Strona 13 z 33

: 16 lip 2016, 23:28
autor: Kruczopióry

OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:

I nic. Nic. Nic.

Smok cicho westchnął z lekką rezygnacją, ale nie pierwszy był to raz i nie ostatni, gdy ktoś z jego podopiecznych miał problemy z opanowaniem maddary. Właściwie to przywykł, iż nawet druga próba nie należy do specjalnie udanych. Trudno, będzie walczył wspólnie z Keezheekoni dalej. Do skutku.

– Bardzo dokładnie opisz korytarz – rzekł po krótkim namyśle, patrząc wprost w oczy młodej. – Bardzo dokładnie podaj swojej maddarze ścieżkę; kiedy czułem jej pływ, czułem, jak rozlewa się na wszystkie strony, wydaje mi się, że właśnie tego zabrakło – zaznaczył. – I próbuj dalej. Musi się w końcu udać – dodał, nieznacznie nawet uśmiechnąwszy się. Wzniósł wzrok ku niebu, gdzie błyszczały gwiazdy; ciekawe, co sądzi o nim teraz Naranlea...

: 17 lip 2016, 10:11
autor: Zmora Opętanych
___To faktycznie była trudna do opanowania sztuka. Dopiero teraz zaczynała zdawać sobie sprawę, ile czasu, chęci i poświęcenia wymaga opanowanie jej w stopniu mistrzowskim. To co prawda nie był jej cel, gdyż zamierzała być łowcą, nie czarodziejem – ale nie mogła ukryć że fascynowała ją ta sztuka i pragnęła poznać ją jeszcze głębiej, dokładniej.
No cóż, jeszcze raz. Wiązka energii powróciła do źródła. Lepiej jest zacząć od nowa, łatwiej jest wtedy przeanalizować te wszystkie błędy i dokładnie opracować ścieżkę. Wszystko zaczynało się w sercu, a chodziło o dotarcie do umysłu. Najpierw utworzyła ścieżkę, uznając że lepiej będzie wypuścić wiązkę maddary dopiero wtedy, gdy wszystko będzie idealnie dopracowane. Najpierw miała wydostać się z serca, które otaczała, by następnie iść jeszcze kawałek w klatce piersiowej. Potem korytarz wzbijał się ku górze – wzdłuż szyi. Nie była ona oczywiście zupełnie prosta, lekko wygięta na kształt litery "s" i tak też szedł korytarz – drogą lekko falowaną, nieidealną, bo taka raczej nie istnieje. Szyja była najdłuższym kawałkiem podróży, ale kończyła się głową – tam wiązka miała przejść delikatnie przez wiązki wszelakich neuronów i dotrzeć do mózgu, centrum umysłu, gdzie znajdowało się wyobrażenie, a następnie przelać w nie swoją energię. Gdy już droga była zaplanowana, spróbowała kolejny raz, zachowując spokój i skupienie, wysyłając ciemną wiązkę maddary po określonym korytarzu, licząc że tym razem się uda. Starała się utrzymywać ją prosto, by znowu nie zaczęła rozlewać się we wszystkich kierunkach, zbaczając z trasy.

: 17 lip 2016, 10:30
autor: Kruczopióry
Uśmiech... Na oczach Kruczopiórego zagościł uśmiech. Niewielki, tłumiony, prawie niewidoczny przez łzy uśmiech. Ale uśmeich. Rubin pojawił się – na ziemi, przed Keezheekoni, świecąc delikatnie swym rudawym blaskiem. Był nieco mdły, prawie przezroczysty, krzywy i niezbyt kształtny... ale naprawdę istniał. Wreszcie!

Czarodziej, który zdawał się przynajmniej chwilowo zapomnieć, jak się tutaj znaleźli, podszedł bliżej młodej, a następnie dotknął kamienia; stało się tak, jak przypuszczał. Kiedy tylko jego łapa zetknęła się z magicznym tworem, rubin rozpadł się niczym delikatne, cienkie szkło, rozpryskując na tysiąc kawałeczków. Ale wcale nie wyglądał z tego powodu na niezadowolonego; parsknął cicho śmiechem, a następnie poczochrał radośnie Keezheekoni po łbie, powoli odzyskując rezon. Nie będzie należeć do wybitnych czarodziejek, ale przecież nie nią chciała być – dlatego jej obecne umiejętności uznał za wystarczające.

– Cóż, teraz pozostaje ci ćwiczyć – rzekł, obserwując młodą uważnie. – Nikt nie zaczynał od wyrafinowanych tworów, sam mistrzostwo maddary osiągnąłem treningiem, posiadłaś już dość wiedzy, aby nad magią zapanować. Sygnały mentalne... wymyślisz analogicznie, tylko zamiast obiektu, będziesz musiała wyobrazić sobie głos – stwierdził, nie spuszczając ślepi z Keezheekoni. I nabrał powietrza; może wtedy... zapomni?

– A czy chciałabyś wiedzieć, jak się walczy maddarą? – zapytał, nagle odwróciwszy się tyłem do młodej. Ponure myśli wciąż wypełniały jego głowę, nie wiedział, czy to właściwy moment, czy nie zrazi nieumyślnie smoczycy do czarów... ale to był jedyny sposób, aby zapomniał. Jeśli coś bowiem mogło go pocieszyć, to tylko maddara.

// raport MP I i II :)

: 17 lip 2016, 10:40
autor: Zmora Opętanych
___Rubin pojawił się – może nie dokładnie tak, jak sobie to wyobrażała, ale faktycznie był. I już wiedziała, czego nie dodała do wyobrażenia – powinien być materialny, bardziej wytrzymały lub cokolwiek w tym rodzaju. Ale nie narzekała, jak na pierwszą próbę w jej życiu, to była z siebie całkiem zadowolona. Poczuła się nieco dziwnie, gdy samiec położył łapę na jej głowie, instynkt nakazywał by obronę, ale przyjęła to nawet z lekkim uśmiechem. Pierwszy raz w życiu miała do czynienia z kimś, kto nie traktował jej jak przedmiotu czy jednostki do osiągnięcia celu. Czuła się jak żywa istota. Miłe uczucie.
– Dziękuję – powiedziała, schylając odrobinę łeb. Nie zastanawiała się długo nad jego kolejną propozycją. Odwrócił się od niej, pewnie chcąc powstrzymać kolejne wahanie nastroju. Czyżby decyzja i zachowanie Ognistej przywódczyni wywarły na nim aż tak wielkie piętno?
– Chętnie. Wiem, że są rzeczy, z którymi można walczyć tylko magią, a nigdy nie wiadomo kiedy i gdzie się na nie natknę – rzeczywiście, pamiętała że było stworzenie podobne do kłębu dymu... Cień, tak właśnie. W walce z tym tworem na nic zdają się pazury, kły i ogólnie mięśnie, tylko intelekt.


: 17 lip 2016, 12:02
autor: Kruczopióry
// Zawsze staram się robić dwa poziomy od razu, o ile moje umiejki pozwalają, bo doskonale wiem, jak bardzo się potem tych samodzielek pisać nie chce xP.

Kruczopióry uśmiechnął się; jedno, krótkie słowo – "dziękuję" – wystarczyło, aby smok poczuł się lepiej, aby odzyskał poczucie własnej wartości i wiarę, iż coś może jeszcze zdziałać. A mógł wszystko... jeśli tylko opracuje dobry plan. Cały czas w jego głowie kłębiły się różne myśli, cały czas jego umysł wędrował ścieżkami okolicznymi do zaistniałej sytuacji, ścieżkami, które miały doprowadzić go do ostatecznego zwycięstwa. Musiał udowodnić, że jest w stanie zmienić Wolne Stada... ale czasem czynić to trzeba przez rzeczy małe.

Dlatego odwrócił się, aby i Keezheekoni mogła zobaczyć jego uśmiech. Powoli zapominał o wydarzeniach sprzed treningu, choć zadra przez nie wywołana zapewne gość się będzie długo, cyklicznie powracając w jego najgorszych snach. Tu i teraz była jednak smoczyca. Jeszcze niedawno Cienista, choć odnosił wrażenie, iż nie licząc matki, nic jej nie wiązało z tym stadem. Ani z żadnym innym.

– Zaczniemy od ataku – rzekł tonem już spokojniejszym niż wcześniej, mając wciąż ślepia wlepione w fioletowołuską. – Magia ataku, obrony zresztą też, nie różni się specjalnie od tej, którą już poznałaś; właściwie to różni się tylko celem zastosowania. ma zranić albo ochronić przed ranami... Swoją drogą; nigdy nie spotkałem stworzenia zupełnie odpornego ataki fizyczne, to ciekawe zagadnienie – wtrącił, mrugnąwszy porozumiewawczo ślepiem. – Ciekawe, czy istnieje też coś zupełnie odpornego na magię... Ale wracając do tematu: technik ataku jest kilka. A ja pokażę ci podstawowe – rzekł, nieco poważniejąc, aby już zupełnie skupić się na temacie.

– Pierwszy sposób to ruch; wyobrażasz sobie obiekt, który ma po prostu uderzyć przeciwnika. W takim ataku mniej ważna jest dokładność i szczegółowość tworu, a bardziej samo jego zachowanie – bowiem to energia rozpędu wpływa zabójczo na przeciwnika, nie kształt. Jeszcze raz wyobraź sobie jakiś niewielki kamień, może być znów rubin – wyobraź sobie, jak lewituje... i jak frunie ku mnie – wydał polecenie, wyszczerzywszy lekko kły. – Aby atak zakończył się powodzeniem, musisz bardzo dokładnie opisać zachowanie swojego tworu – musisz określić, jaką ścieżką i z jaką prędkością kamień frunie, ile niesie w sobie energii. Spróbuj – zachęcił młodą, nie spuszczając z niej ślepi. – Powiedzmy, zę chcę, abyś trafiła mnie... w nos – dopowiedział jeszcze, wyszczerzywszy kły. Ciekawe, jak Keezheekoni poradzi sobie z tym zadaniem...

: 17 lip 2016, 13:27
autor: Zmora Opętanych
___Sądziła, że to ona będzie przeżywać to bardziej. W końcu była teraz w kropce – powrót do Cienia może i nie był wykluczony, ale wiązałby się ze swego rodzaju utratą godności. Ogień mogła skreślić od razu, Woda i Życie także nie wchodziły w grę. Więc wybór był prosty – albo utracić trochę godności i naprawiać swoją reputację krok po kroku, albo żyć na własną łapę i zobaczyć, co los rzuci pod łapy.
Widząc uśmiech malujący się na pysku Kruczopiórego chciała się uśmiechnąć, ale z drugiej strony przywykła do swojej chłodnej maski nie zdradzającej żadnych emocji. Więc jedynie co zrobiła to lekko uniosła prawy kącik pyska. Nieznacznie.
Słuchała teorii, której na szczęście nie było zbyt dużo. Albo samiec po prostu ubrał to w słowa tak umiejętnie, że najważniejsze kwestie mieściły się w tych kilku krótkich zdaniach. Kiwnęła głową i znowu zaczęła wyobrażać sobie rubin. O średnicy około jednego szpona, może nie być zupełnie okrągły, dodała na jego twardej powierzchni kilka małych rys. Tak, tym razem pamiętała, by był twardy i wytrzymały, nie pękł przy zderzeniu z celem. Nie miał być taki jak diament, ale dość twardy, jak na typowy kamień szlachetny przystało – wystarczy, jeśli nie rozbije się jak szkło na drobne kawałeczki. Krwistoczerwony, lśniący, tym razem miał być cięższy od tego poprzedniego, by uderzenie było bardziej odczuwalne. Powiedzmy, że waży tyle ile przeciętna łapa dorosłego smoka, mającego, dajmy na to – trzydzieści księżyców. Miał nie wydzielać żadnego zapachu i być bezsmakowy – takie cechy nie mają znaczenia przy atakowaniu, więc bez sensu zużywać na nie dodatkową maddarę. Następnie położenie. Założyła, że kamień ma się pojawić w powietrzu, oczywiście nie upadając na ziemię, jakieś trzy szpony od celu – czyli nozdrzy czarodzieja i na ich wysokości, a od razu po zmaterializowaniu się ruszyć w ich kierunku z prędkością... Niech będzie zbliżoną do pikującego orła przedniego, czyli całkiem szybko. I miał nie zbaczać z toru ani o kawałek, bo mogło to mieć spory wpływ na ostateczny wynik. Uderzenie miało być porównywalne do tego, jakby jakiś smok uderzył Kruczopiórego pięścią.
Gdy już wyobrażenie było gotowe, ponownie zabrała się za tworzenie korytarza dla maddary. Praktycznie takiego samego jak ostatnio, czyli płynącego od serca, łukowato wzdłuż szyi, przez neurony do łba i aż do mózgu – droga możliwie jak najprostsza, bez zbędnych utrudnień. Następnie wzięła jedną z wiązek czarnoczerwonej materii i posłała ją tą drogą – dość szybko, ale tak by nie rozlewała się i nie zbaczała z trasy, tylko przelała całą swoją energię w twór.

: 21 lip 2016, 9:34
autor: Kruczopióry
// Nie musisz już teraz w każdym ćwiczeniu opisywać, jak przelewasz maddarę, to jest ważne na etapie opanowywania podstaw, natomiast w dalszej nauce spokojnie możesz się skupiać na samym tworze i jego zachowaniu :).

Jego coraz bardziej obecny z każdą minutą wzrok tkwił wlepiony w postać Keezheekoni, z każdą chwilą Kruczopióry odzyskiwał rezon i nadzieję, iż to wszystko dobrze się skończy. A do tego pewność, iż młoda nawet bez stada świetnie poradzi sobie w życiu. Przymknął lekko ślepia, swoim umysłem "wsłuchując się" w maddarę fiolotowej smoczycy, poczuł, jak kamień materializuje się, jak przybiera forme, jak leci...

...uuups!

Najpierw otworzył szeroko ślepia, a potem parsknął głośno śmiechem, rubin bowiem nie trafił go ani trochę w nos, zaś w zad, a za tym wyjątkowo pokrętnym celem stał fakt, iż wymysł Keezheekoni zwyczajnie przeleciał mu nad głową! Westchnął cicho i uniósł łapę, lekko czochrając młodą po łbie; był uśmiechnięty i wyraźnie dobry humor wracał doń z coraz większą siłą, jakby niedawne wydarzenia stopniowo odchodziło w niepamięć. Nie znaczyło to oczywiście, iż lada moment nie powrócą do jego umysłu niczym wyjątkowo nieproszony gość, ale... chociaż przez chwilę nie musiał się na nich koncentrować.

– Wydaje mi się, ze zbyt mało skupiałaś się na ruchu, a zbyt mocno na tworze – rzekł, racząc smoczycę wyjątkowo pewnym siebie spojrzeniem. Chciał jej pokazać, że leży mu na sercu edukacja Keezheekoni, że chce, aby naprawdę zapanowała nad magią... a do tego potrzebował ją jeszcze bardziej zmobilizować. – Warto pamiętać, że kiedy nasz atak opiera się na wykorzystaniu energii, trzeba zwrócić uwagę na tej energii umiejscowienie i przyłożenie. Inaczej... można przedobrzyć, jak teraz – podkreślił, mrugnąwszy porozumiewawczo ślepiem. – Tak czy tak, chyba czas przejść do... następnego ćwiczenia -zaznaczył, lekko wyszczerzywszy kły. Och, tak, to ćwiczenie... będzie interesujące.

Znienacka bowiem zaraz przed pyskiem Keezheekoni pojawił się drugi pysk – pysk, który znała, na pewno! Fioletowe łuski, wielkie kolce i szeroki, błyszczący w słońcu uśmiech – ten sam, który raczył ją wygnać jeszcze ostatniego dnia. Kerrenthar ograniczony do swojego przywódczego lica. Szczerzył swoje kły szeroko, patrząc wprost w ślepia młodej. A Kruczopióry szelmowsko uśmiechał się.

– Zaatakuj! – zakrzyknął, a łeb znienacka ruszył! Śmiał się głośno i złośliwie, wypełniając piskliwym, irytującym głosem cała przestrzeń, łeb zaś, i to dosłownie niczym szalony, obracał się, przekręcał i pędził w miejsca na miejsce, pozostając w nieustannym ruchu wokół ciała młodej! Chichot przywódcy Cienia z każdą chwilą stawał się coraz bardziej nieznośny, a twór z maddary coraz szybszy – raz znajdował się przed Keezheekoni, raz za nią, raz pod jej skrzydłem, raz tuż przy tułowiu, raz nad karkiem... Nie potrafił znaleźć jednego miejsca, aby można było go tak po prostu trafić! Ale przecież o to właśnie w ćwiczeniu chodziło, aby cel był ruchomy... czyż nie?

: 23 lip 2016, 18:39
autor: Zmora Opętanych
___W zad? Zdziwiła się – myślała, że pamiętała o wszystkim co potrzebne. Westchnęła cicho, unosząc nieznacznie prawy kącik pyska w krzywym uśmiechu, bo sytuacja rzeczywiście zrobiła się na chwilę komiczna. No cóż, pierwsza próba. I tak było całkiem nieźle, po prostu atak nie trafił tam gdzie trafić powinien. Bywa. Musi się po prostu bardziej postarać.
Spróbuje więc jeszcze raz. Zdziwiła się widząc znajomy, fioletowy łeb Kerrenthara. W przeciwieństwie do Kruczopiórego nic do niego nie miała, ale chyba nic się nie stanie jeśli iluzja jego łba posłuży jej za obiekt do ćwiczeń. Zresztą i tak się raczej nie dowie.
W takim razie zaatakowała po raz kolejny. Wyciszyła się i uspokoiła, by nie zwracać uwagi na złowieszczy chichot łba przywódcy. Fakt że był w ruchu znacząco utrudniał zadanie i wymagało to dodatkowej porcji ostrego skupienia.
Tym razem wyobraziła sobie inny atak. Bardziej szkodliwy niż byle jaki kamyk uderzający w nos – poza tym nie chciała się powtarzać. A kamykiem w prawdziwej walce na pewno nie zaatakuje. Stworzyła więc kulkę – niewielką bo również o średnicy jednego szpona. Idealnie okrągłą i gładką. Ale nie pierwszą lepszą kulkę, była ona bowiem w całości zrobiona z ognia. Miała być po prostu taka jak ogień, czyli nie twarda, łapa by przez nią przeszła, ale towarzyszyły by mu temu znaczące poparzenia. Bezsmakowa i bezzapachowa, bo to zupełnie niepotrzebne. Gdy miała już wyobrażenie tworu, skupiła się na bardziej istotnej sprawie, czyli ruchu i na tym, co owy atak miał konkretnie zrobić. A miał pojawić się jakieś dwa szpony od głowy Keezheekoni i zawisnąć w powietrzu na wysokości właśnie jej łba. Z prędkością... Dajmy na to biegnącego jelenia miał za zadanie podążać za co i rusz przemieszczającym się łbem w przywódcy by go dogonić i trafić najlepiej w pysk, blisko nozdrzy. Płomienie otaczające kulę miały trzymać się w zwartej formie, nie odchodzić od siebie zbytnio by atak był skuteczniejszy. Przy uderzeniu płomienie miały objąć cały obszar pyska śmiejącej się iluzji i poparzyć dotkliwie okolice właśnie nozdrzy, chyba że jednak trafi gdzieś indziej. Uderzenie samo w sobie nie musiało być dotkliwe, jak uderzenie małym kamykiem, bo istotne były obrażenia w postaci poparzeń. Po tym wszystkim przelała w swój twór ciemną wiązkę maddary i czekała.

: 27 lip 2016, 9:27
autor: Kruczopióry
Dogonić łeb i otoczyć go... Och, jak świetnie ten brzmial, a jeszcze lepiej wyglądał w wyobraźni Keezheekoni! Niedawna smoczyca Cienia przystąpiła wiec do pracy i już po chwili, nawet mimo akompaniamentu złośliwego chichotu, jej twór zmaterializował się. Był wprawdzie nie tak ciepły, jak by tego chciała, zdawał się tak wątły, iż byle podmuch wiatru go rozwieje... ale nic takiego się, na jaj szczęście, nie stało.

Tyle że łeb uciekał!

I oto już po chwili, gdy wprawiła swoje wyobrażenie w ruch, rozpoczęła się szaleńcza pogoń, w której łeb Kerrenthara, niezmiennie śmiejąc się głośno, uciekał przed Keezheekoni, ognista kula zaś podążała za nim. Przefrunął pod ogonem – kula za nim. Wykonał obrót wokół szyi młodej – kula wykonała taki sam obrót, niezmiennie pędząc za swoim celem. Przeleciał tuż, tuż nad grzbietem smoczycy... Ała! Fioletowołuska niechcący sama się lekko oparzyła, na szczęście ognisty atak dotknął ciała na tyle delikatnie, iż nie licząc czegoś w rodzaju użądlenia pszczoły, młoda nie poczuła zupełnie nic. I pościg trwał – niestety dla niej, Kruczopióry naprawdę był niezłym czarodziejem. Łeb Kerrenthara kręcił, się obracał, raz raz zatrzymywał, aby zmienić kierunek, a wszyscy wycyrklowane tak, aby kula raz po raz znajdowała się dosłownie o łuskę od celu... i co z tego, skoro cel znów uciekał?! Czarodziej szczerzył kły, nie opuszczając smoczycy, aż ta wreszcie musiała się poddać. A właściwie to musiała się poddać jej maddara, gdyż wątły twór wreszcie rozpłynął się w powietrzu.

– Atutem twojego przeciwnika była szybkość – rzekł, komentując to, gdy tylko ogniste wyobrażenie zakończyło swoje jestestwo. Pysk Kerrenthara zatrzymał się teraz zaraz przed pyskiem Keezheekoni, głośno śmiejąc się jej w twarz. – Wybrałaś atak, który także bazował na szybkości... ale nie mogłaś wygrać wyścigu z kimś, kto jest szybszy. To tak, jakbyś oczekiwała, że ranna krowa ze złamaną nogą zdoła uciec przed szponami wprawnego łowcy. Dlatego właśnie warto zdawać sobie sprawę z atutów i słabości swojego przeciwnika – zaznaczył, wpatrując się w młodą uważnie. – Pomyśl, jak mogłabyś zaatakować, żeby szybkość łba nie miała znaczenia... i spróbuj jeszcze raz. Nie warto się zrażać – zakończył, lekko uśmiechnąwszy się.

A łeb znowu poszedł w ruch. Wraz ze swoim wnerwiającym chichotem.

: 27 lip 2016, 11:20
autor: Zmora Opętanych
___Każda dodatkowa sekunda pościgu wymagała od niej wkładania w twór więcej maddary, a temu towarzyszyło coraz większe zmęczenie. W końcu rzeczywiście musiała pogodzić się z porażką – ognista kula rozpłynęła się w powietrzu. Jedyne, co po niej zostało to lekkie pieczenie na jednej z łusek grzbietu. W swoim krótkim życiu miała do czynienia ze znacznie poważniejszym bólem, więc na to nie zwróciła większej uwagi. Może, jakby była pisklakiem to zrobiłoby to na niej wrażenie, ale teraz już nie.
Zastanowiła się przez chwilę, patrząc na szczerzący się łeb Kerrenthara. Tak, miała już w głowie pewien pomysł. Atak, któremu szybkość przeciwnika nie zrobi różnicy. Uważnie przyjrzała się głowie fioletowołuskiego, odtwarzając ją sobie w wyobraźni i dodając coś od siebie. Była to czarna, cienka linka, mająca pojawić się na szyi samca, tuż pod gardłem, gdzie znajdowały się ważne narządy, takie jak tchawica i tętnica szyjna. Linka miała szerokość dwóch łusek, więc była bardzo cienka. Twarda jak kamień, jej zadaniem było gwałtownie zacisnąć się wokół celu, niczym obręcz. Chodziło o to, by siłą nacisku przebiła łuski, skórę i mięśnie, tak jakby miała oderwać łeb smoka od jego szyi. Upewniła się, że o niczym nie zapomniała... Wymiary są, ogólny wygląd jest, cel również. Szybkość nie miała znaczenia, skoro twór i tak nie miał się poruszać w żadnym kierunku, a jedynie zaciskać z wielką siłą. Wzięła więc jedną z czarno-burgundowych wiązek swej maddary i przelała jej czarną energię do tworu, czekając na efekty.

: 31 lip 2016, 8:23
autor: Kruczopióry
Ach, doprawdy...? Szybkość nie miała znaczenia...?

Gdyby smoki potrafiły łapać się za głowę – znaczy potrafiły, ale wyglądałoby to wyjątkowo zabawnie, właściwie to Keezheekoni w sumie pewnie nie potrafiła – właśnie to uczyniłby teraz Kruczopióry. Owszem stalowa linka zaciskająca się na szyi to całkiem skuteczna metoda ataku... ale zdecydowanie nie w tej sytuacji! Maddara zgubiła się, rozpłynęła, rozproszyła, jak gdyby nigdy jej nie było, jak gdyby nie opuściła ciała młodej! Łeb fruwał wokół, śmiejąc się coraz głośniej, smoczyca zaś chyba zupełnie nie rozumiała, co się dzieje, gdyż magia zwyczajnie się jej nie posłuchała! Ale dlaczego...?

– Keezheekoni! – zakrzyknął czarodziej i natychmiast podbiegł do młodej, odbijając się od ziemi przednimi łapami. Te natychmiast położył na barkach smoczycy – czy tez tym, co znajdowało się w ich typowym miejscu – zaś czarne ślepia wbite zostały wprost w będący tuż przed nimi łeb młodej, przepełnione wyraźna troską i zaniepokojeniem. Kruczopióry westchnął cicho i pokręcił przecząco łbem, w głowie zaś pojawiła mu się myśl, iż chyba słusznie jego uczennica nie obrała w swoim życiu czarodziejskiej ścieżki. Co nie znaczy, iż nie zamierzał dokończyć tej nauki.

– To nie był dobry pomysł w tym przypadku – rzekł. – Maddara potrzebuje znać miejsce, w którym musi się zmaterializować, zaś kiedy przeciwnik pozostaje w ruchu – zwłaszcza w szybkim ruchu – nic nie daje powiedzenie jej, że ma się znaleźć na tym przeciwniku. Bardzo trudno bowiem określić ścieżkę do czegoś, co się miota z jednej strony na drugą, czyż nie? – zapytał i mrugnął do młodej porozumiewawczo ślepiem. – Oczywiście będąc naprawdę wprawnym, da się to uczynić – sam ruch łba wynika z faktu, iż potrafię szybko przenosić swoją maddarę z jednego miejsca na drugie – ale czasem, zwłaszcza nie mając doświadczenia, dużo opłacalnej po prostu ruchomego przeciwnika przechytrzyć – stwierdził. W tym samym momencie zeskoczył z barków smoczycy, nie chcąc jej nadmiernie nadwyrężać, cofając się o kilka kroków. A łeb wciąż fruwał jak szalony, śmiejąc się.

– Dam ci podpowiedź – rzekł, nie spuszczając wzroku z Keezheekoni. – Moi uczniowie w podobnym ćwiczeniu zazwyczaj stosowali jedną z dwóch technik, obydwie z nie najgorszym skutkiem. Pierwsza technika to atak obszarowy; atak obejmujący dość duży skrawek przestrzeni, aby przeciwnik nie zdążył się z niego wydostać na czas, atak, przy którym nie ma znaczenia, gdzie twój rywal aktualnie się znajduje, ponieważ jednocześnie trafiasz we wszystkie jego potencjalne położenia. Druga technika to coś w rodzaju zastawienia pułapki – wybranie jakiegoś istotnego fragmentu przestrzeni, którego przeciwnik nie może ominąć, i wymyślenie z maddary tworu zdolnego jakoś zareagować na jego pojawienie się. To drugie jest raczej stosowane przy obronie, gdyż podczas ataku fizycznego napastnik musi znaleźć jakąś drogę do ciała... ale nie uprzedzajmy faktów – stwierdził, mrugnąwszy znów do młodej porozumiewawczo. – Próbuj jeszcze raz!

: 31 lip 2016, 9:16
autor: Zmora Opętanych
___Jak widać odziedziczyła po rodzicach brak jakiegoś szóstego zmysłu, którym dysponowali czarodzieje. Nie, żeby magia miała pełnić w jej życiu jakieś kluczowe znaczenie, ale kiedyś pewnie będzie sytuacja, gdy będzie musiała z niej skorzystać. Uznała, że poćwiczy jeszcze trochę sama po tej nauce. I oczywiście spróbuje się przy tym nie podpalić czy utopić.
I znowu jej przestrzeń osobistą... No tak jakby trafił szlag. Po prosty nie przywykła do tego, jak ktoś ją dotyka, dlatego czując na swoich barkach łapy Kruczopiorego instynktownie obnażyła czarne kły. Opamiętała się jednak po chwili i uspokoiła mięśnie, które odruchowo się spięły.
– W porządku – mruknęła jedynie i ponownie wyciszyła i uspokoiła umysł, by przygotować się do następnego ataku. Poszła za radą swojego nauczyciela i zdecydowała się na atak obszarowy, tak jak sugerował. Wiedziała, jak mniej więcej porusza się łeb smoka – przelatywał to nad jej grzbietem, nad ogonem, raz nawet tuż pod szyją i ogólnie wokół niej, więc i tutaj musiał być skupiony atak. Problem w tym, że miał on jednocześnie uszkodzić przeciwnika, a nie zrobić czegoś jej, bo samookaleczenie nie jest dobrym pomysłem. Stworzyła więc czarną, gęstą mgłę – ot, wygląda jak mgła, po prostu czarna. Lekka, bo jej zadaniem nie było siłą zadusić iluzję Kerrenthara ani nic w tym rodzaju. Nie wydzielała żadnej woni, bo było to zbędne. Ale co konkretnie miała zrobić? Obejmując obszar wokół samicy i ogona od niej w każdym kierunku, na dole, między łapami, nad głową i wokół ogona – jakby tworząc wokół niej oddzielną sferę – miała parzyć ciało Szaleństwa za każdym razem, gdy ten wejdzie w obszar tego ataku. Nigdzie nie było płomieni, mgła po prostu była gorąca i miała zadać rozległe rany, takie jak po spotkaniu z ogniem – poparzenia. Pamiętając też o własnym bezpieczeństwie dodała kolejną właściwość – mgła miała nie działać na nią, bo być uwięzionym we własnym ataku to nienajlepsze wyjście. Mgła miała nie zmieniać położenia, wciąż obejmowac na początku wyznaczony obszar i być w miarę zbita, to znaczy by żadna wiązka tej chmury nie poleciała nie wiadomo gdzie. W taki twór przelała wiązkę maddary, wyznaczając dla niej korytarz. Może teraz będzie lepiej. Nie oczekiwała cudów, bo droga czarodzieja nie była jej zdecydowanie przeznaczona.

: 02 sie 2016, 9:33
autor: Kruczopióry
I cudów nie było, ale i trudno powiedzieć, żeby ten atak poszedł jakoś źle – szalejąca głowa Kerrenthara nieustannie okrążała samicę, zupełnie nieprzygotowana na jej czarną mgłę! I tak twór Kruczopiórego, zupełnie zaskoczony, wleciał nad grzbietem samicy w samo epicentrum jej wytworu, czemu towarzyszył syk, trzask i jego wściekły ryk! Nie żeby maddarowy twór odczuwał ból, niemniej Kruczopióry postanowił sprawić przynajmniej taki pozór. Skóra na jednym z boków pyska przywódcy stopiła się, odsłaniając mięśnie, stracił jedno oko i białe kły były już z tej strony widoczne nawet wtedy, kiedy się nie uśmiechał. Uciekł czym prędzej ku górze i warknął wściekle, a następnie znikł. A Kruczopióry przytaknął z aprobatą.

– Magia jako magia zapewne się nie będzie ci się zbyt często przydawać podczas łowów, ale samo myślenie nad sytuacją już tak. Uznaj to za lekcję, ze czasem powodzenie zależy od wybranej metody działania – jak teraz, gdy nie mogłaś zranić przeciwnika, dopóki nie wymyśliłaś takiego ataku, przed którym nie potrafił się obronić – zaznaczył, uśmiechnąwszy się nieco. – Tak samo bywa podczas łowów; musisz przewidzieć, która droga zakradania się do zwierzyny jest najlepsza, w którą stronę ofiara będzie uciekać i jak zranić, aby zabić, nie tracąc zbyt wiele czasu, żeby zdążyć dopaść resztę stada. Warto jest używać myślenia, Keezheekoni – stwierdził uśmiechnąwszy się.

A następnie sięgnął do źródła... albo i nie. Nie musiał – tym razem wyobrażenie Kruczopiórego stało się materialne jeszcze zanim o nim pomyślał.
– W kolejnym ćwiczeniu już niekoniecznie będziesz myśleć, a używać brutalnej siły. A może jednak... myślenie tez tutaj jest potrzebne? – zapytał retorycznie i przewrócił ślepiami, obnażając swoje białe, błyszczące kły. – Oto kamień – rzekł, wskazując łapą na wielki, jasnoszary głaz na zboczu wzgórza. Było dość nieforemny, kształtem trochę jak olbrzymia, zastygła kropla wody, wysoki na ćwierć ogona, na dole średnicę miał mniej więcej czterech szponów. Leżal pionowo, usadowiwszy się wygodnie wśród kilku mniejszych kamieni, dzięki czemu stał względnie stabilnie, choć gdyby go mocniej trącić, pewnie zaraz by się przewrócił. Ale nie o to chodziło, żeby go przewrócić.

– Po prostu go zniszcz – rzekł smok, wymownie spoglądając na Keezheekoni. – Oczywiście magią.

: 02 sie 2016, 9:49
autor: Zmora Opętanych
___Patrzyła, jak jej mgła wypala łuski i tkanki Kerrenthara, a raczej jego iluzji. Nie przynosiło jej to jakiejś wielkiej satysfakcji, ale nie ukrywała zadowolenia gdy jej się powiodło. Mgła zniknęła prawie w tym samym momencie, co łeb fioletowołuskiego, nie zostawiając po sobie już żadnego śladu. Samica spojrzała na głaz, który miała zniszczyć – wiedziała, że pytanie Kruczego dotyczące myślenia jest na swój sposób podchwytliwe. Myśleć trzeba zawsze, bez względu na sytuację.
Zastanowiła się. Kamień jak kamień, dość normalny, po prostu o nietypowym kształcie. Nie wyglądał na coś, co było dodatkowo wzmocnione magią. Miała jednak podejrzenia, że może być w tym coś więcej, dlatego przez dłuższy okres czasu nic nie robiła, tylko przyglądała się głazowi. W końcu jednak zabrała się za tworzenie ataku. Skoro kamień miał zostać zniszczony, to musiało być to coś niezwykle twardego, twardszego od samego głazu i powinno spaść na niego z wielką prędkością. Wyobraziła sobie stożek – o średnicy dwóch szponów przy podstawie i zwężający się ku dołowy, ostro zakończony. Miał długość trzech szponów i wyglądał jak stworzony z kamienia – po prostu, szary, bez wyrazu, zwyczajny stożek, lekko chropowaty. Ale to, co czyniło go wyjątkowym to jego twardość – Keezheekoni raz w życiu miała do czynienia z twardością diamentu i potrafiła to odtworzyć. Musiał być twardy i wytrzymały, tak by strzaskał kamień, a nie roztrzaskał się sam przy uderzeniu. Miał pojawić się w odległości pięciu szponów od głazu, na górze – oczywiście odwrócony ostrą końcówką w dół. Po pojawieniu się miał za zadanie od razu zacząć spadać z wielką prędkością – taką jak u, dajmy na to, cwałującego konia. Jego zadaniem było trafić w sam środek kamienia, tak by siła uderzenia równomiernie rozpostarła się po całej jego powierzchni i roztrzaskać się na kawałki. Nie przewrócić, tylko roztrzaskać. Upewniła się, że wszystko zrobiła – wygląd jest, właściwości takie jak wyjątkowa twardość i wytrzymałość – są. Cel jest, początkowe położenie jest, prędkość jest... Chyba wszystko. Miała nadzieję. Chociaż przeczucie mówiło jej, że jednak w tym zadaniu jest jakiś haczyk. A może po prostu była zbyt przewrażliwiona na tym punkcie. Wzięła jedną z wiązek swojej maddary i wysłała ją odpowiednim korytarzem do wyobrażenia, czekając na efekty.

: 06 sie 2016, 0:31
autor: Kruczopióry
Właściwie to w tym zadaniu nie było żadnego haczyka. Najmniejszego. Najdrobniejszego. Cóż z tego jednak, skoro Keezheekoni sama sobie ten haczyk wykombinowała...?

Jako że kamień był wyższy niż szerszy, a do tego miał kształt zbliżony do kropli wody, samo wcelowanie w jego centrum nie było trywialne, zaś atak... no cóż, nie spełnił oczekiwań! Kruczopióry otworzył szeroko oczy aż prychnął z niedowierzania, obserwując tak nieskuteczną metodę działania! Dlaczego właśnie w ten sposób?! Dlatego zderzać dwa kamienie ostrymi końcami?! To... To nie miało sensu!

Diamentowy atak uderzył w kamień, coś gruchnęło, na skale pojawiły się pęknięcia, szybko jednak twór Keezheekoni zatrzymał się w locie, a następnie – wraz z kamieniem, z który się wbił – przechylił się na bok. Głuchy stuk zderzenia z ziemią rozbrzmiał wokół, posypały się pokruszone drobinki celu młodej, ale zasadnicza, pękata część u dołu pozostała właściwie nienaruszona. Ot, stała jak stała, tylko teraz nie pionowo, lecz na boku. Czarodziej głośno westchnął, popatrzył na efekt, a następnie na Keezhekoni, czemu towarzyszyła wyraźna dezaprobata.

– Nie obraź się, ale myślenie chyba jeszcze musisz poćwiczyć – stwierdził i przewrócił ślepiami, po czym jeszcze raz westchnął. – Jeśli już chciałaś miażdżyć kamień od góry, powinnaś to uczynić czymś szerokim, spod czego nie wyślizgnąłby się zbyt łatwo, mogłaś też próbować uderzenia z boku, w samą pękatą część. Zresztą ataki polegające na wbiciach ostrego obiektu w inny zwykle najlepiej kierować w najbardziej wybrzuszony element, nawet jeśli bowiem uda ci się wycelować w cieńszy koniec, skończy się to... podobnie jak teraz – podkreślił, uważnie mierząc młodą wzrokiem. – Tak czy tak, podstawy ataku znasz, jak mi się wydaje, więc o myśleniu pogadamy, kiedy ci pokażę, jak się bronić. Na przykład... obroń się przed tym! – zakrzyknął... i rzucił w nią kamieniem. Tak po prostu! Chwycił pierwszy lepszy kawałek skały z ziemi, drobny i nieforemny, o średnicy może czterech łusek, a następnie cisnął go w pysk młodej jak gdyby nigdy nic! Nawet wiele siły w tym rzucie nie było, wszak zazwyczaj posługiwał się magią, nie mięśniami – co nie zmieniało faktu, że młoda na pewno nie chciała tym kamulcem oberwać!

// raport MA I i II :)

: 06 sie 2016, 0:45
autor: Zmora Opętanych
___Był szczery. Brutalny, ale szczery, a to się liczyło. Fioletowołuska nawet nie skrzywiła się na jego dosadne stwierdzenie, wręcz przeciwnie, kiwnęła głową. Miał w pewnym sensie rację. Gdyby była chociażby swoją matką, zwaliłaby winę na towarzyszące jej zawroty głowy – nie przywykła do używania tak dużej ilości maddary i rzeczywiście była nieco otumaniona tym wszystkim. Ale dobrze wiedziala, że winą było faktycznie błędne myślenie, a nie w całości problemy z bólem łba.
– Cóż, nikt nie jest idealny, jak sądzę – odpowiedziała jedynie, zmęczona ciągłym milczeniem z własnej strony. Zamrugała, i w tym momencie zauważyła jak Kruczy bardzo szybko sięga po coś łapą i rzuca w nią. Co to było... Chyba kamień. Nie zastanawiała się długo, od razu wyobraziła sobie coś w rodzaju ochronnej tarczy. Wypukła, to znaczy tą wypukłą częścią odwrócona do nadlatującego kamienia. Okrągła, łącznie o średnicy połowy ogona, tak by zasłonić to co było celem ataku – głowę i część szyi, bo nie wiadomo czy kamień rzeczywiście trafi tam gdzie trzeba. Nie widziała sensu w zasłanianiu całej siebie, to byłoby bezsensowne zużywanie magii. Tarcza była przezroczysta i o twardości kamienia – kamień o kamień. Wytrzymała, by się nie skruszyła czy nagle nie pękła. Miała pojawić się w odległości dwóch szponów od samicy i zostać w tym miejscu, a nie odlatywać gdzieś w bok. Jej zadanie było proste – powstrzymać atak, tak by kamień po prostu odbił się od tarczy i poleciał gdzieś indziej, bynajmniej nie trafił jej w pysk czy gdziekolwiek indziej. Przelała w ten twór swoją maddarę i czekała na efekty.

: 07 sie 2016, 10:49
autor: Kruczopióry
Pac!

Nawet tak drobny, tak niewinny, tak delikatny, mały kamyczek, i to rzucony przez zdecydowanie nieumięśnionego czarodzieja, wystarczył, żeby na wyobrażeniu Keezheekoni pojawił się rysa. A nawet cała siatka rys w miejscu trafienia, nie minęła chwila, jak tarcza... zwyczajnie rozpadła się na kawałeczki! W akompaniamencie licznych, cichym stuków twór fioletowołuskiej dosłownie rozleciał się z niebyt, rozleciał się pod wpływem całkowicie niegroźnego i nawet nie niebezpiecznego ataku! Sam Kruczopióry był tym zaskoczony, dlatego najpierw rozwarł szeroko paszczę i otworzył ślepia, kilka razy mrugając z niedowierzania. potrzebował dość długiej chwili, żeby zrozumieć, co się właśnie stało.

– Masz rację, nikt nie jest idealny... – rzekł wreszcie, nawiązując do poprzednich słów młodej – ...ale to nie może być usprawiedliwienie, żeby się nie starać. Nie ma uzasadnienia, żeby nie dawać z siebie wszystkiego. Może ci się nie udać... kazdemu może się nie udać, ale pod warunkiem, że wcześniej włożył wszystkie swoje siły, żeby jednak się udało – zaznaczył, mierząc młodą bacznym wzrokiem. – I teraz... nie udało się, gdyby to nie był zwyczajny kamień rzucony przez zwyczajnego czarodzieja, już byłabyś zapewne ranna – dodał, westchnąwszy cicho. I podszedł bliżej, przysuwając pysk do pyska samicy... czemu towarzyszyło nagłe wyszczerzenie kłów. – Niemniej próbowałaś; myślę, że zwyczajnie zbyt mało szczegółów nadałaś wyobrażeniu. Nic to, w twoim przypadku ważniejsze jest myślenie aniżeli faktyczny efekt, skoro maddarą parać się nie zamierzać, a pomysł wydawał się w porządku. Teraz znajdź... inny pomysł! – niemal zakrzyknął... i już wymyślał atak!

Przed tym już na pewno nie obroniłaby się identyczną tarczą, oto bowiem nagle wokół tułowia Keezheekoni pojawił się milion drobnych, lodowych igiełek! Każdy z nich o kształcie bardzo wąskiego stożka, długa na półtora szpona, wąska i przede wszystkim ostro zakończona – oczywiście skierowana tym kolącym końcem ku młodej. Miały się pojawić jednocześnie dosłownie wszędzie wokół smoczycy, od nasady jej szyi aż do początku ogona, a następnie wszystkie jednocześnie ruszyć na nią, wbijając się w ciało! Co na pewno nie byłoby przyjemne, lepiej więc, aby się broniła!

: 07 sie 2016, 11:05
autor: Zmora Opętanych
___Brak talentu magicznego musiała zawdzięczać matce... Bo ojciec chociaż za nią nie przepadał, to jednak potrafił robić z niej prawidłowy użytek. To znaczy – prawidłowy, zależnie od punktu widzenia. Perspektywa dobra i zła zależy od przynależności do którejś ze stron.
Dokładnie tak.
Patrzyła, jak jej tarcza – chociaż się pojawiła... – to nie wytrzymuje ataku. Ta, ataku. To był zwykły, rzucony kamyk, nie wzmocniony w żaden sposób maddarą. Westchnęła, widząc jak jej obrona dosłownie pęka. Była niewystarczająco twarda, wytrzymała? Ach, trudno, spróbuje jeszcze raz, tylko po prostu z czymś nieco innym, by się w kółko nie powtarzać.
Dostrzegła błysk jego białych kłów, gdy uśmiechnął się szeroko. Nie widziała w tym uśmiechu szyderstwa ani drwiny, z jaką miała zazwyczaj do czynienia. No proszę, szczery uśmiech. Coś, co widywała naprawdę niezwykle rzadko.
Wyczuła drobne drgania powietrza i wiedziała, co to oznacza. Atak. Szybko oczyściła umysł ze zbędnych myśli i wyobraziła sobie swoją obronę. Ponieważ igiełki były wycelowane w każdy kąt jej ciała, będzie musiała użyć dużo magii, by taką obronę podtrzymać – by zadziałała na całej powierzchni, nie przepuszczając żadnej z igiełek. Ściana czy tarcza skutku tutaj nie odniesie, to musi być coś, co pojawi się już bezpośrednio na niej. Przykładowo coś w stylu przezroczystej błonki, tak jakby drugiej warstwy łusek. Ale nie chcąc zanadto ryzykować, miała ona pojawić się w odległości szpona od ciała samiczki, coś w rodzaju bańki, ale idealnie w kształcie jej ciała. I miała pojawić się wszędzie, gdzie tylko był atak czarodzieja – wokół łap, długiego ogona, skrzydeł, tułowia i szyi. Przezroczysta błona miała mieć twardość diamentu, bo kamień może znowu okazać się zdecydowanie niewystarczający, a w tym wypadku może się to zakończyć gorzej, aniżeli by zwykłym, rzuconym kamieniu. Wytrzymała na tyle, by nie pęknąć i nie skruszyć się, igiełki miały po prostu albo się od tej błony odbić, albo o nią rozkruszyć, byle tylko nie wyrządzić szkody samej obronie. Upewniła się znowu, że zadbała o wszystkie szczegóły – wygląd jako taki jest... Nie była pewna, czy będzie to miało znaczenie, ale dodatkowo dodała do błony właściwości takie jak brak smaku czy zapachu. Diamentowa, przezroczysta błona miała pojawić się szpon od jej ciała i bynajmniej zostać w tym miejscu, a nie rozpływać się gdzieś w powietrzu. Następnie stworzyła korytarz dla maddary i wysłała kilka wiązek, bo jedna mogła okazać się niewystarczającą ilością na obronę zajmującą tak dużą powierzchnię.

: 09 sie 2016, 9:31
autor: Kruczopióry
Błona... Jaka błona?!

Nic nie zadziałało, nic się nie pojawiło, nawet najmniejsze drgnienie maddary i zechciało wysłuchać Keezheekoni i zmaterializować jej ochrony! Gros drobnych, lodowych igieł wbił się w jej ciało bez żadnego uprzedza, nie natykając się na swojej trasie na żadną przeszkodę ani osłonę! Córkę Ankai wypełnił ból, przeszywający, potworny ból, mrożące krew w żyłach szpikulce wbiły się w jej tułów i skrzydła ze ze wszystkich możliwych stron, wbiły się głęboko i bezlitośnie, czegoś takiego... na pewno jeszcze nigdy nie poczuła! Nim zdążyła się do nich na dobre przyzwyczaić, lodowe kolce znienacka zniknęły, zaś mróz został zastąpiony przez ogień, przez płonący ból tysiąca drobnych, krwawiących ciurkiem ran, z daleka mogło się teraz wydawać, iż smoczyca nie jest fioletowa, lecz szkarłatna. Wilgoć i ciepło posoki dawały o sobie znać w każdym momencie, nagle nawet najdrobniejszy zaczął sprawiać jej ból, ostry, przeszywający ból, jak gdyby czarodziej wbijał jej w ciało igły od nowa. Zdecydowanie nie była to łagodna lekcja.

– Nie wiem, co chodziło ci po łbie, ale zdecydowanie nie zadziałało – stwierdził powaznym tonem Kruczopióry, nie spuszczając ślepi z młodej. – Jesteś pewna, że nie zapomniałaś o niczym? O barwie, o kształcie, o grubości tworu, o jego zapachu, smaku, strukturze? Obrona... Obrona ma to do siebie, że często nie musi być finezyjna. Że w jej przypadku liczy się szybkość reakcji, nie trzeba wymyślać czegoś bardzo skomplikowanego, a nawet lepiej nie przesadzać, gdyż możesz nie zdążyć z wymyśleniem swojego tworu. Pamiętaj o tym, Keezheekoni, zwłaszcza że... to się chyba stosuje też do obron fizycznych – zaznaczył, lustrując młodą wzrokiem.

– I po za tym... dlaczego tak mało się odzywasz? – dodał jeszcze, zachowując niezmiennie powagę. – Coś jest nie w porządku? Uważasz lekcje za zbyt ciężkie? Masz dość maddary? – zapytał, a w jego pysku pojawiła się wyraźna troska. Tak jakby... może nawet czuł się trochę winny, iż zranił młodą...? – Może teraz, abyś chwilę odpoczęła, przejdziemy do teorii? Na przykład... ogień, lód, kwas, skała w kształcie kolca, zęby skaczącego na ciebie drapieżnika. Opowiedz mi, jak przed każdym z tych typów ataków próbowałabyś się obronić.

: 09 sie 2016, 10:22
autor: Zmora Opętanych
___Nie była w stanie stwierdzić, co w tej chwili bolało bardziej. Czy najpierw zmrożone a potem poparzone ciało, czy skaza na dumie. Zdecydowanie to pierwsze, bo Keezheekoni dumą się nie przejmowała. Poza tym, to tylko nauka. Lekcja. Taka, którą zapamięta na zdecydowanie bardzo długo – pomoże jej to w przyszłym życiu, więc poniekąd Kruczopióry nauczył młodą czegoś więcej niż tylko korzystania z maddary. Dał jej po prostu lekcję życia. Z jej gardła wydobył się głośny warkot pomieszany z sykiem – tak, chciała wyć i ryczeć, ale powstrzymała się. Zacisnęła zęby do niemożliwości, tak że ból i zawroty łba jeszcze bardziej się nasiliły. Nie, nie przyzna się do słabości... Nie może, oni jej tego nie wybaczą. Musi pozostawać chłodna. Ból... Jest tymczasowy... Kiedyś... Na pewno minie... Bo minie. Prawda?
Potrząsnęła łbem, mrużąc ślepia. Czuła spływającą po ciele krew. Chłodną krew, która przyjemnie chłodziła rozpalone ciało i mięśnie i znaczyła jej fioletowe i białe łuski swym żywym szkarłatem.
– Barwa jest, kszt-kształt j-jest... Zapach i smak... Też... Twardość i wytrzymałość, właściwości, wszystko... – wysyczała przez zaciśnięte kły. Ale nie była wściekła, a nawet jeśli to na pewno nie na czarodzieja. To nie jego wina. Tak jak wcześniej wspomniano, była mu wręcz wdzięczna za taką lekcję. Będzie ją czuła jeszcze przez jakiś czas, a pamiętała jeszcze dłużej.
– Zazwyczaj bardzo mało mówię – odparła, wymuszając na pysku lekki uśmiech i opanowując lekkie bełkotanie – Ale może to przez te zawroty łba, ciężko mi już korzystać z maddary. Teoria ten jeden jedyny raz brzmi jak ciekawsze rozwiązanie.
Wzięła głębszy wdech, pozwalając by ból rozlał się po jej ciele. Przecież nie było tak źle, matka uczyła jej odporności na ból od najmłodszych księżyców. Gdy rozcinała jej ciało i przyciskała pysk do ziemi, by nie mogła wrzeszczeć, by nauczyła się z tym żyć.
Doprawdy. Piękne dzieciństwo.
– Hmm... W porządku... Ogień – mam przyjąć że to po prostu żywioł, tak? Powiedzmy, że wokół jest pożar, może tak być? – przerwała na chwilę. Bądź co bądź na pożogę można natknąć się zawsze, to czysto naturalna sprawa – Spróbowałabym obronić się czymś w rodzaju kuli, ochronnej tarczy, która zasłaniałaby całe moje ciało, bo pożar działa na dużej powierzchni i tak naprawdę trzeba chronić wszystko. Nie mogłaby przepuszczać trujących i duszących oparów, ale jednocześnie dostarczać mi tlen, bym się sama nie udusiła. Kula oczywiście miałaby być odporna na bardzo wysokie temperatury, by ogień jej w żaden sposób nie stopił. Byłaby grubości jednej łuski, bardzo cienka ale przy tym niezwykle wytrzymała... Może być twardości diamentu. I takie pomniejsze kwestie jak brak zapachu i smaku, przezroczysta, pozbawiona koloru. Byłaby zupełnie gładka gdyby ją dotknąć, nie chropowata. Gdy poruszałabym się po płonącej powierzchni, ogień miałby być po prostu ode mnie odpychany, tak że jedynie uderza o tą ochronną warstwę, ale nie dotyka mnie – zastanowiła się przez chwilę – Ale takie coś byłoby duże i zużyłoby dużo maddary, a więc teoretycznie mogłoby się nie udać. Dalej, lód... Mogę przyjąć, że chodzi o jakąś lodową kulę, która ma uderzyć w mój łeb? – fakt, że Kruczopióry nieco niedokładnie określił te propozycje poniekąd stanowił utrudnienie, ale z drugiej strony – w prawdziwej walce też nie jest się pewnym, dopóki atak się już nie pojawi, nie zacznie się przynajmniej materializować. Nie czyta się drugiemu osobnikowi w myślach.
– Spróbowałabym stworzyć coś w rodzaju maski, która zasłaniałaby całą moją głowę i kawałek szyi. Przylegająca dokładnie do ciała, zasłaniająca moją głowę ale umożliwiająca oddychanie. Wyglądałaby na kamienną w ciemnoszarym kolorze, ale była twarda jak diament, by się nie roztrzaskać ani nic w tym rodzaju. Chropowata i nieprzyjemna w dotyku, bez smaku, bez zapachu – przerwała na chwilę, uderzyła końcówką długiego ogona o ziemię. Ta ilość koniecznych szczegółów... – Dodatkowo dałabym jej właściwości ognia, który jest przeciwnym żywiołem i dobrze sprawdza się w zwalczaniu lodu. Tak w ramach dodatkowego zabezpieczenia, maska miałaby być niewyobrażalnie gorąca, może jeszcze bardziej niż ogień, ale oczywiście by nie działało to na mnie i by nie poparzyła mnie, albo gorzej. Przy takiej temperaturze mogłaby mi dosłownie wypalić ślepia, cały pysk...
Wzięła głęboki wdech. Nie przyzwyczaiła się do tak długiego gadania, poza tym była zmęczona, widać to było po jej zmrużonych ślepiach.
– Co do działania – gdy ta lodowa kula uderzyłaby już w moją głowę, a raczej w ową zasłaniającą ją maskę, miałaby po prostu się rozbić a przy okazji stopić w kontakcie z bardzo wysoką temperaturą. Kwas – na przykład plama kwasu na nasadzie ogona, mająca pojawić się od razu na ciele. Wtedy znowu zrobiłabym coś podobnego do tej maski przed chwilą. Cienka i ciemnoszara, bo o grubości jednej łuski diamentowa osłona, coś w rodzaju takiej drugiej skóry, mająca pojawić się przed kwasem, na nasadzie ogona, tak by ten rozlał się po właśnie tej osłonie. Miałaby być przynajmniej dwukrotnie większa niż powierzchnia owej kwasowej plamy, być w kształcie koła i chropowata, nie o gładkiej powierzchni, by kwas nie rozlał się aż tak znacząco, po prostu nie dotarł w ogóle do ciała. Oczywiście ta ochronna warstwa byłaby odporna na działanie kwasu, by sama się nie stopiła ani nic w tym rodzaju.
Nie wiedziała, czy chociaż myśli w dobrym kierunku, czy gada teraz totalne głupoty. Czarodziejka będzie z niej żadna, ale grunt to chociaż znać podstawy.
– Skała w kształcie kolca. Powiedzmy, że celująca w klatkę piersiową, w serce. Stworzyłabym ścianę o grubości dwóch szponów, mającą pojawić się trzy szpony przede mną, zasłaniając mnie od przodu, od łap aż po połowę szyi, szerszą ode mnie. Jakby patrzeć od przodu, widać by było tylko część szyi i moją głowę. Ponownie twarda jak diament, bo to w sumie najtwardszy materiał i najlepiej się sprawdza, wytrzymała, by nie pękła czy roztrzaskała się przy uderzeniu tego skalnego kolca. Powiedzmy, że byłaby czarna, oczywiście znowu, brak smaku i zapachu, o idealnie gładkiej powierzchni, odporna na ogień i lód, bo nigdy nie wiadomo czy z pozoru zwykły kamienny kolec nie ma czegoś w środku. Przy uderzeniu kolca ten miał się po prostu strzaskać na małe kawałeczki, pozostawiając ścianę i co ważniejsze mnie – nienaruszoną – znowu zrobiła przerwę, patrząc na Kruczopiórego, szukając jakby czegoś w jego oczach. Dezaprobaty, lub czegokolwiek innego.
– Przed zębami zwierzęcia mogłabym spróbować czegoś jeszcze innego. Przykładowo, z ziemi mogłyby wyskoczyć cztery zielone i gładkie pnącza, każdy o grubości trzech szponów. Bardzo twarde i nie do przegryzienia, miałyby za zadanie szybko owinąć się wokół łap drapieżnika i nie puszczać, trzymać go w miejscu. Nie miałyby przy tym miażdżyć kości ani nic w tym rodzaju, a jedynie go przytrzymać, tak by nie przeprowadził swojego ataku. Nie dawałabym specjalnych właściwości, takich jak odporność na lód czy ogień, bo w przypadku zwykłych drapieżników nie jest to konieczne. Grunt, by wytrzymały, gdy ten będzie próbował się wyrwać i nie dało się ich przegryźć ani po prostu z nich wyszarpać. Na swoim ciele nie tworzyłabym niczego dodatkowego, bo jeśli – mam nadzieję – taki sposób obrony odniósłby skutek, to nie byłoby to potrzebne, taki wilk czy cokolwiek innego po prostu stałoby w miejscu, nie mogąc się ruszyć i dając mi czas na atak – zakończyła długim westchnięciem. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie gadała aż tyle. Kręciło jej się w głowie od natłoku własnych słów.

: 15 sie 2016, 17:40
autor: Kruczopióry
Każdy ból prędzej czy później minie. Choć czasami dzieje się to dopiero w chwili śmierci.

Słuchał Keezheekoni uważnie i nie przerywał jej, jedynie potakując nieznacznie łbem na jej kolejne słowa. Być może dlatego, iż dziwnie się czuł, gdy drugi smok zupełnie nie zabierał głosu – młoda, jak dotąd bardzo cicha, wreszcie zebrała się na dłuższą wypowiedź, czarnołuski zaś chciał poznać ją dzięki temu choć trochę bardziej. Choć dzielna, była też bardzo skryta i nie do końca wiedział, jak powinien wobec niej się zachowywać, dopiero teraz de facto otrzymał od córki Ankai jakąś wskazówkę. A może nie...?

– W przypadku ognia warto dodatkowo zwrócić uwagę, aby materiał był odporny na zmiany temperatur – rzekł, obserwując uważnie fioletowołuską. – Reszta... mniej więcej się zgadza. Istnieje wiele sposobów radzenia sobie z różnymi zagrożeniami i słusznie zauważyłaś, iż przykłady nie były konkretne. Także dlatego, iż wszystkich rodzajów ataku nie da się przewidzieć – podkreślił, nie spuszczając wzroku z młodej. – O ile jeszcze wojownicy mają względnie przewidywalny wachlarz zagrań, o tyle czarodziejów ogranicza tylko wyobraźnia. Nie da przygotować na wszystko... ale da się przygotować na najczęstsze podejścia -zaznaczył, nabierając powietrza. I nawet lekko się uśmiechnął.

– Teoretyczna lekcja, oprócz chwili odpoczynku, miała konkretny cel – dodał. – Otóż atak ma to do siebie, iż czasem można pozwolić na finezję, na oryginalność, na skomplikowane, złożone uderzenie, które w taki czy inny sposób zaskoczy przeciwnika. Z obroną jest inaczej; obrona ma być przede wszystkim skuteczna. Przeciwnik nie będzie dawał ci czasu ani pytał, czy czujesz się gotowa; wymysły muszą działać automatycznie, najlepiej opracować je sobie w głowie jeszcze zanim dojdzie do ataku. I temu właśnie służy to ćwiczenie: żebyś podczas starcia z prawdziwym przeciwnikiem nie musiała się przez pół dnia zastanawiać, co zrobić, żebyś miała gotowy schemat. Niegłupie jest powtórzenie tego także w przypadku ataków fizycznych – zaznaczył i nawet mrugnął ślepiem porozumiewawczo. – A teraz... sprawdzimy, czy teorię umiesz przełożyć na praktykę! – zakrzyknął... i już z jego ciała płynęła maddara!

Oto był niedźwiedź – wielki prawie jak smok, potężny, o brązowym, długim futrze i wielkich, czterech łapach zwieńczonych potężnymi pazurami. Bestia pojawiła się około trzech czwartych ogona od boku Keezheekoni; ryknęła głośno i natychmiast rzuciła się na młodą! Wyciągnęła swoje kapy wprost ku jej szyi, wprost ku gardzieli, aby na tej gardzieli zacisnąć się z całej siły! Ciekawe, czy młoda była na coś takiego gotowa...?