiennym wyrazem pyska odnalazł końcówkę jej ogona swoim własnym i przeplótł je luźno, dwukrotnie. Spojrzał jej raz jeszcze prosto w tak skupione teraz, cudne ślepia i cofnął łeb, przyciskając na płask do ziemi, byle najmocniej. Przymknął powieki i potwierdził. Trzymała idealnie. Jaka szkoda, że nie czuł nawet dobrze dotyku jej ciepłych poduszek.
Chrupnęło a po okolicy rozniosło się mokre pyknięcie stawu wskakującego na swoje miejsce. Czasem, przy doszczętnie suchym drewnie, wystarczy dosłownie liźnięcie płomyka, by wzburzyć furię płomieni. Kobalt był takim właśnie drewnem, liznęło go natomiast całe inferno.
Wieńczący dzieło chrzęst ustawiającej się finalnie kostki był dla Zimy doskonale wyczuwalny, jakby organiczne wrażenie świadomie wwiercało się w łapę na podobę wijącej się, głodnej grudy robali. Sam odgłos bowiem- nie istniał. Tonął w ryku wraz z Lodem tonącym w jednym, finalnym paroksyzmie bólu. Uczucie powietrza zrywającego gardło; gromkiego darcia przestrzeni na strzępy było jedynym, co potrafił rzucić naprzeciw tej chwili. Nawet jęki wiatru i pył śnieżny musiały zawahać się przez moment, nim zdecydowały się przekroczyć barierę minionego zaklęcia.
Sapał ciężko dłuższą chwilę i wycieńczony drżał, w miarę jak skatowane tkanki z wolna akomodowały się na nowo. Na wpół skulony leżał pod Zimą, wtulając się coraz łagodniej w jej ciepłe podbrzusze, i tak z resztą niezdolny do prawie żadnego ruchu przez opiekuńczą siłę, z jaką dociskała go do ziemi. Rogi Remedium były przyciśnięte do własnej szyi, by na pewno nie uczynić nic złego ukochanej smoczycy. Uczucie jej ciepłego łba zespalającego się nieomal z jego czołem było niesamowicie kojące. Dopiero teraz też spłynęła nań świadomość, że w jakimś błagalnym odruchu skręcił ich ogony o wiele mocniej, niż na początku- poluzował je więc, choć nie puścił.
No właśnie. Tchnienie. Bez poruszania się, by nie zaburzać jej troskliwego odruchu, przeniknął do niej ażurem smoczej sylwetki- źródło objawiające się fizycznie jako kompletny układ nerwowy usadowiło się ponad połową swej quasi-materii w ciele samicy i rozwiło się wewnątrz niczym powój, by odbierać informacje z każdego, najmniejszego fragmentu jej jestestwa, wyszukać najmniejsze nawet urazy. Zima mogła po chwili poczuć, jak wywichnięte lekko skrzydło wraca do normy, jak dziwnie łaskoczącym uczuciem odrasta niezauważona nawet wcześniej kępka futra i odrobina skóry, starte gdzieś na kamieniu przyczajonym pod śniegiem. Niespiesznie dokończył pracę, przed cofnięciem się jeszcze wywołując uczucie pacnięcia w nos. Ot tak, ciekaw jej reakcji.
Ziąb nie ustawał a całą ochronę od wiatru dla dwojga przyjęła na siebie jego partnerka. Na szczęście jednak to lewe skrzydło miał wciąż bezwładne, więc by trzymać je w górze- musiał znaleźć się grzbietem od zawietrznej. Uwolnił spod Zimy prawą łapę i wyciągnął w bok. Jednocześnie delikatnym skrętem tułowia oraz lewą łapą, obejmującą teraz smoczycę w talii, pociągnął powoli Popielną w bok, aż łeb mogła mu złożyć na prawym ramieniu. Znajdowali się teraz w niejednoznacznej pozycji, gdy wciąż w trzech czwartych to ona nakrywała Lód swoim ciepłem, on jednak zatrzymywał zimny podmuch ciągnący tuż przy ziemi. Przede wszystkim jednak- mógł spojrzeć Zimie w ślepia. I zetknąć nosy, co chyba nigdy mu się nie znudzi.
– Teraz jest dobrze. – wymruczał, choć wyszło to słabiej i chrypliwiej, niżby sobie tego życzył. W ogólności leżeli sobie właśnie w wielkiej zaspie i Remedium miał absolutnie gdzieś całą resztę wszechświata. Delikatnie bujał splecionymi ogonami, chwytał powietrze gdy ona je wydychała, sunął wolną łapą po miękkim, absolutnie cudnie w jego opinii zarysowanym podbrzuszu… lecz nagle przystanął. Na moment cofnął łeb, by przeczyścić gardło i podjął – Miękka, chcę… nie. Najpierw, przed wszystkim, chcę powiedzieć coś, czego powiedzieć nie zdążyłem. – przysunął powoli pysk stykając ich poliki, aż mógł wypuścić ciepłym wydechem wprost do puchatego ucha – Kocham cię. – zapewne gdyby zobaczył go w tej chwili jego sobowtór sprzed paru księżyców, właśnie usiłowałby popełnić podwójne samobójstwo. Gdyby to się miało wydarzyć, dzisiejszy Remedium byłby na to jednak doskonale przygotowany, gdyż wbrew obiegowym opiniom uczucia prawdziwie nie wpływały na zdolności poznawcze i chłodną analizę. Brak takowego sobowtóra oznaczał jednak, że Kobalt zamiast tego mógł się skupić na nagarnięciu oburącz Tchnienia ku sobie. I nie było w tym geście prawie wcale pożądania, którego może rwący ucisk naturalnie zbudził się, tknięty bliskością ciał, lecz przede wszystkim była czysta, silna i cicha radość z bliskości kogoś tak wspaniałego. Nawet przed chwilą, gdy smoczyca dociskała go w ochronie przed wichurą nie byli tak ściśle razem. Słodki zapach Miękkiej, bicie jej serca, oddech… dlaczego miałby w ogóle puszczać? Wiatr wciąż usiłował z resztą targać smokami, zakopani w zaspie mieli jednak zapewnione pewne minimum ochrony. W zamian Północna mogła poczuć mroźny wiatr czeszący jej futro, za którym tęsknotę wyraziła podczas pierwszego ich spotkania.
Kobalt cofnął w końcu łeb do swej ulubionej pozycji, lecz nic poza nim. – Zimo, muszę ci coś opowiedzieć. Przepraszam, że to odłożyłem w czasie, lecz nie było możliwości, by rozwikłać wszystko naraz. Ale teraz absolutnie muszę się z tobą podzielić jedną historią. Pamiętasz, jak wspomniałaś niedawno, że zachowuję się, jakbym wiedział o miłości więcej od Ciebie? – znów spoglądał wprost w chmurne ślepia, drążąc i skupiając ich uwagę najintensywniej, jak tylko potrafił. Tkwiła w nich czułość, która tak zaskoczyła wcześniej smoczycę, ale i… – Boję się, Tchnienie moje. Boję się Twojej reakcji, bo… jeszcze przed Twoim przybyciem do Wolnych Stad zadurzyłem się w tamtej driadzie. – to był punkt krytyczny, w którym Lód spuścił nieco łeb i przesunął pyskiem po pysku smoczycy. Mimo silnego, spokojnego uczucia, jakim darzył Popielatą znał ją przecież zbyt krótko, by móc wiedzieć na pewno jaka będzie jej reakcja. – Wiem, jak to jest doświadczać burzy emocji takiej, jak Twoja, nawet gorszej. Ale jesteś pierwszą, którą naprawdę i prawdziwie kocham. Sięgnij ku mnie, rozpłataj mi gardło, otwórz mi klatkę piersiową i wyrwij co chcesz, ale ja nie chcę mieć przed Tobą tajemnic. I chciałbym.. nie Muszę opowiedzieć Ci tą historię, dla naszego dobra. – wciąż obejmował swą smoczycę, lecz w miarę ostatnich słów faktycznie cofnął się lekko i umieścił jej własną, szponiastą łapę w miękkim punkcie tuż pod żebrami. Łeb opadł miękko w miejscu, gdzie leżałby naprzeciw jej kształtnego odpowiednika koronowanego parą doskonale wygiętych rogów, i oczekiwał na werdykt, spoglądając nieodmiennie wprost na nią.
: 16 lut 2019, 16:18
autor: Różany Kolec
Lód cierpiał, a ona starała się ukoić to cierpienie jak tylko mogła, szepcząc słowa otuchy i zapewniając, że wszystko zaraz minie, kompletnie ignorując to, że on doskonale o tym wiedział. To nie było ważne, najważniejsze było ciepło słów i wymowność gestów. Zapewnienie, że znajdzie w niej oparcie nawet podczas nagłego wypadku. W formie pocieszyciela i obrońcy Zima czuła się najwłaściwiej, dlatego pomimo strachu wykonała nastawianie skrzydła bez słowa sprzeciwu.
W pierwszej chwili nawet nie pojęła, że spletli ogony. Dopiero gdy zdała sobie z tego sprawę, pomyślała o tym jak o czymś szalenie... intymny. Przez kojoną dotykiem i ciepłem, spanikowaną świadomość, przebiły się nagle całkiem wyraźne wspomnienia pary smoków ciasno splecionej w miłosnym uścisku. Chrzęst ścierających się łusek, mieszających się oddechów, jęków i skręconych ze sobą ogonów. Na bogów! Nie powinna myśleć o takich rzeczach w takiej sytuacji. Nie gdy Lód cierpiał i zapewne nieświadomie zdecydował się na ten gest.
Tłumacząc sobie, że Remedium nie miał na myśli nic ponad sięganie po wsparcie w chwili cierpienia, odczekała aż jego ciało przestanie drżeć z bólu, mamrocząc słowa pocieszenia. Dopiero gdy wyczuła, że rozluźnia splot, łagodnie, choć zdecydowanie wysunęła swój ogon z uścisku. Uniosła głowę, czujnie spoglądając na niego z góry. Wydawał się uspokajać, ale wciąż nie podniósł wzroku. Zaniepokojona wsunęła nos w błękitne futro na czubku jego głowy i już otwierała pysk, by się odezwać, gdy wyczuła w ciele znajome mrowienie – zwiastun wnikającej w nie magii. W oburzonym westchnięciu, chuchnęła w grzywę.
– Jesteś niepoważny – skarciła go mrukliwym szeptem, ale nie przerwała jego starań. Przymknęła ślepia nie burząc uzdrowicielskiego skupienia. Zastanawiała się, co nim kierowało? Troska? Odpowiedzialność? Nie przywykła by się o nią troszczono, a już szczególnie nie w podobnym przypadku. Jej nic nie groziło. Nie czuła bólu, którego nie mogłaby znieść, zupełnie odwrotnie niż on. Skąd brało się w nim tyle... siły?
Po chwili wszystkie drobne niedogodności zniknęły i jedynie poparzona łapa piekła odrobinę. Parsknęła zdziwiona, gdy poczuła uderzenie w nos. Nawet w takiej chwili decydował się na kuksańce?
– Bardzo zabawne. – Capnęła go za futro i pociągnęła lekko w ramach rewanżu. Puściła już po chwili na powrót wtulając pysk w pachnącą ziołami i ciepłem ciała, miękką grzywę. – Dziękuję. Nie musiałeś – szepnęła czule, odrobinę melancholijnie, jakby jego starania roztkliwiały ją i przywoływały słodko-gorzkie uczucia. Przemknęło jej przez myśl, że mogłaby do tego przywyknąć, do jednoczesnego bycia silną i miękką, do tego, by nie musieć już niczego kryć. By czasem przyznać się do smutku i strachu i ukoić je ciepłem drugiego smoka. Ciepłem Lodu. Uśmiechnęła się pod nosem. Czy o tym mówił jeszcze zanim zerwał się wiatr? To były właśnie te zmiany, które jednocześnie wcale nie ingerowały w znajomy rytm?
Uniosła się, najwyraźniej mając zamiar w końcu zwiększyć dystans, ale w tym momencie wyczuła na bokach silny chwyt łap. I nim zdążyła zaprotestować, znów wpierała się na jego ciele. Pierś przy piersi, pysk przy pysku. Blisko. Intymnie... intymniej niż kiedykolwiek wcześniej. A wokół zawierucha wzbijała w sinoczarne niebo srebrzyste drobinki, wyła w gąszczu Dzikiej Puszczy i zagłuszała oszalałe bicie jej serca.
Westchnęła głęboko ciepłem jego oddechu gdy zetknęli się nosami. Kontrast chłodu i ciepła wstrząsnął jej zmysłami, wyrwał z krtani miękki pomruk. Przymknęła ślepia, uśmiechnąwszy się na dźwięk jego słów i zadrżała pod wpływem dotyku sunącej po podbrzuszu łapy. Czarne pazury zachrobotały na błękicie łusek, gdy w niemal kocim odruchu, zgięła i rozprostowała palce, odnajdując przyjemność w subtelnej pieszczocie. Remedium coraz śmielej wygrywał na niej muzykę bliskości, trącając struny duszy gdy kompletnie opuszczała gardę. A ona, coraz śmielej poddawała się temu, porzucając dystans i wstyd. Zbyt wiele myśli przeszkadzało czuć. A choć nigdy wcześniej nie pozwalała sobie na porzucenie rozsądku, teraz... czuła, że mogłaby. Mogłaby rzucić się w przestwór nieba, bo chciała wierzyć, że Remedium złapie ją gdyby nie zdołała wznieść się o własnych siłach.
Gdy cofnął głowę i zamarł w bezruchu, uśmiechnęła się delikatnie pomimo wcześniejszej trudnej rozmowy i niefortunnego wypadku. Nieświadomie uwodziła go spojrzeniem chmurnych ślepi, które pierwszy raz odkąd się poznali, spoglądały na niego z nieukrywanym uwielbieniem. Wydała z siebie mrukliwe, pytające "hmm?", kompletnie nieświadoma tego, co chciał jej powiedzieć. Gdy więc starli policzki, a w ucho załaskotało ją ciepło oddechu, wciąż się uśmiechała. Ale gdy padło wyznanie, jego siła i prostota, niemal dosłownie odebrała jej dech w piersi. Zamarła, bo przestraszyła się, że zamiast naturalnego zdawać się mogło w tej chwili "ja ciebie też", jej do głowy przyszło "nie możesz być pewien, przecież tak wielu rzeczy o mnie nie wiesz". Potarła pyskiem o jego policzek. Nie odpowiedziała mu. Nie była w stanie.
– Dziękuję. Cieszę się – mruknęła tylko, ściśniętym od emocji głosem. Objęła łapami jego kark, wsuwając się bardziej, tak jak chciał i unikała jego wzroku przynajmniej do chwili gdy nie odnalazł nosem jej nosa i zmusił, by znów zmierzyła się z urzekającym złotem ślepi. Uśmiechnęła się wtedy nieśmiało, ale nie wycofała. Zresztą samiec zaczął mówić, a jego poważny ton całkowicie zmył jej onieśmielenie.
– Pamiętam – odparła szeptem, delikatnie przeczesując szponami grzywę na jego karku. Znów nie miała pojęcia do czego zmierzał, dlatego gdy wyznał, że się boi, zmarszczyła nos w niezrozumieniu, by ostatecznie unieść brwi w zdumieniu. Driada... wspominał o niej. Zamrugała nie bardzo wiedząc... co zrobić. Ta informacja tak bardzo ją zdziwiła, że autentycznie zapomniała, że posiada język i chyba powinna coś powiedzieć.
Odsunęła głowę patrząc na Remedium z konsternacją. Zabrała też łapę, którą on w przejawie romantycznego uniesienia, ułożył na swoim brzuchu, wymownie oznajmiając, ze jego życie zależy od niej. Co za... bzdura.
Uniosła się, lekko zsuwając z jego piersi, nagle uznając bliskość, którą podzielili za niewłaściwą w obliczu przebrzmiałych słów. To nie tak, że cokolwiek mu zarzucała. Po prostu podobna sytuacja nigdy się jej nie zdarzyła. Nie miała na nią gotowego szablonu, nie po tym, co dzisiaj przeżyła. Najpierw musiała zmierzyć się z własnymi obawami, pogodzić z uczuciami, przyznać się do nich przed sobą i przed nim, by na koniec zostać postawioną przed niezwykłym faktem. Z którym też przecież musiała się teraz zmierzyć. Nagle poczuła się cholernie zmęczona. Huśtawką emocji, chłodem, bólem, ciepłem, mnogością uczuć.
– Przepraszam, ale... nie wiem, co powinnam powiedzieć – wyznała, utkwiwszy wzrok nie w złocie oczu towarzysza, a w bieli śniegowej zaspy, która tuliła ich podczas wichury. – Nie bardzo rozumiem dlaczego mówisz o tym niepytany, skoro to przeszłość. Chyba, że nią nie jest? – Jej ton stwardniał, podobnie jak spojrzenie, które na powrót zawisło na jego pysku. Tak chłodnego pochmurnego błękitu jej oczu nie dane było mu jeszcze zobaczyć. – A jeśli nie jest, to... po co to wszystko? – Zabrała łapy, odsunęła się, a nawet uniosła do siadu pomimo uderzającego w bok wiatru. Remedium wybrał sobie najgorszy możliwy moment na wyznanie czegoś takiego. Być może gdyby Zima była zupełnie zwyczajną smoczyca, która nie lękała się zaufania, miłości samej w sobie, przywiązania i szczerości uczuć, to nie miałoby żadnego znaczenia. Ale w tym momencie Miękka, nawet jeśli nie chciała wyciągać pochopnych wniosków, robiła to. W jej głowie urosła fala negatywnych myśli i wypełniła serce żalem po same brzegi. Bała się, że dała się nabrać na jakąś chorą, krzywdzącą sztuczkę. Że samiec zabawia się jej kosztem. Jak inaczej mogłaby odebrać coś takiego? Po co mówił jej o kimś innym, by w tym samym zdaniu jeszcze raz wyznawać jej miłość? (To, kim ten ktoś inny był nie miało dla niej najmniejszego znaczenia). Oczywiście rozumiała chęć szczerości, ale... nie byli ze sobą długo. Właściwie, tak naprawdę w ogóle ze sobą nie byli. I do tego te dramatyczne słowa o rozpłataniu gardła i wyrywaniu wnętrzności... jakby spodziewał się, że zrani ją swoimi słowami. Więc jeśli chciał ją zranić...
Trafiła w autodestrukcyjną pętlę myśli i jedynie siłą woli się z niej wyrwała. Przeżyła już wystarczająco dużo, aby uznać tę sytuację za kolejną, która miała ją czegoś nauczyć. Nawet jeśli ostatecznie okaże się łatwowierną idiotką, nauczy się.
– Remedium, jeśli chcesz opowiedzieć mi tę historię po to, by mnie skrzywdzić. Jeśli to jakiś chory eksperyment, to nie chcę tego słuchać. – I tymi, pozornie spokojnymi słowami dała mu do zrozumienia bardzo jasno jak kruche było jej zaufanie i jak łatwo mógł je zniszczyć, choćby przez nieuwagę.
: 16 lut 2019, 22:30
autor: Remedium Lodu
Jej odpowiedź… ukłuła. Wszystko inne, co czyniła- jej reakcje, łapa wpleciona w grzywę (co, z resztą, było jednym z najbardziej rozdzierających jego samokontrolę manewrów, jakie smoczyca mogła wykonać) przemawiały za tym, że chciałaby odpowiedzieć podobnie. A jednak- nie zdobyła się na to. Dlatego i Lód zaczął po cichu rozważać, czy czarnopiórej nie upoiła wyłącznie jednostronna siła jego wyznania, zbyt szybko lub zbyt daleko przepychając zwykłą znajomość. Tylko, jeśli tak- jak sprawić, by oboje się sprawdzili? Na jego słowa zareagowała wedle jego obaw, ale i przytomnie. I Kobalt był już wymęczony nadmiarem, wielokrotnymi próbami które dziś podjęli, co dwa kroki wprzód stawiając jeden wstecz. Reakcja Zimy przywróciła mu nieco trzeźwości. Wstał zaraz za nią, siadając naprzeciwko. Zamigotała i pojawiła się następna tarcza, bez której cała sytuacja przeszłaby zaraz ponownie w łapanie siebie podczas upadku ze stoku. Kolejne nonsensowne dreptanie w miejscu.
Dość.
Podjąłeś temat to go wyprostuj, nieszczęsny głupcze.
Powstał zaraz za nią, spoglądając jednak wprost na nią mimo drążącego go wstydu. Za nim rozciągały się wzory konstelacji, których miniatura otoczyła ich klinem skierowanym do wiatru, tworząc formę wypełnioną krystaliczną substancją. Zaklęcie pochłaniało również dźwięki z nienaturalną dokładnością, czyniąc zawodzenie wiatru i skrzypienie puszczy odległymi. Przełamując ból, Lód ułożył lewe skrzydło do właściwej pozycji i gdyby nie kompletnie rozczochrana grzywka, to nawet uzyskałby zamierzony, acz szczery efekt pełnej powagi – Zimo, po tym wszystkim, co dziś powiedzieliśmy i czym się podzieliliśmy, mimo tak krótkiego czasu; proszę Cię, spójrz i sama oceń: czy to mógł być z mojej strony… nie, nie jestem w stanie nazwać tego eksperymentem. Nie mam na to słowa. – głos samca wrócił do normy, syk był stanowczy i spokojny – Spoglądam na Ciebie jak na partnerkę, kogoś równego sobie we wszystkim. Dlatego zamierzałem wyciągnąć od razu na wierzch coś, co mogłoby się zdarzyć. Ta driada wciąż żyje, a los bywa przewrotny. Gdybyśmy spotkali ją, kiedykolwiek, nagle stanąłbym w sytuacji, gdy musiałbym wszystko wyjaśniać na ostatnią chwilę. Ona nie wie o Tobie, Ty nie wiedziałabyś o niej i żadna z was nie wiedziałaby, że faktycznym uczuciem darzę Ciebie. To by było jak przeżycie dnia dzisiejszego raz jeszcze, tylko pod znakiem goryczy. Doświadczenie mówi mi, że kwestie nierozwiązane wybuchają zaraz po ich odroczeniu. Chciałem tego uniknąć, to wszystko. – wspomniał na to, jak odpowiedziała mu przed chwilą na jego wyznanie. Tchnienie wciąż obawiała się przyznania wprost do swoich uczuć, choć podjęła dziś kilka prób. Popełnił wielkie głupstwo, nie uwzględniając tego. Z drugiej strony jednak: jeśli ostaną się po tej wichurze, prawdziwie będą mogli wesprzeć się o siebie nawzajem zawsze i bez wahania.
– Ale to był błąd, bo oboje już jesteśmy wycieńczeni. Ty walczyłaś, ja pilnowałem dwa smoki i żywiołaka ognia przed wysadzeniem siebie w powietrze, a to wszystko i tak nic przy tym, co przeżyliśmy teraz, czyż nie? – spojrzał na nią spoglądając, czy jeszcze jego słowa mają dla niej jakąkolwiek wartość, bowiem teraz przyszło mu mówić wiele nawet jak na siebie. Do ostatka nie skracał już samowolnie przestrzeni pomiędzy nimi- to byłoby sztuczne; rujnowałoby całą szczerość tego, co właśnie mówił. Dowodziłoby, że się Zimą bawi a to była ostatnia myśl, którą chciałby w samicy zakorzenić; myśl fałszywa do cna. Poprawił raz jeszcze opadające skrzydło i przechylił łeb w zamyśleniu, przesuwając wzrok w głąb lasu. – Wiesz, gdzie leży Prastare Drzewo? Pójdźmy tam, każde swoją drogą, dajmy sobie chwilę samotności. Od początku byłem ślepy i nie szanowałem Twojej niepewności, zasłaniając ją tym, co sam czuję. Chciałbym, byś miała prawdziwy wybór, nie tylko leciała na wiatrach mojego uczucia. Jeśli się nie zjawisz, to… naprawdę zrozumiem, dobrze? – zerknął na Popielną, licząc na aprobatę. Bowiem jakie mieli alternatywy? Mogli odejść pomimo tego, jak łatwo odnaleźli wspólną mowę na wielu polach i mimo niejednej różnicy. Mogli udać, że nic się nie stało i radośnie kontynuować, aż w końcu przyjdą konsekwencje w najmniej odpowiednim momencie. Mogli też się z tym zmierzyć. – Tylko błagam Cię, mamy wichurę. Uważaj na gałęzie i w razie potrzeby ślij do mnie impuls natychmiast. Żaden inny Uzdrowiciel nie zdoła się tutaj teraz zjawić a choćbym nie wiem jak chciał, nie dam rady oddać Ci swojej maddary na podróż. – spojrzał twardo na smoczycę. Tak, to było oczywiste, ale w obliczu całej sytuacji musiał to zaznaczyć, choć nie wątpił w zaradność Północnej.
Z tymi słowy, jeśli tylko Tchnienie Zimy przystała na jego propozycję- opuścił powoli tarczę i ruszył, dając się pochłonąć ciemnościom Dzikiej Puszczy, z lewym skrzydłem twardo utrzymywanym przy ciele na przekór jego bezwładu. W ostatniej chwili nie powstrzymał się jeszcze przed utkaniem wypuszczeniem jednej wstęgi maddary.
~ Naprawdę Cię kocham. ~
//zt (?)
: 16 lut 2019, 23:51
autor: Różany Kolec
Przez ciszę, która za sprawą zaklęcia Lodu uchroniła ich przed wyciem wiatru, Zima jeszcze doskonalej słyszała przyspieszone bicie serca i szum oddechu. Westchnęła płytko, opanowując naturalne odruchy w chwili wzburzenia. Nawet teraz nie potrafiła zupełnie pokazać mu swoich uczuć.
Z trudem wytrzymała poważne spojrzenie i twardy ton, który zakuł ją w uszy, sprawiając tym samym, że naraz zatęskniła za miękkim szeptem, którym wprawiał jej serce i ciało w drżenie. Zacisnęła szczeki i z godnością uniosła podbródek. Uważny Lód mógł dostrzec w tym geście coś znajomego, wszak już kiedyś podobnie maskowała swoje obawy. Ale było jeszcze coś, drobne zmarszczenie nosa, przygarbiona pozycja, odchylone uszy. Zima, choć nie chciała, prezentowała sobą obraz zagubienia.
– Kobalt, ja... – zaczęła, ale urwała i pokręciła głową nie znajdując właściwych słów. Jedyne czym tak naprawdę skwitowała jego wyjaśnienia było niemrawe pokiwanie, które jednocześnie wyrażało chęć spotkania się pod Drzewem. Czuła się winna, choć przeczuwała, że może zranić go w przyszłości. Nie sądziła jednak, że nastąpi to tak szybko. Bo jeśli tylko mówił prawdę, a teraz... nie wyglądał jakby kłamał, sprawiając wrażenie dotkniętego pomimo rozwagi, to sama niszczyła rozkwitający kwiat tej relacji, zanim na dobre zapuścił korzenie. Niszczyła coś pięknego przez uprzedzenia.
Powinna powiedzieć mu, że rozumie, że cieszy ją jego szczerość. Powinna ukoić jego obawy, a tymczasem działała zupełnie odwrotnie. Głupia. Przecież sama sądziła, że driada czy ktokolwiek, nie była tu problemem. Prawdziwym problemem był strach i nieufność. A nie można zbudować relacji jeśli nie było w niej zaufania.
Kiedy mówił, nie patrzyła na niego. Zaciskała szczęki w bezsilnej złości, próbując się pozbierać. Przetłumaczyć sobie, że przecież nie stało się nic strasznego, wszystko można odkręcić, wyjaśnić, przeanalizować... Jeszcze nigdy nie miała tak okropnej chandry jak w tym momencie. Wzdychając, pokiwała głową raz jeszcze, niemo zapewniając, że sobie poradzi, ale w tamtym momencie nie wiedziała jeszcze czy w ogóle ruszy w tę podróż.
Nie odpowiedziała na słowa, które wyznaniem rozbrzmiały w jej głowie, po raz drugi bezdusznie pozostawiając uzdrowiciela bez odpowiedzi. Ale nie potrafiła zadeklarować się tak śmiało jak on.
Została sama, kuląc się pod podmuchami wiatru, ale i pod ciężarem dzisiejszy wyborów. Miała w głowie mętlik, którego siłę odczuła dopiero, gdy Remedium na dobre zniknął w ciemnościach Dzikiej Puszczy. Bez jego błyszczących ślepi, bez odurzającego zapachu ziół i ciepła oddechu, którego widmo wciąż czuła na swoim pysku... nie miała żadnego punktu zaczepienia. Niczego, co wpływałoby na osąd sytuacji. Wszystko stawało się jasne, obdarte z mistycyzmu, śmiesznie klarowne i do bólu... przyziemne. Zwiesiła głowę i zdała sobie sprawę, że dopiero teraz, kiedy Lód nie mógł dostrzec jej oblicza, pozwala sobie na prawdziwy lęk, strapienie i zmęczenie. Żałosne. Była żałosna. Gdy Lód mówił o szczerości, gdy powoływał się na nią wyjaśniając kwestie, które... nie miały nawet dużego znaczenia, ona wciąż nie potrafiła przestać przed nim udawać. Doszukiwała się w jego gestach fałszu, raniąc go. Ale... nie potrafiła tak po prostu uwierzyć, że ktoś mógłby... pokochać ją tak zwyczajnie i po smoczemu.
Wstała i zeszła ze wzgórza, ale zatrzymała się na dole i spojrzała w kierunku granicy Ognia. Zrozumiałby, tak? Przytuliła uszy do głowy i ze zbolałą miną pokręciła głową.
– Jesteś idiotką – syknęła do siebie. Faktycznie musiała poukładać w głowie wszystko, co się dzisiaj stało. Przeanalizować, zrozumieć, a nie miotać się w burzy uczuć. Tym razem samotnie. I jeśli zatraci się, nikogo nie obwini. Sama przecież mówiła mu, że serce mogło iść w parze z rozumem. Powinnaś tego dowieść, hipokrytko.
Zawahawszy się ostatni raz, ruszyła w końcu ku wyniosłym drzewom Dzikiej Puszczy.
z/t
: 11 cze 2019, 21:44
autor: Miraż Snów
Pierwsze promienie Złotej Twarzy powoli wyłaniały się zza horyzontu, gdy zza wszechobecnych drzew Dzikiej Puszczy wyłoniła się szczupła, biała sylwetka zmieszana z krwistą czerwienią lekko pofalowanej grzywy. Samica spokojnie szła przed siebie, z każdym krokiem pozostawiając za sobą wszystkie wydarzenia z ostatniego dnia, z ostatnich księżyców życia wśród tych ziem. Ziem, które jeszcze zaledwie jakiś czas temu nazywała swoim "domem", "szczęśliwym miejscem" do którego trafiła przypadkiem, szukając innych smoków, tak jak zaleciła jej Merialeth.
Jednak okazało się, że Wolne Stada nie były tym, co miała na myśli jej mentorka.
Wciąż czuła na swoich łuskach krew Aerthas. Pamiętała chwilę, gdy życie całkowicie uszło z ciała Czarodziejki, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienia. A ona stała przy niej, walczyła w nierównej walce ze śmiercią i choć starała się dać z siebie wszystko, to wciąż było za mało żeby wygrać z tak potężnym przeciwnikiem.
Pierwsza porażka. Tak bolesna porażka.
Całe to wydarzenie pozostawiło wyraźne ślady w pamięci Sylmare. Maska obojętności pękła, wyrzucając na zewnątrz skrywany pod spodem wręcz paraliżujący ból... ale mimo to wciąż szła przed siebie. Musiała. Nie miała innego wyboru, prawda?
Spojrzała kątem oka na idącego obok niej Sępa, w ostatniej chwili wyrwanego z objęć śmierci, po tym jak stanął w ich obronie. Nawet jeśli przegrał walkę, żadne słowa nie mogły wyrazić wdzięczności Uzdrowicielki. Mimo to, postanowiła jednak przerwać trwające między nimi milczenie.
– Ithelu..? – odezwała się jakby niepewnie – Chciałam ci podziękować, za wszystko co zrobiłeś na Urwisku.
Przerwała nagle, ponownie skupiając się na ścieżce którą dążyli. Drzewa rosły coraz rzadziej, w końcu ustępując miejsca niewielkiej, pagórkowatej łączce, porośniętej jedynie trawą i barwnymi kwiatami.
– Nawet jeśli przegraliśmy tę walkę... liczę, że każe z nas odnajdzie swoją ścieżkę. Zarówno my, jak i ci, którzy szukają swojego miejsca wśród innych stad – kontynuowała po krótkiej chwili – Na tych ziemiach widniało już tak wiele cierpienia... mam nadzieję, że Wolni odnajdą w końcu swoje ukojenie.
Większość dawnych "Cienistych" wstąpiła w szeregi Ognia, z nadzieją, że tam odnajdą dom, którego szukają. Uwolnią się od okrutnych rządów i zmienią swoje życie na lepsze. Ona jednak wiedziała, że nie jest w stanie dłużej tkwić wśród tych ziem. To miejsce... sprawiało jej zbyt wiele bólu. Wspomnienia o śmierci Aerthas, o szaleństwie Tejfe cały czas tkwiły w jej umyśle, nie pozwalając jej normalnie funkcjonować. Musiała się od tego uwolnić.
Zamilkła na dłuższą chwilę, cały czas kontynuując drogę. Jedynie na krótką chwilę odwróciła łeb, oglądając się za siebie. Starała się wypatrzeć Airina, który niedługo powinien do nich dołączyć, zaraz po tym jak wypełni powierzone mu zadanie. Jednak na tle bezchmurnego nieba nie dostrzegła jeszcze znajomej, czarnej sylwetki. Jeszcze nie wracał, lecz czuła, że wkrótce się pojawi – a wtedy wyruszy razem z nimi za granicę upadającej bariery.
: 16 cze 2019, 8:44
autor: Senny Sęp
Zeszłej nocy spał zaskakująco dobrze. Czy to oznaczało, że podjął dobrą decyzję? Że odejście z terenów Wolnych Stad nareszcie uwolni go od nerwów, które zatruwały mu życie przez ostatnie księżyce?
– A ja dziękuję ci za to, że mnie uratowałaś, Sylmare. Przez chwilę naprawdę myślałem, że to koniec. – Skrzywił się mimowolnie na wspomnienie płomieni Khagara. – Ale teraz mamy okazję zacząć coś nowego. Na północy znajduje się wybrzeże, które chciałbym odwiedzić: szerokie plaże, wyjątkowe formacje skalne. Dużo fok. O tej porze roku powinno być tam szczególnie przyjemnie. Pasowałby ci taki pierwszy przystanek?
Zagwizdał, przywołując do siebie dawną kompankę Calamente. Ptaszyna wylądowała mu na grzbiecie i uczepiła się futra pazurami. Ithel nie chciał zostawiać jej samej, skoro żyła ze smokami od pisklęcia. A jemu też przyda się więcej towarzystwa. Nawiasem mówiąc, to cieszył się, że mógł jeszcze wydobyć z siebie jakieś dźwięki – gwizdanie nie wymagało działających strun głosowych.
– Podróż zawsze pomagała mi oczyścić myśli.
: 19 cze 2019, 22:49
autor: Miraż Snów
Uśmiechnęła się lekko do Sępa słysząc jego słowa. Choć nie była wtedy pewna swoich umiejętności, a cała sytuacja nie okazała się być zbytnio pomocna – dała radę uratować jego życie. Szkoda tylko, że szczęście nie dopisało jej chwilę dłużej.
– Zwiedziłam wiele miejsc poza granicami bariery, lecz prawdopodobnie jeszcze nie odwiedziłam terenów o których wspominasz – odparła – Brzmią jednak... jak dobry start. Tak, możemy tam wyruszyć.
Z lekkim zainteresowaniem przyjrzała się kompance Ithela, jakby przez mgłę kojarząc, że widziała tę ptaszynę w towarzystwie jednego z Cienistych smoków. Było to jednak w trakcie wydarzenia mającego miejsce wiele księżyców temu, w trakcie spotkania podczas którego Sylmare oficjalnie została częścią stada Cienia.
Wtedy myślała, że los nareszcie się do niej uśmiechnął, a wszystkie dni tułaczki nareszcie się opłaciły. Teraz jednak wracała do tej samej sytuacji – do kolejnej podróży. Ale nie samotnie.
Usłyszała kolejny trzepot skrzydeł, a jej spojrzenie skierowało się w stronę z którego mogli usłyszeć dźwięk. Airin pojawił się na bezchmurnym niebie i obniżył lot, aby w końcu przysiąść na jednym ze szkarłatnych rogów samicy. Zaskrzeczał głośno, dając znak, że wypełnił swoje zadanie.
Ponownie zwróciła się do Sępa.
– Gdy podróżowałam poza barierą skupiałam się jedynie na poszukiwaniu innych smoków, tak jak zaleciła mi moja mentorka. Teraz jednak... nie uważam już tego za konieczność. Nie czuję potrzeby aby usilnie poszukiwać nowego stada – odparła na jego słowa – Mogę skupić się na samej podróży, na drodze którą mamy zamiar przebyć.
Zmrużyła ślepia, wciąż powoli krocząc przed siebie. Pozostała jeszcze jedna rzecz, którą chciała zrobić jeszcze zanim ich łapy staną na ziemiach poza granicami bariery. Skupiła się, sięgając do swojego źródła maddary, a w jej umyśle szybko uformowała się wiadomość.
~ Dziękuję za wszystko ~ jeden ze smoków w obozie Ognia mógł usłyszeć jej spokojne słowa ~ Proszę, nigdy nie zapomnij o naszej rozmowie nad Srebrzystym Stawem. Otrzymałeś od losu kolejną szansę – wykorzystaj ją i idź przed siebie. Wierzę, że jeszcze kiedyś się spotkamy, Tejfe.
Wzięła głębszy wdech. Nadszedł czas aby rozpocząć kolejny rozdział w życiu – być może lepszy niż poprzednie. Jednak niezależnie od tego co na nich czekało, pozostawiła wszystko za sobą, a następnie u boku Sępa ruszyła w stronę nieznanych jej ziem, opuszczając tereny Wolnych Stad zapewne już na zawsze.
: 28 lip 2019, 8:12
autor: Aconitum
//Nie przejmuj się fragmentem z samodzielką, to do wrodzonego talentu.
Aconitum brodził w trawie przyozdobionej poranną rosą, mocząc drobne łuski swych zbyt długich łap. Rozglądał się ciekawie, próbując ogarnąć spojrzeniem możliwie najwięcej z przebytych terytorii. Świt dopiero się budził, barwiąc przyjemnym pomarańczem nieliczne mijane drzewa. Czuł potęgę tej ziemi, jej potencjał, tak boleśnie zduszony smoczymi łapami. Całym sobą chłonął jej czyste piękno i ciszę, trwającą nim dzień wypłoszy gady z ich leży.
I ujrzał na swej drodze białego gołębia. Pomyśleć możnaby – dobry znak. Ptaszyna jednak nie zerwała się do lotu na widok smoka, jak zwykli czynić jej pobratymcy, a jedynie kuśtykała niezdarnie, wlokąc za sobą wyraźnie uszkodzone skrzydło, zbroczone świeżą krwią.
– Któż cię tak urządził, duchu tych ziem? – spytał samiec jedwabistym głosem, niewiele donośniejszym nad szept. Tym samym tonem, którym zwykł koić drapieżniki, jął przemawiać do gołębia, krocząc ku niemu powoli. – Nie musisz się mnie obawiać, niewinna duszo. Tam, skąd pochodzę, darzymy was właściwym szacunkiem. Nie spotka cię krzywda z mych łap. Pozwól, proszę.
I czy to gołąb pozwolił, czy też nie miał sił przed smokiem umknąć, po chwili znajdował się w łapach Aconitum. Ten zaś rozłożył delikatnie skrzywdzone skrzydło, sondując je zarówno spojrzeniem granatowych ślepi, jak i własnym źródłem, próbując odczytać kryjące się pod pierzem linie mięśni, nerwów, poczuć skrzydło jak własne. Rana wydała mu się płytka, kość zaś nienaruszona. Czy pamiętał coś jeszcze ze swych ksiąg?
Zaczął nie od chorego, a od zdrowego skrzydła. Sięgnął doń swym źródłem, uważnie je sondując, badając układ mięśni, ścięgien, nerwów i naczyń krwionośnych. Możliwie najlepiej chciał poznać jego budowę, by wiedzieć później, jak ją odtworzyć. Sprawdzał układ każdego włókna, analizując kończynę tak długo, aż wryła mu się w pamięć. Nie stać go było tutaj na najmniejszy błąd; jego dzieło, jego odwzorowanie natury, musiało być perfekcyjne. Najmniejsze nawet potknięcie okaleczy ptasiego pacjenta na całe życie... Dopiero, gdy miał pewność, że wszystko zapamiętał poprawnie, wycofał maddarę z ciała gołębicy.
Sięgnął do swych mizernych zapasów, wydobywając gałązkę macierzanki. To zioło kryło w sobie moc daleko inną, niż smocza; naturalną, pełną mądrości Kreatora. I choć pozostała mu ostatnia sztuka, nie żałował. Zgniótł ją mocno w pazurach wolnej łapy, wydobywając z niej lecznicze soki, po czym ostrożnie nałożył na ranę gołębicy, nucąc przy tym pod nosem uspokajającą melodię bez słów. Zioło miało za zadanie usunąć potencjalne zakażenie, które mogło zagnieździć się w ranie. Nie wiedział wszak, w czym nurzał szpony ten, który ptaka zranił, a z pewnością przed ranieniem ich nie umył. Odczekał kilka dłuższych chwil, nie porzucając hipnotyzującej melodii, nim odjął macierzankę. Wiedział, że lecznicza roślinka potrzebuje czasu, by zadziałać. Spokój drobnej pacjentki też nie zaszkodzi, wszak ten etap wcale nie był przyjemny. Potem ze swych zapasów wydobył duży liść babki. Ten również rozgniótł i nałożył na krwawiącą ranę. Miała rzeczone krwawienie powstrzymać, osłonić tkanki, nim właściwie się nimi zajmie. Eliminowała ryzyko, że wiatr przyniesie pył, czy też ze szponów samego leczącego przeniknie jakieś zakażenie. To była ta łatwiejsza część... O ile nic nie poplątał, oczywiście.
Teraz przyszedł czas na część bardziej skomplikowaną. Zamknął gołębia w złożonych łapach, przymykając granatowe ślepia, skupiając się na szalejącym w nim, niestabilnym źródle. Delikatnie, ostrożnie sięgał swoim źródłem do ciała kruchej pacjentki. Nie przestawał przy tym nucić; choć zwierzęta nie posiadały własnej bariery, ich strach łatwo mógł rozproszyć jego wybuchowe źródło, kończąc próbę pomocy fiaskiem daleko boleśniejszym niż brak powodzenia. Zaczął odtwarzanie tkanek od warstwy najgłębszej – regenerował włókna mięśniowe, przeplatał przez nie czułe nerwy i drobne, niemalże niewidoczne naczynka krwionośne, upewniając się co do ich drożności, nim pozwolił organizmowi na przepuszczenie przez nie krwi i impulsów. Warstwa po warstwie łączył tkanki niezbędne gołębicy do operowania skrzydłem, a gdy skończył, zajął się skórą. Ostrożnie zregenerował warstewkę tłuszczu, dzięki której ptaszyna utrzymywała ciepło, potem przyszła pora na głębsze warstwy skóry o cieniutkich nerwach i mieszkach piór, oraz tkwiące w tej warstwie gruczoły łojowe. Następnie przeszedł do delikatnego naskórka, biorącego na siebie rolę ochrony organizmu przed otoczeniem. Na koniec pobudził pióra do odrośnięcia. Załaskotały przyjemnie we wnętrza łap, odpychając prowizoryczny opatrunek.
Otworzył ślepia, po czym rozłożył złożone łapy.
– Leć. – rzekł miękko.
I gołąb poleciał, poszybował wprost ku niebu, szybko niknąc w oddali. Pozostało po nim tylko wspomnienie i lekki uśmiech na pysku smoka.
: 28 lip 2019, 19:49
autor: Insygnium Żywiołów
Ale on patrzył. Cały czas, w cieniu, siedział niecierpliwie, raz po raz wyciągając łeb zza pnia. Oddech samoistnie uciekał mu z płuc. Każde spojrzenie na tę sylwetkę mroziło mu krew w żyłach. Kuhu obejrzał się ponownie w przekonaniu, że nieznajomy odwzajemnił jego wzrok, zrozumiał sytuację i podszedł z wymalowanym uśmiechem na ustach, lecz... nie. Był w błędzie. Ten, pochylony, bawił się gołębiem. Testował go, przelewał maddarę przez jego tkanki, analizując wszystko, co mógł. Nie skapnął się. Samiec zapragnął być w błędzie częściej, niźli by kiedykolwiek po sobie spodziewał.
To kara. Zapłata za to wszystko. Spał z jednym okiem otwartym, co noc sycząc i warcząc w gotowości. Jednak poranka nigdy nie oczekiwał. Powtarzał męczące go pytanie o moralność Synlyn w myślach, bo jakim potworem trzeba być, żeby o świcie wysyłać posłanników? Raptem przycisnął torbę kurczowo do piersi. Miał wrażenie, że wyzionie ducha pod koroną tego okropnego drzewa. Nawet kolor liści, niegdyś uwielbiany, począł iskrzeć i palić w ślepia. Oparłszy plecy o korę, złapał się za łeb, a wzrok skierował z lękiem ku porannym chmurom. Minęło sporo czasu, odkąd ostatnio tak się czuł. Nie miał pojęcia co robić. Nie był przygotowany. To było najzwyklejsze zaskoczenie. Zaskoczenie niegodne szlachcica. Nigdy nie posiadał takiego mętnego widoku na sprawy.
Wszystkie emocje mieszały się w jedną, niestajną górę czegoś, co mógł bezproblemowo nazwać chaosem. Góra Chaos o szpiczastym szczycie, drapiącym czerwone niebo, dusiła go od środka. Sapnięcie gdzieś mu w gardle utknęło, zaś płacz zagubił się w oczodołach, nigdy nie zaznając prawdziwego życia.
Wyjrzał ponownie.
Wtem, przewidując najgorsze, doznał olśnienia.
Zielone kryształy zalśniły.
Chyżo wyjął niedawno zebrane jagody z torby, po czym plasnął nimi o szyję, wcierając krwisto-niebieski kolor. Pozwolił miąższowi spływać po napiętych ścięgnach, lecz sok obsesyjnie rozsmarowywał pod brodą, wklepując każdy element wręcz pod łuskę.
Na słowa nieznajomego, padł głucho jak kłoda. Sapał głośno jak zarżnięty dzik, trzymając się za grdykę; dusił się własną śliną, tarzając resztkami sił na ziemi. Z otwartą gębą, przewrócił się w stronę monui, łamiąc bilion gałązek po drodze – oczyma smoka, który zajrzał śmierci pod szatę, błagał zielonego o pomoc. O to, co zrobił temu gołębiowi.
: 29 lip 2019, 5:22
autor: Aconitum
Charkot przerwał perfekcyjną ciszę poranka. Trzasnęły łamane gałązki, zaszeleściła gnieciona trawa, uszy Aconitum zaś na te wyraźne znaki czyjejś obecności wystrzeliły ku górze w pełnej czujności. Spojrzenie smoczych ślepi zaprzestało pościgu za gołębicą, by przeczesać teren w poszukiwaniu źródła tychże dźwięków. Granat napotkał jasną zieleń, lecz na niej nie poprzestał, badając ciało podczas gdy długie łapy niosły ku celowi falujące na każdym kroku długie cielsko.
Smok. Pierwszy napotkany przedstawiciel rasy władców tych ziem. Wyraźnie w stanie złym, choć brakło widocznych tego stanu powodów. Cel wyprawy, cel misji – smok.
Długie, zakończone szponami palce ujęły pysk, brudząc się mimo woli sokiem z bliżej niezidentyfikowanych jagód. Serce zabiło szybciej, choć na pysku nie malowała się żadna emocja. Ślepia zamgliły się na moment namysłem, nim pysk samca pochylił się w skinieniu.
– Twoje życie również jest cenne, towarzyszu.
Maddara przeniknęła barierę właściwą smokom, badając ciało. Niewiele mógł zrobić; brakło mu doświadczenia, a czasu na badanie i reakcję było mało. Skupił się więc na tym, co widział – na niemożności zaczerpnięcia tchu. Musiał to jakoś obejść! Jeżeli zdoła, może zyska więcej czasu by zagłębić się w tajniki smoczego organizmu...
Powoli wziął wdech, wsłuchując się w szum powietrza we własnych płucach, licząc że dadzą mu odpowiedź. I dały, może nie dokładną, jednak odnalazł w nich podpowiedź. Jeśli zdoła ją zrealizować dość szybko, może zatrzyma to, co się teraz dzieje?
Lewa łapa oparła się na ziemi, sięgając w jej głąb, podczas gdy pazury prawej przesunęły się na nasadę szyi, by przy pomocy maddary odnaleźć właściwe miejsce.
Najpierw skupił się na ziemi; sondując ją, wydobywał ziarenka piasku, każąc im wznieść się w powietrze. Podgrzewając, aż przerodziły się w półprzejrzysty, szarawy płyn. Uważnie uformował z nich kształt jakby łodygi pszenicznej, gładki, pusty w środku. Twór długości trzech szponów, a cechujący się średnicą łuski zdjęty został naraz straszliwym chłodem, który utwierdził kształt.
– Zaboli. – padło ostrzeżenie. – Nie ruszaj się, nie chcę zrobić ci krzywdy.
Szpon wbił się tuż nad mostkiem, odnajdując właściwe miejsce, a sprawne szpony lewej łapy schwyciły w powietrzu kwarcową słomkę, by wzdłuż pazura prawej wsunąć ją w smocze ciało. Następnie samiec przeniósł łapy na pysk smoka, zamykając go, osłaniając nosdrza by nie dało się przez nie nabrać powietrza.
– Oddychaj – mruknął – Powoli.
Zbyt niewiele czasu miał, by zbadać gardło, by zrozumieć, czemu nie funkcjonuje. Jednak ominięcie przyczyny problemu przynajmniej w zamyśle miało pomóc. Oby się nie mylił...