Strona 12 z 26
: 22 sie 2018, 23:04
autor: Ostatnie Ogniwo
OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
Kiedy się obudziłem, wszystko było przez moment niewyraźne. Echo czyjegoś głosu odbijało mi się w głowie, a przede mną widziałem jak przez mgłę dwie, białe smoczyce. Najwidoczniej mówiły do mnie, czyżby do były siostry? Kto wie. Mrugnąłem kilka razy i nagle przede mną była tylko jedna.
~
Aaaaa, trochę głowa mnie boli, kręci mi się we łbie. Przed chwilą stała tutaj też taka druga smoczyca, taka sama jak ty i potem zniknęła. To jakaś madarowa sztuczka? ~ zapytałem nieznajomej. Kiedy zacząłem już bardziej kontaktować wyczułem u niej woń wody. Dobrze, że na mnie trafiła, kto wie co by mogło się stać gdyby tutaj nie przyleciała.
~
Jestem Grzmot, dzięki za troskę. Nie spodziewałem się, że tak nagle w coś walnę ~ wstałem pomału na ociężałych łapach. Minie chwila nim już dojdę do siebie.
: 29 sie 2018, 19:59
autor: Matumaini
Druga smoczyca taka jak ona? Nie to było niemożliwe. Najwyraźniej Wojownik Ognistego Stada – bo na to pochodzenie wskazywał zapach – musiał dosyć mocniej uderzyć głową i dostać jakiś zawrotów czy coś. Uzdrowicielką nie była, więc nie wiedziała też, co mogłaby mu podać a wolała nie ryzykować z jakimiś przypadkowymi roślinami, narażając jego życie.
– To pewnie przez te zawroty, nie było tutaj drugiej samicy takiej jak ja – odpowiedziała zatroskana. Mogła się przyglądać, co Cicha Łuska wkładała do miseczki, aby uzdrowić ją z bólu głowy.
– Opalowa Łuska, lecz możesz mi mówić po prostu Śnieżka – przedstawiła się – Trzeba uważać, kiedy przelatuje się przy Bliźniaczych Skałach – dodała po chwili.
: 05 sty 2019, 21:48
autor: Cień Kruka
Świt uderzał po ślepiach, ranił delikatne, nienawykłe do światła oczy. Choć słońce ledwie wschodziło, a świat był raczej jasnoszary, niż lśniący, samica szukała kryjówki. Musiała wszak gdzieś się ukryć, prawda? Zmęczona poszukiwaniami, zmarznięta i głodna, dojrzała w końcu jaskinię. I tu też się schroniła, upewniwszy się uprzednio, że jest to jaskinia niezamieszkała, bezpieczna.
Zanurzyła się w mrok, jakby wtulała się w futro starego przyjaciela. Spięte mięśnie się rozluźniły, poczucie wiecznego zagrożenia przygasło jakby, choć nie zniknęło. Przyjęła z ulgą ochronę, jaką oferowało jej to miejsce. Osłonę przed wiatrem, śniegiem, potencjalnymi drapieżnikami. Nie oszukujmy się przecież; wiedziała, że nie jest tu jedynym drapieżcą. W głębi jaskini, bliżej podziemi i dalej od szalejącego na dworze śniegu, nie było tak przeraźliwie zimno. Mogła uwolnić Moc, którą dotychczas zużywała na ogrzanie ciała. Mogła zawinąć się w kłębek i okryć skrzydłem, jednym tylko ślepiem, błękitnym, spoglądając w ciemność, a zakończonymi pędzelkami uszyma potrząsając lekko w reakcji na każdy dźwięk. Nawet w spoczynku nie traciła czujności.
Może dlatego jeszcze żyła.
: 06 sty 2019, 19:00
autor: Zaciekły Kolec
Niektórzy mieli ten komfort i urodzili się pośród gór, gdzie wysokie szczyty nauczyły ich przetrwania w trudnych warunkach. Gdzie największe zamieci hartowały charakter młodych pokoleń i słabe ogniwa eliminowały.
Ale tutaj, na terenach Wolnych Stad, życie wyglądało inaczej, i to dało się wystarczająco odczuć, gdy nawet jeśli twoi przodkowie żyli pośród gór, mu brakowało tej cierpliwości jaka potrzebna była przy tak trudnych warunkach, zwłaszcza gdy pogoda jest smętna, a nagie drzewa uginają się pod siłą ciemnych chmur.
Dlatego po dłuższym czasie spędzonym na terenach wspólnych, Garruk musiał odpocząć tutaj, szukając najlepiej jakiegoś schronienia od okropnych warunków na zewnątrz. Powrót do terenów Cienia choć kuszący obietnicą powrotu do własnej, wygodnej jaskini, wymagał pokonania zbyt długiej drogi. Drogi, którą musiał przekroczyć w dodatku na pieszo, czasem nawet musząc przepłynąć na drugą stronę rzeki.
Poza tym, zawsze wtedy mógł spędzić tutaj kolejny dzień. Cały czas myślał o swojej obecnej pozycji w stadzie i jak zapracować na tytuł wojownika. Przez tak długi czas w którym nie pracował na ten tytuł, teraz ciężko było mu się w tym wszystkim odnaleźć, i rzeczy które wydawałyby się oczywiste każdemu, mu nawet nie przychodziły do głowy.
W końcu więc, zmęczony również własnymi myślami, odnalazł grotę – tymczasowe schronienie którego szukał. Skierował się do jaskini, idąc wolno i zmagając się z wiatrem. W końcu, jak ospały niedźwiedź, wszedł do groty, rozglądając się dookoła. Wykonał kilka kroków do przodu, i dopiero po chwili jego zmysły dostroiły się do nowego środowiska i tym samym odnalazł trop, ślad czyjejś już tu obecności.
Zatrzymał się i wzdrygnął się. Nie miał za często kontaktu z obcymi smokami, a czasy jego beztroskiego i bardzo odważnego podejścia już dawno minęły.
Stał tak nieruchomo, zastanawiając się co zrobić. Powinien iść sobie? A może.. Może nie mu.. jej.. Przeszkadzać?
: 06 sty 2019, 21:15
autor: Cień Kruka
Nosdrza zadrgały, gdy musnęła je woń obcego samca. Nie była tu już sama... I nie miała pojęcia, czego oczekiwać. Tutejsze smoki (a jakimś dziwnym trafem natrafiała tylko na samce) wydawały się jej nielogiczne, obce. Nie rozumiała ich, wydawanych przez nie dźwięków, przejawianych zachowań.
Końce uszu omiotły kark puszystymi pędzelkami. Instynkt podpowiadał, że reakcja jest konieczna, nieodzowna. Nie uśmiechało jej się zostać posiłkiem obcego smoka. Jednak... To była zarazem też długa noc. Długa i trudna, zniechęcająca do kolejnej walki. Więc choć coś w niej mówiło, by zaatakować od razu, zdecydowała się najpierw wybadać sytuację; zaryzykować, że to on uderzy pierwszy.
Powoli, z kocią gracją uniosła się na łapy. Końce jej długich uszu skierowały się naprzód w wyrazie ciekawości, zainteresowania. Na przekór nim jednak puszysta końcówka ogona omiatała ziemię, okazując niepewność.
I uczyniła krok, krótki krok w jego stronę. Niepewna, niespokojna, jednak nie okazująca lęku. Niczym jeden drapieżca naprzeciw drugiego.
I czekała, nie tracąc czujności, wlepiając weń dwubarwne ślepia, oczekując działania. Próbowała ocenić, czy ma przed sobą obiad, czy też zagrożenie.
: 11 sty 2019, 11:31
autor: Zaciekły Kolec
Jej.. Z pewnością jej. Sylwetka była wystarczająco dobrze widoczna gdy odsłoniła się przed nim. Nie było to jednak ciepłe przywitanie z jej strony, obserwowała go bardzo pilnie, zupełnie jakby badała z kim ma do czynienia. Garruk natomiast podniósł jedną łąpę w górę, chcąc cofnąć się do tyłu, ale szybko rezygnując z tej decyzji, będąc częściowo sparaliżowany faktem iż nie wiedział jak się zachować.
– Wybacz jeśli przeszkodziłem.. – Odezwał się zaniepokojony. Nie był pewny czy była to jej grota, czy też tak jak on postanowiła znaleźć schronienie, odpocząć, by dopiero wówczas ruszyć dalej.
Po zaspokojeniu duszy swojej siostry, Garruk mógł wreszcie odetchnąć z ulgą. Aura, choć wciąż ponura, była znacznie spokojniejsza, naturalna. To go z czasem zmieniło, nie czuł się obserwowany, oceniany, mógł odetchnąć z ulgą, zająć się wreszcie sobą i stadem. Taki powrót nie był łatwy, ale z pewnością czuł się swobodniej mając pewien rozdział życia za sobą.
Miało to jednak swoje odbicie. Garruk stracił swoją czujność i stał się bardziej otwarty, zarówno z dobrej tego słowa strony jak i złej. Przestał prowadzić życie włóczęgi, jednak przez nikły brak komunikacji z innymi smokami, nigdy nie jest do końca pewien jak powinien się zachować.
Postawa samicy jednak na niego oddziaływała i wywoływała pewną presję. Przyszła i zaczęła go obserwować, on w odpowiedzi natomiast chciał się wycofać. Z drugiej strony, bardzo chciał kawałek tej groty dla siebie. Na prawdę nie zamierzał znowu czegoś szukać, przemierzając kto wie jak długą trasę.
: 03 lut 2019, 18:52
autor: Cień Kruka
Nie atakował; mogła więc założyć, przynajmniej chwilowo, że jej nie zagrażał. Ona zaś nie była szczególnie głodna; w jej żołądku trawiła się wciąż świeża krew ostatnio spotkanego smoka. Te dwa czynniki po zsumowaniu oznaczały, że nie musiała się spodziewać walki. Przynajmniej na razie.
Uniosła lekko uszy, spoglądając na samca. Wydawał jakieś dźwięki, co wydało jej się fascynujące. Nie rozumiała, po co to robił, uznała jednak, że wypada mu odpowiedzieć. Zamiotła ogonem ziemię, po czym zaszczekała donośnie, a echo powieliło ten dźwięk, niosąc go ku obcemu smokowi.
Usiadła, niczym kot owijając łapy ogonem. Wyglądała na wyjątkowo zadowoloną z siebie i tak w istocie było – przecież nawiązała kontakt z innym smokiem, udzieliła odpowiedzi na jego dźwięki, wydając własne. Czuła dumę, że tak dobrze przystosowała się do tego nowego miejsca, będąc tu ledwie dwa wschody słońca. Upolowała i wyssała smoka, znalazła kryjówkę, a teraz udało jej się porozumieć z innym przedstawicielem jej gatunku, który najwyraźniej nie planował ucztować na jej krwi i mięsie. Ta nowa, większa jaskinia, stawiała nowe, większe wyzwania. Zawierała światło, drapieżniki i nowe smoki do pokonania, a także dziwne białe kawałki lecące z nieba i przeciągi, latające w różnych kierunkach. Ale co to dla niej? W końcu w poprzedniej jaskini okazała się najlepiej przystosowana; w tej również musiało tak być, a lista jej niewątpliwych dokonań, choć krótka, była satysfakcjonująca.
: 05 kwie 2019, 23:05
autor: Remedium Lodu
Zadowolone mruknięcie smoka utonęło w dzikim furkocie ognia. Wypleciona z maddary płomienna ćma rozlewała się w przestrzeni, zerwana z własnych konturów przez ciąg powietrza, rozsmarowując po skalnej grani chwiejne cienie. Lód pochylił się nad wyrwą, jedną z wielu- błękitna linia grzywy sterczała w poprzek podmalowanej nocą szczeliny w skale. Poszukiwania pochłonęły już nie pierwszy wieczór, więc uczucie drobnego tryumfu było niezaprzeczalne. Teraz jednak, będąc o krok od zsunięcia się do wnętrza upragnionych jaskiń, nadeszły wątpliwości. Cóż z tego, że przyszedł tutaj ze swym niezawodnym oporządzeniem, hakami i linami, zapasami i mieszkiem ziół leczniczych, gdy jedna niefortunna decyzja pod ziemią może go oddzielić od Tealeen na całe księżyce lub, co gorsza, na wszystkie księżyce. Zwyczajnie pogrzebie się żywcem.
Szczelina schowana była w żwirowym leju na długość dwóch i pół smoka i samo utrzymywanie się w miejscu na jego ściance sprawiało problemy nawet doświadczonemu w łażeniu po grotach i wspinaczce Kobaltowi. Jaszczur stanął nisko na szeroko rozstawionych łapach i sięgnął badawczą sondą w głąb jaskini, na chwilę zapominając o świecie wokół.
: 06 kwie 2019, 19:49
autor: Szarpiący Obłoki
W mroku pomiędzy skałami pojawił się błysk wściekle żółtych ślepi, a zaraz za nim biel kości poroża, przytłumiony ciemnością fiolet piersi i głęboka czerń smukłego grzbietu. Ponury powolnym krokiem przemierzał senne okolice Bliźniaczych Skał nie dbając o zakłócanie ciszy dźwiękiem nieostrożnych kroków. Od czasu do czasu umyślnie cisnął mijanym kamykiem przed siebie i patrzył jak znika w ciemnościach.
Nie spieszył się, bo i nie miał po co. W jaskini nikt na niego nie czekał, nie miał też żadnych poważniejszych obowiązków do wykonania. Mógł równie dobrze całą noc szlajać się pomiędzy drzewami jeśli tylko miał taką ochotę.
Prawdopodobnie nie dostrzegłby uzdrowiciela gdyby ten nie obsypał łapą luźnych kamieni, których chrobot poniósł się echem w kojącej, nocnej ciszy. Ponury przystanął, obracając głowę ku dźwiękowi i wtedy bez trudu dostrzegł wczepionego w osuwisko smoka, którego jasna grzywa krzyczała "tu jestem!". Remedium Lodu, jego "ulubiony" członek stada ewidentnie coś kombinował, ale to w zasadzie nie było czymś nadzwyczajnym. Znał plotki jakie krążyły wokół jego osoby, więc wcale się nie dziwił, że trafił na niego w środku nocy robiącego coś więcej prócz szukania ziół.
Ponury skrzywił się w cynicznym uśmiechu, przez chwilę po prostu obserwując zmagania smoka ze szczeliną. Nie miał zamiaru do niego podchodzić, ale gdyby okazało się, że stanie się świadkiem tego jak samiec dosłownie zapada się pod ziemię, to cóż, nie mógł sobie tego odmówić.
Przysiadł pod jedną ze skał celujących ostrym czubkiem w niebo i w ciszy przyglądał się Remedium.
: 09 kwie 2019, 22:22
autor: Remedium Lodu
Stuk…
Już po raz kolejny. Nienaturalnie rozłożone w czasie wystrzały kamieni spadających na skały, ich głuche puknięcia o suche pnie i miękkie pacnięcia o glebę bardzo skutecznie wytrącały Remedium z toku myśli. Ślepia na powrót przywykły do mroku, więc gdy powoli odwrócił łeb za siebie, był w stanie dostrzec charakterystyczne żółte odpowiedniki. Fakt, że niewiele poza nimi dostrzegał ze smoka stanowił dodatkową wskazówkę co do umaszczenia łusek, zawężając możliwości do jednego tylko smoka. – Chodź, zobaczysz skały zdolne cisnąć tobą potężniej niż ty przygodnymi kamieniami, Ponury. – syk, choć cichy, niósł się przez przestrzeń całkiem wyraźnie, niosąc alegoryczne słowa do czarnołuskiego kleryka.
Zapierając się trzema łapami Lód sięgnął czwartą kolejno do prawego tylnego uda oraz lewego ramienia, odwiązując dwie długie liny zakończone kostnymi hakami. Te przewiesił przez skalny występ ponad szczeliną, wprawnie zawiązał na każdym z nich długi węzeł z dodatkową pętelką przy końcówce, przez którą przenizał kolejny, wspólny sznurek. Następnie obie liny i cienki dodatkowy sznur cisnął do wnętrza jamy, generując niepokojąco długotrwałe echa oddalających się szelestów. Jeśliby Marduk podszedł do niego, kontynuowałby, a w razie ewentualnego poślizgnięcia się młodego smoka maddara uzdrowiciela przytrzymałaby go, tworząc wielką pajęczą sieć. – Łap tą linę i przepleć pomiędzy szponami obu łap. Jak zaciśniesz łapy, spowolnisz zjazd. – to powiedziawszy, dał klerykowi uderzenie serca czy dwa na oswojenie się z myślą o zsuwaniu się w otwór. Akurat tyle czasu, ile potrzebowała nowa inkarnacja płomiennej ćmy, by rozbłysnąć i zaprezentować w chaotycznym świetle ognia ciemną otchłań i krasowe rzygowiny, tworzące wspólnie jaskiniowy tunel jako żywo przypominający wnętrze jakiegoś gargantuicznego robala.
I w tej chwili Kobalt uchwycił własną linę, by bez obaw cisnąć się w dół. Tempo zjazdu sprawiało, że wiatr aż śpiewał dziko na szpicy wieńczącej ogon i furkotał błonami usznymi. Na wewnętrzną powierzchnię tunelu występowały świetliste żyły w barwie żaru ogniska, tworząc przydymione światło potęgujące tylko efekt wpadania do wnętrza robala. No właśnie- gwałtowny ruch uzdrowiciela wywołał małą lawinę, pozostawiając kleryka niemalże bez wyboru. Po prostu obsypujący się w dół żwir spławił go za granatowołuskim.
.
.
.
Oczywiście Lód wziął poprawkę na prawdopodobny brak przyzwyczajenia Marduka do takich przeżyć, zatem oceniając po odgłosie i napięciu drugiej liny obok której przelatywał mógł stwierdzić, czy czarnołuskiego smoczka wypada pochwycić w miękką i obszerną przestrzenną sieć z maddary przypominającą powiększoną wielokrotnie sieć nerwów.
Gdy już obaj znaleźli się na dole, Kobalt pociągnął za cieńszy sznurek. Obie liny zaczęły się zwijać jak przydługie węże, których właśnie kłapnięcie smoczych szczęk pozbawiło głów. Świetlne tętnienie zanikło i jedynym źródłem światła utrzymywanym przez Remedium pozostała wciąż tak samo niepokojąca ćma. Owinąwszy ponownie łapy linami, jasnogrzywy ruszył krótkim korytarzem, płosząc stadko nietoperzy. Drobne ssaki zdały się witać piskami dwójkę gadów w majestacie podziemnego królestwa, w które nagle wypluł ich wąski załom skalny- gargantuiczna jaskinia podtrzymywana stalagnatami grubszymi niż smoczy ogon nadawałaby się nawet do oblatywania jej na smoczych skrzydłach. Stalaktyty zwieszały się jak horrendalna ulewa zastygła w bezruchu, ścięta jednym podmuchem mroźnego tchnienia samej planety. – Wyjście stąd będzie ciekawsze, niż wejście. Popraw pozycję, po jaskinia to nie polanka, żeby sobie tak człapać. Pozycja niska i na miękkich łapach, jak przy walce. – rzucił i zerknął na kleryka… by zaraz zmrużyć ślepia. – Nikt cię nie nauczył walki? Wspaniale, tylko wyczekiwać kolejnego napadu na Wodę.
Ciężkie westchnięcie poniosło się, wzmocnione echem. – Jak wspominałem. Niska pozycja, żebyś mógł reagować w dowolną stronę. A teraz… broń się, pisklaku! – ostatnie, okraszone emocjonalną zagrywką syknięcie nie zdążyło nawet wybrzmieć, a niebieska sylwetka zamigotała szkliście w szybkim zwrocie. Podobnie komplet fioletowych szponów, sięgający na skos z lewa na prawo poprzez pysk pierworodnego Przywódczyni.
: 19 kwie 2019, 9:56
autor: Szarpiący Obłoki
Nie zaskoczyło go, że uzdrowiciel był świadomy jego obecności. Zresztą, nie krył się z nią jakoś szczególnie. Dlatego gdy padły skierowane do niego słowa, uśmiechnął się kącikami pyska i wywrócił ślepiami.
– Obawiam się, że bezwolne skały raczej nikim i niczym nie ciskają – zgryźliwy ton rozniósł się echem wśród uśpionych głazów. Najwyraźniej Marduk miał głęboko w poważaniu alegoryczne znaczenia. Ruszył powoli w kierunku ziejącej czernią dziury i zawieszonemu nad nią Remedium. Zatrzymał się tuż obok uzdrowiciela, obrzucając go pełnym powątpiewania spojrzeniem. Nie miał pojęcia po co niebieskołuskiemu całe to naręcze różnych lin, haczyków i pętelek, skoro miał maddarę, ale on nie zamierzał wygłupiać się tak jak on. Poza tym, po co niby miał wchodzić do tej jaskini?
Nim jednak otworzył pysk, by wyrazić swój sprzeciw wobec nocnych, podziemnych schadzek w towarzystwie kogoś, kogo nie lubił; uzdrowiciel zniknął w szczelinie, obsypując jej niepewne brzegi. Marduk przezornie cofnął się, westchnął z rezygnacją i skupił na źródle swojej mocy, zanim jeszcze grunt spod łap na dobre mu się usunął. Magia zawirowała wokół niego, oplotła ciasno czarnołuskie ciało i posłuszna woli kleryka, uniosła je łagodnie. Marduk zawisł nad zsypem, spoglądając w dół przepastnej gardzieli, przez chwilę również wsłuchując się w dźwięki osuwanych kamyków. A potem po prostu przeniósł się nad otwór i delikatnie opuścił w dół.
Opadał zdecydowanie wolniej niż Remedium, dlatego pojawił się obok niego jakiś czas później, lądując gładko. Widmowe nici maddary rozplotły się, pozwalając mu pewnie osiąść na dnie szczeliny. Ciemność go nie przerażała, podobnie zresztą jak tańczące cienie, które tworzyła rozedrgana, płomienna ćma. Drgnął jedynie na dźwięk podrywających się do lotu nietoperzy, które przy wtórze pisków i trzepotów zniknęły w ciemności przed nimi.
– To beznadziejne źródło światła – mruknął, zerkając na (może i całkiem ładną) niepraktyczną ćmę. Po tych słowach z łatwością stworzył miedzy swoim porożem niewielką kulę emanującą łagodnym, całkiem stałym światłem, w niczym nie przypominającym rozedrganego płomienia. Mozaika z cienistego poroża rozplotła się po kamiennych ścianach. Dopiero wtedy Ponury rozejrzał się, chłonąc wzrokiem przestwór podziemnego świata. W duchu przyznał, że robił wrażenie. Światło tworu nie dosięgało sufitu monumentalnej komnaty, ani też jej odległych ścian, co sugerowało, że jaskinia była większa niż mógł się spodziewać. Podobnie jak w obliczu górskich grani, tutaj też Marduk czuł się śmiesznie mały i nieważny.
Postąpił kilka kroków, zadzierając głowę, by oszacować jak daleko w trzewiach ziemi się znaleźli, ale wtedy padły słowa uzdrowiciela. I Ponury westchnął, również z rezygnacją gdy okazało się, ze uzdrowiciel jaki był, taki jest. Ekscentryczny i nieprzyjemny. Ale właściwie, czego Ponury miał się spodziewać? Że po tylu księżycach zimnej wojny nagle okaże się w porządku, a to swoiste "zaproszenie" do spaceru po grocie będzie początkiem zażegnania konfliktu? Mylił się, ale jak w każdym innym przypadku swoich pomyłek, nie przejął się specjalnie. Po prostu przyjął do wiadomości.
Otworzył pysk, by coś powiedzieć, ale usłyszał wymowne "broń się, pisklaku!". Zmarszczył pysk, ale nie zdążył zareagować. Wprawdzie widząc jak samiec unosi łapę i obnaża pazury, instynkty zadziałały poprawnie i magia zawirowała przed Mardukiem, gotowa utworzyć tarczę, ale zwyczajnie... nie zdążyła. Pazury uzdrowiciela smagnęły młodego samca po pysku, zostawiając na poliku krwawą szramę. Kleryk syknął i obnażył kły. Z jego gardzieli wydostał się gniewny warkot, który zwielokrotniony echem brzmiał upiornie i niepokojąco. Ponury wbrew temu, co powiedział Remedium, nie był już pisklakiem. I może faktycznie nie miał okazji walczyć za pomocą kłów i szponów, ale agresja popchnęła go do przyjęcia najwygodniejszej pozycji. Na wpół świadomie opuścił nieco głowę, napinając smukłe ciało. Nie był bezbronny, a nagły atak ewidentnie wzbudził w nim przygaszoną przez księżyce, nienawiść wobec uzdrowiciela.
– Poważnie? – prychnął pogardliwie. – Chcesz sobie użyć pod pretekstem uczenia mnie? Bardzo dziękuję... – syknął jadowicie, wykrzywiając pysk w brzydkim, szyderczym grymasie. – Ale miałeś już okazję zostać moim mistrzem. Drugiej nie będzie. – I przez jedną, krótką chwilę, Marduk pomyślał, że byli tu sami. Że nikt im nie pomoże gdyby rzucili się sobie do gardeł. Że mogliby się tu pozabijać i nikogo by to nie obeszło. No, przynajmniej nikogo nie obeszłaby śmierć ponurego kleryka. Nad śmiercią ekscentrycznego uzdrowiciela pewnie płakałyby dziesiątki. Ale faktycznie mogli się tu pozabijać. On mógłby zabić Remedium, raz na zawsze uwolnić się od widoku okrutnej obłudy jaką się otaczał.
Magia rozedrgała powietrze, roziskrzyła się pod łapami uzdrowiciela i objęła go przeszywającym do kości chłodem. W dwa uderzenia serca nienawiść kleryka uformowała się w śmiercionośną broń, materializując się pod miękkim brzuchem Remedium w formie potężnego, lodowego kolca, który z ogromną siłą wystrzelił ku sklepieniu jaskini, wprost przez jego trzewia.
: 19 kwie 2019, 22:21
autor: Remedium Lodu
– To źródło światła nie niszczy wrażliwych nacieków skalnych i pozwala naszemu wzrokowi na oswojenie się z ciemnościami. – syknął, kiedy kleryk wytworzył swoje, stabilne i zapewniające złudne bezpieczeństwo zaklęcie. Gdyby teraz cokolwiek uniemożliwiło im powrót tą samą drogą, ślepia oswojone z nienaturalnym światłem nie dostrzegą niezmiernie słabych łun dochodzących czasem z powierzchni. Doprawdy, świadczyło to wspaniale o Marduku, że nie potrafiło mu choćby i przejść przez myśl, że Remedium ma swoje powody w tworzeniu beznadziejnej ćmy. Niemniej zostawił młodego z jego tworem. W tak krótkim czasie nie powinien spowodować jakichś zniszczeń w poszyciu jaskini, a widział w nim teraz zbyt wiele z samego siebie, gdy miał 14 księżyców i tytuł kleryka. Może wreszcie rozwiążą parę kwestii- tutaj, w komforcie samotności podziemi? Woda nie potrzebowała dwóch skłóconych Uzdrowicieli. Potrzebowała dwóch współpracujących Uzdrowicieli, szczególnie gdy byli zdolni. Widząc poziom maddary młodego nie miał co do tego większych wątpliwości.
A później cios. Pionowe źrenice zapulsowały krótko z żalu, czując jak szpony trawią miękką tkankę. Warkot, warkotem, ale… Drugiej nie będzie. Ponury ledwo zebrał w sobie maddarę, ale jego słowa niosły zawczasu zbyt wiele treści. Groźba niosła się przez przestrzeń jak kawałki kości pękające pod naporem szczęk.
Lód wystrzelił wprzód, sięgając łapą ku szramie na pysku. Tym razem jednak pochwycił i wczepił się do żywej rany wszystkimi szponami i łuskami zgiętej kończyny, wpijając się w nią nierównomiernie. Manewr miał nie powodować dalszych strat, lecz rodził nagły przypływ bólu i pieczenia o takim nasileniu, że o formowaniu tworu Marduk mógł tylko pomarzyć. Poza tym Kobalt znajdował się teraz niemalże w tym samym miejscu, co sam czarujący; nawet w najgorszym scenariuszu nie powinien skończyć z dziurą w torsie, najwyżej raną ogona.
–Użyć sobie? Opanuj się! – ostatnie echa warkotu Marduka utonęły we wściekłym ryku Remedium. Niebieskołuskiemu jeszcze chyba nigdy nie zdarzyło się okazywać tak jawnej złości. Nawet nie tyle bezpośrednio na działanie kleryka, co na wciąż psujący się ropień, w jaki obracały się wszelkie próby rozjaśnienia sprawy między nimi. Musieli cechować się jakąś najskrytszą niezgodnością charakterów, ale właśnie zaszli za daleko. Jeśli dochodzi do tego, że jeden z nich traci ostatnią barierę opanowania, to stanęli na chybotliwej półce skalnej; i teraz albo zejdą z niej równocześnie, albo spadną oboje, albo jeden odepchnie drugiego, by samemu się cofnąć. Kobalt puścił pysk młodszego samca, nie odsuwał się jednak zbytnio. Niewielki dystans czasem mieszał szyki mniej wprawnym czarodziejom. Poza tym, potrzebował spojrzeć klerykowi w ślepia – Nikt tu nie będzie nikogo zabijał, Ponury. – warknięcie było stanowcze i gardłowe, niosło w sobie nieustępliwość wędrówki lądolodu – Sam widziałeś, że nie zdążyłeś stworzyć tarczy. Warto mieć w zanadrzu również odruch pochylenia łba lub odskoku, wiedzieć jak powstrzymać powstawanie ataku magicznego… oraz lepiej przewidywać zachowania wojowników. – ostatnie zdania, choć cedzone i wymawiane w dogodnej do działania postawie, nie łyskały już na granatowym pysku gwałtownymi ruchami szczęki. Płomienista ćma trzepotała się zaś ciągle ponad nimi, naprzemiennie kryjąc dwie ciemne sylwetki w pozbawionej reguł grze cieni. To jest- o ile Marduk wciąż nie utrzymywał własnego źródła światła, odzierającego z kolei obie sylwetki ze wszystkiego poza wydłużonymi śladami własnych figur na ścianach i dwóch równie antagonistycznych ciemnych obrazów asymetrycznych rogów kleryka.
~ Zostaw maddarę w spokoju, bo nie mam zamiaru podnosić na ciebie własnego źródła. Skoro eskalowało to tak mocno, to wyplujmy wreszcie na siebie kwas i wyjaśnijmy sobie parę spraw. W treningu, nie magicznym pojedynku. A później się poleczymy, nawzajem. Czas wreszcie zakończyć tą żałosną waśń. ~ źródło aż kipiało od wyładowań energii i mimowolnie powstających zalążków tworów, ale Lód faktycznie nie sięgał po własną moc, przekaz mentalny był zaś zimny i klarowny, pozbawiony tylko pewnej zwyczajowej miękkości, o jaką zwykle dbał uzdrowiciel śląc swe myśli. Z zaskoczeniem, ale i pewną satysfakcją odkrył, że jest w stanie zachować w sobie nieco złości na zachowanie kleryka. Dzięki temu mógł wciąż pamiętać, że ma przed sobą smoka a nie… obiekt. Rzecz.
Owada.
Czy to była kwestia tego, że zagrażał tylko jemu? Choć jeśli Marduk byłby gotów zabić jednego smoka, to czy nie świadczyło to o…
Nie.
Nie, dość. Nie myśl o tym.
Psychika ślimaka. Skorupka ponurego zepsucia wyhodowana na obślizgłym mięczakowatym ciałku.
: 26 kwie 2019, 11:30
autor: Szarpiący Obłoki
Może gdyby Marduka obchodziły "wrażliwe nacieki skalne" jakoś by się tym przejął, ale tak puścił uwagę mimo uszu. Zresztą wszystko przestało mieć znaczenie dokładnie chwilę po tym, kiedy nierozważnemu uzdrowicielowi zachciało się igrać z psychiką kleryka. I w gruncie rzeczy nie chodziło tu o to, że był nadwrażliwy, albo przejmował się czymś za bardzo, po prostu... Lód był jedynym smokiem, którego kleryk otwarcie nie lubił. Tu chodziło o uprzedzenie kwitnące wiele księżyców, tego nie da się zmienić w jednej chwili. A już szczególnie nie metodami, jakie próbował uskuteczniać uzdrowiciel.
Szpony Remedium wdarły się w świeża ranę, a pod powiekami Marduka zatańczyły z bólu podobizny maddarowej ćmy. Warknął i szarpnął łbem, ale być może ku zdumieniu uzdrowiciela, twór wystrzelił z ziemi przy wtórze głośnego trzasku i otarł się boleśnie o bok ogona starszego samca. W tym samym momencie kleryka poraziło pragnienie czynu, który notabene wcielił w życie i to z zaskakującą łatwością. Chciał go skrzywdzić. Naprawdę chciał go skrzywdzić, a co więcej mógłby go zabić.
Zrobiło mu się niedobrze, być może z bólu, a być może z powodu świadomości czynu. Ryk Remedium wdarł się w plątaninę myśli Marduka i faktycznie skupił go na obecnej chwili, na świadomości, nie zaś bezmyślnej furii. Ale to było zbyt mało, by kleryk odpuścił, by dał się zakrzyczeć, by oddał pole. To zaszło za daleko, nie było już odwrotu.
Ponury kompletnie nie rozumiał Lodu, ale i Lód nie rozumiał jego. Kleryk przeświadczony o złych pobudkach uzdrowiciela nie dopuszczał do siebie możliwości, że może się mylić.
Puścił go, a on kłapnął szczekami obnażając kły. Pochylił łeb, a żółte oczy ciskały żywą nienawiścią.
– W co ty grasz, co? – złowrogi syk wyrwał się z jego pyska, kiedy z ostrożnością i cierpliwością szykujące się do ataku bestii, powoli zaczął go okrążać. Kroki jego łap przygrywały symfonii warkotu dobywającego się z głębi czarnej piersi. Nie słuchał jego słów o tarczy, o tym, że czasem lepiej użyć innych metod obrony. Nie chciał go słuchać. Chciał mówić. Chciał by w końcu go wysłuchano. Głos Marduka był więc w tym wypadku głośniejszy i wżynał okruchy zimnej furii w duszę przeciwnika. Bo tym właśnie był dla niego Lód – wrogiem.
– Dlaczego za każdym razem starasz się pokazać mi swoją wyższość, co? Od samego początku traktowałeś mnie z góry, kpiłeś ze mnie, a potem zasłaniałeś się chęcią pomocy. – Rozedrgany cień przepływał po ostrych skałach z każdym kolejnym jego krokiem. Niecierpliwy ogień ćmy odbijał się pożogą w żółtych ślepiach wlepionych w znienawidzoną sylwetkę. – Jesteś obłudną, groteskową namiastką smoka – wypluwał słowa z odrazą, kompletnie ignorując mentalny przekaz. Zresztą pod jego koniec odciął się od magii uzdrowiciela, tym razem sprawniej niż kiedyś. – Nawet teraz próbujesz mi wcisnąć te swoje dziwaczne próby nauczenia mnie czegoś. – W jego głosie pobrzmiewało coś na kształt niedowierzania. Zatrzymał się przed uzdrowicielem, a choć wciąż odsłaniał kły, choć wciąż kipiała w nim złość, w oczach był chłód i spokój głazu, co tworzyło niepokojący, chory kontrast. – A nie przyszło ci do głosy, że twoje metody są gó*no warte? Że nie działają? – Nie dał mu czasu na odpowiedź. – Jeśli naprawdę jest w tobie choć namiastka pragnienia, by czegoś mnie nauczyć, choć odrobina szczerości w tym całym morzu zakłamania... – cedził, mrużąc ślepia i zbliżając się do pyska uzdrowiciela tak mocno, że niemal wyczuwali na nosach własne oddechy. – ...To zacznij traktować mnie poważnie. – Żółć i złoto starły się w walce spojrzeń. Marduk kontynuował, ale tym razem jego głos przeszedł w szeptany syk, a pysk zaczął wykrzywiać cyniczny uśmiech. – Naprawdę nie rozumiem czy jesteś po prostu takim ignorantem, czy może zwyczajnie się na mnie uwziąłeś, ale skoro istnieje choć cień szansy na to, że jesteś po prostu emocjonalnym debilem, to ci podpowiem, ostatni raz wierząc w twoje dobre intencje. – Gorzki uśmiech jasno świadczył, że wcale w nie nie wierzy. – Po pierwsze, nie zaskakuj mnie. Nie lubię niespodzianek. I zamień czyny na słowa. Lubię słowa. Zanim będziesz chciał czegokolwiek mnie nauczyć, zapytaj czy tego chcę. A może... MOŻE wtedy jakoś się dogadamy. Bo masz rację, nikt tu nikogo nie będzie zabijał. – Cofnął się, unosząc głowę. Cienie rzucane przez okazałe poroże, zatańczyły ruchliwą mozaiką na ścianach jaskini. Uniósł łapę do policzka po którym kroplami spływała krew. Otarł palcami lepkie stróżki i zlizał czerwień z opuszek. – Ty pierwszy podniosłeś na mnie łapę. Jak wielkim idiotą musisz być, by uznawać za dobry pomysł atakowanie kogoś, kto cię nienawidzi? I jeszcze wierzyć w to, że dzięki temu go czegoś nauczysz? – Pokręcił głową, autentycznie zdumiony.
: 26 kwie 2019, 18:01
autor: Remedium Lodu
Porównanie do dwóch wilków-samotników bledło przy twardości obrazu dwójki smoków. Marduk nie okrążał Remedium, bowiem jego granatowołuski wróg nie stał w miejscu. Ruszył, sunąc znacznie ciszej i na miękkich łapach, równie jednak co kleryk nieustępliwie.
Więc szli.
Bark przy barku.
Dziko wyszczerzone kły przy chorobliwie spokojnym pysku.
Kolejne dawki obrazy ze strony młodego trafiały gdzieś do faktycznej emocjonalnej dziury ziejącej w osobowości Lodu. Nie była ona jednak tak wszechogarniająca, jaką kreśliła się w świadomości kleryka. W zamian Kobalt mógł wyciągnąć ze słów Marduka nieco treści, jego zachowania zaś przeanalizować na nowo i spokojnie, mimo przebywania sam-na-sam w podziemnym królestwie przeistoczonym nagle w arenę. Ale jednak groźby zostały wycofane przynajmniej częściowo. Lód więc podobnie cofnął się o krok, tworząc pomiędzy nimi przestrzeń zdolną pomieścić psychikę obu smoków. Wreszcie czarnołuski wyczerpał pierwszą dawkę przemówienia, elegancko zlizując własną krew.
Lód również poświęcił chwilę, by sięgnąć łapą do ogona i wyrwać dwa odłamki rozszczepionej i wbitej w ciało łuski. Niedbale rzucone ciemnogranatowe płytki poleciały gdzieś w mrok, z krótkimi girlandami strzępków wyszarpniętej skóry ciągnącymi się smętnie w powietrzu. Tak wygładzoną raną będzie mógł się zająć później. Czarcia grypa na zaklęcia napędzane emocjami. Czarcia grypa na emocje.
– W temacie debili emocjonalnych, to jest nas tutaj dwójka. Nie przyszło ci na przykład na myśl, że przez swoją nienawiść widzisz we mnie psychola, który nie ma nic lepszego do roboty niż wyżywanie się na młodszym smoku? Naprawdę łatwiej jest ci uwierzyć w to, niż w moje i twoje błędy? – jeśli to ostatnie zdenerwowałoby Marduka, Lód uprzedziłby jego odpowiedź.
Kontrast w mimice Marduka akurat nie wywoływał większego efektu na coraz bardziej pozbawionym silnych emocji Remedium. Można by rzec, że dobrze skądś kojarzył takie zachowania, tylko tam to ślepia „szczerzyły się” w zamian za pysk. – Jeśli chcesz ze mną rozmawiać, to sugeruję rozpocząć od jednego: ustalmy już na początku, że nie będziemy traktowali słów drugiego jako manipulacji czy kpiny. Tylko wtedy to będzie miało sens, gdy będziemy się brali na poważnie, nie jak groteskowe, małostkowe smoczki. Umowa, Marduku? – zmierzył chłodnym i obojętnym wzrokiem chłodne i pełne odrazy ślepia kleryka.
Tymczasem maddarowa ćma rozdzieliła się na dwie, z czego jedna pozostała przy samcach opadając na ziemię i przybierając formę bardziej stabilnego świetlistego kokonu, druga natomiast poczęła obfruwać jaskinię, zatrzymując się przy każdej szczelinie i badając ciąg powietrza. W końcu będą musieli kiedyś ruszyć dalej, a przynajmniej sam uzdrowiciel. Niesnaski czy nie, nie miał zamiaru wracać z raz przygotowanej wyprawy do sieci jaskiń.
– Czasem się zastanawiam, czy to wciąż zaszłość z gorącego źródła, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy: twój brak zaufania do moich słów, twierdzenie że zaczynam od czynów. Przez przerażenie, jakie wtedy wywołałem. Bo musiałem wtedy zacząć od działania, nie słów, a nie znając ciebie używałem później tych nieodpowiednich. – z pewną rezygnacją wzruszył zębatymi jak pokrzywa skrzydłami.
– Kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy miałeś jakieś… 5 księżyców? Tak. Pięć księżyców spędzonych w grocie Kaskady, bez doświadczania tego, co na zewnątrz. Miałeś kompletnie różne pisklęctwo niż ja czy twoje siostry, pozbawione przeciwwagi dla emocji. Ty nie rozumiałeś mnie, ja ciebie; stan dzisiejszy to tylko niechlubna tego kontynuacja, co właśnie sobie wspaniale okazaliśmy. Swoją drogą, gratuluję Kaskadzie traktowania pierwszego samczego potomka tak różnie od poprzednich piskląt. – skrzywienie pyska uzdrowiciela wyszło zaskakująco podobnie do mimiki rzeczonej przywódczyni, lecz kły zniknęły zaraz na powrót za wargami, a gadzia mimika Remedium powróciła na właściwe miejsce – Nie zrozum tego źle. To nie oznacza, że spoglądam na ciebie z góry, albo że dowodzę swojej wyższości, jak wcześniej powiedziałeś. Ty masz mnie za wielolicową, zakłamaną glizdę, ja ciebie za nadwrażliwego psychicznie i reagującego bez zastanowienia. To oznacza, że mamy sporo do przedyskutowania.
Dobrze było jednak widzieć, jak czarnołuski jaszczur zareagował na sytuację tym razem. Może będzie wreszcie pozbawiony poczucia, że jest ignorowany. Przecież to Lód wyszedł z propozycją traktowania rozmówcy poważnie – Więc słucham cię. Wyrzuć swoją część i naprawdę rozwiążmy to wreszcie. Mamy cały niezbadany kompleks jaskiń przed sobą. Wiele czasu, ciekawe widoki, intrygujące zagadki natury i zapas pożywienia. Świetna okoliczność, by Woda wreszcie zdobyła dwójkę zgodnych uzdrowicieli, do pary z ich potencjałem. – wskazał łapą w stronę ćmy, która od dłuższego czasu siedziała ponad jedną ze szczelin, wabiąc ku sobie smoki delikatnymi ruchami skrzydeł. Oby tylko nie wysłuchiwał już o „debilach” oraz „idiotach”, bo tego miał powoli dosyć.
: 30 kwie 2019, 23:29
autor: Szarpiący Obłoki
Wbrew temu, co smoki chciały sądzić o Marduku, ten nie był ani do gruntu zły ani nawet aż tak bardzo zepsuty. Potrafił przyznawać się do błędów, kiedy sądził, że zawinił. Ale przede wszystkim potrafił bronić swoich racji i bez wahania szczerzył kły, okazując negatywne emocje. Za negatywne nikt go nie karał. Negatywnymi mógł karmić przestrzeń bez lęku, że zostanie zraniony. On ranił pierwszy. Zasada była śmiesznie prosta. Nauczony, że życzliwość, pasja i dążenie do marzeń nie są w cenie, zamienił je więc na coś, co lepiej się sprawdzało.
Marduk nie był głupi. Wiedział kogo obwinić za zniszczone marzenia. Remedium był jednym z tych smoków, do których czarnołuski miał największy żal. I faktycznie przez długi czas widział w nim jedynie zakłamanego jaszczura, który miał równie skrzywione spojrzenie na świat i innych co matka i ojciec. A Marduk nie chciał wpływu skrzywionych smoków. Miał go aż nadto.
– Łatwiej – syknął, decydując się na szczerość. Przenikliwe spojrzenie zaszło mgłą żalu. – Nie dałeś mi powodu, bym sądził, że potrafisz przyznać się do błędu. Jedyne czego od ciebie doświadczyłem, to bezpodstawna krytyka. Co innego miałbym o tobie pomyśleć? I gdzie są te moje błędy, o których mówisz? – Zapytał, choć wcale nie miał ochoty słuchać odpowiedzi. Obawiał się, że kolejny raz usłyszy jak zepsuty i niegodny był. Teraz jednak słowa uzdrowiciela nie miały już mocy, by go zranić. Przez minione księżyce Marduk nauczył się, że inni czynią mu tylko to, na co sam im pozwala. Nauczył się to kontrolować... Nie, miał nadzieję, że umie to kontrolować. Dlatego po chwili odzyskał równowagę. Jego obojętne spojrzenie przeciw uzdrowicielskiej obojętności.
Jest dla ciebie tym, kim chcesz by był.
Kim więc jest?
Wrogiem?
Rywalem?
Echem krzywd?
Nie odpowiedział mu słowami, choć na końcu języka miał, że zawsze brał jego słowa poważnie. I na tym polegał problem. Może gdyby nigdy nie pozwolił sobie pragnąć akceptacji i zrozumienia, gdyby nigdy nie brał do serca jego słów, nie staliby tu teraz – uzdrowiciel z przymrożonym ogonem i kleryk z krwią na policzku.
Kim jest?
Żal w spojrzeniu pozostał. Przez kilka chwil, w których słowa płynęły z pyska Remedium wartkim potokiem domysłów i ocen, Marduk patrzył na niego jak kiedyś. Jak porzucające swoje imię pisklę, które skrzywdził wyciągając złe wnioski.
Powolne kiwnięcie.
Kim jest?
Szansą.
Powiódł spojrzeniem za ognistą ćmą i rozluźnił napięte gniewem mięśnie. Słuchał, ale nim się odezwał, minęła dłuższa chwila. Tym razem jednak nie biła od niego zwyczajowa nonszalancja. Był poważny, enigmatyczny wręcz. Jakby dopiero ten wybuch odarł go z maski złośliwego, zbuntowanego cynika.
Powoli ruszył w kierunku falującego światełka.
– Nazywasz mnie maminsynkiem? – To były pierwsze słowa, które padły. Zabarwiało je gorzkie rozbawienie, ale nie miały w sobie oskarżenia. – Nie jestem nim. Każde z piskląt Ishtar i Daru otrzymało coś kompletnie odmiennego od tego, co tworzy maminsynków. To, że spędziłem zbyt dużo czasu w grocie matki, wbrew temu, co chcesz o tym sądzić, nie miało na mnie dużego wpływu. – Jego głos, niski i teraz dziwnie stateczny, odbijał się echem od ścian jaskini. Czarnołuski po trzech krokach zatrzymał się i obejrzał. – Większy wpływ miało to, co zdarzyło się gdy już ją opuściłem. Starcie ze smokami, na które nie powinienem był trafić w tamtym momencie. Nie jako pisklę z sercem na łapie, naiwny i śmiały. Spotkania z Osobliwą, z tobą, z ojcem, matką jako przywódczynią... – Uśmiechnął się krzywo. – Kaskada jest paskudniejsza w towarzystwie... – wtrącił, a potem dokończył poprzednią myśl. – Były destrukcyjne. – Westchnął płytko i machnął łbem w stronę ćmy. – Idziemy? Chciałeś zwiedzić jaskinię.
Kiedy uzdrowiciel do niego dołączył, Marduk ruszył powoli, ale pozwolił mu prowadzić. Nie czuł się pewnie w grotach, szczególnie niezbadanych, więc obserwował kroki towarzysza, by dla bezpieczeństwa je powtarzać.
– Ta rozmowa nie mogła odbyć się wcześniej... – podjął po chwili. Rozglądał się, ale tak naprawdę nie skupiał uwagi na mijanych stalaktytach i stalagnatach, załomach i półkach. Błądził nie wśród korytarzy jaskiń, a wśród swoich myśli. – Dopóki czułem, że którekolwiek z was ma wpływ na moje życie, nie mogłem otwarcie konfrontować się z przeszłością – przyznał. – Teraz przeszłość przestaje mieć znaczenie, podobnie jak smoki z nią związane. Nie obchodzi mnie zdanie ani mojej matki, ani rodzeństwa, a już tym bardziej ojca czy twoje. Ale skoro doprowadziliśmy do konfrontacji, i ja cię wysłucham. Biorąc poprawkę na to, że po pierwsze nie masz żadnej mocy, by skrzywdzić mnie słowami, a po drugie, że może faktycznie masz dobre intencje. Tylko kompletnie się nie rozumieliśmy. – Całość tej wypowiedzi mogła brzmieć szorstko, ale Marduk nie mówił tego, by dokuczyć uzdrowicielowi albo by zabezpieczyć swoją pozycję. On informował o czymś, co już się stało i wobec czego nie miał żadnych wątpliwości. Po prostu przedstawiał swój punkt widzenia w możliwie najbardziej neutralny sposób. – Więc tak, to wciąż zaszłość ze źródła, a potem także z ceremonii. Z ceremonii zdecydowanie bardziej. – Marduk uśmiechnął się smutno, kiedy obracał pysk, by spojrzeć na uzdrowiciela. – Czy postawiłeś się kiedykolwiek w sytuacji, którą mi wtedy zgotowałeś? Czy przyszło ci do głowy jak bolesne było to dla niespełna dziesięcio-księżycowego smoka, który od początku pragnął jedynie, by ktoś docenił jego starania? Który faktycznie chciał czegoś dowieść, udowodnić sobie i innym, że jest odpowiedni i godny? – Gorycz wykrzywiała mu pysk, więc odwrócił wzrok. – Zbyt mało o mnie wiedziałeś, by wydawać tak krzywdzące osądy. A jednak zrobiłeś to, roztrzaskując moją dumę i marzenia na kawałeczki. Po raz drugi – zaznaczył dobitnie. – Jak inaczej niż jak o ciemiężycielu miałem o tobie myśleć? – Wiekowe skały pochłonęły echo słów. Było coś pokrzepiającego w myśli, że były jedynymi powiernikami tej rozmowy.
: 05 maja 2019, 18:01
autor: Remedium Lodu
Wbrew temu, co Ponury chciał sądzić o Remedium, ten nie był ani do gruntu zły, ani nawet aż tak bardzo zepsuty. Potrafił bronić swoich racji i bez wahania szczerzył kły, ostrzegając przed możliwymi konsekwencjami. Ale przede wszystkim potrafił przyznawać się do błędu kiedy sądził, że zawinił. Przeprosiny były lepsze, bowiem choćby podejście takie bywało mniej skuteczne niż poddawanie się instynktom drapieżcy, pozostawiało coś więcej niż tylko zgliszcza i stosy trupów jak na Mistycznym Kamieniu. Z resztą, zawsze można było później uciec się do innych rozwiązań, czego znów nie dawała złość. Emocje były tymi dziećmi, których jajka Lód bez wahania rozbijał, pozwalając przeżyć najwyżej uczuciom w obliczu rozumu. Może dlatego nie rozumieli się z czarnołuskim tak bardzo: tam gdzie Marduk widział pokarm, Kobalt widział toksynę.
Gdyby Remedium znał myśli kleryka musiałby przyznać rację swemu Mistrzowi: znajomość cudzych myśli to przekleństwo. Może jednak szczęśliwie dla przebiegu podziemnej rozmowy, musiał dźwigać wyłącznie tyle, ile niosły słowa rozmówcy. Co stanowiło i tak bardzo wiele, gdyż od pierwszej odpowiedzi padającej z pyska Ponurego pozwolił mięśniom oblekającym czaszkę ściągnąć się w rozżaleniu. Teraz jeszcze nie komentował deklaracji młodszego, nie mieli gruntu ku temu.
Milczenie jaskini pożarło dwójkę samców, gdy Kobalt skończył swoją część. Czekał, aż kleryk ruszy jako pierwszy ku przejściu, samemu zakręciwszy się niemal niezauważalną chwilę w miejscu, które przed paroma uderzeniami serca zaznało przedsmaku smoczego gniewu. Zawartość zaciśniętej łapy nie wpadła w objęcia skórzanej torby, lecz po cichu trafiła w zagłębienie pod skrzydłem. Sprytna kryjówka podpatrzona u Burzowej Łuski- dogodna, póki lotne ramiona nie musiały być używane.
On również uśmiechnął się gorzko, słysząc o maminsynku. Owszem, kleryk trafił poprawnie, choć wbrew swoim przekonaniom sam nie traktował słów uzdrowiciela poważnie. Doszukując się w cudzych słowach samych kłamstw i zła, jest się równie naiwnym co najsłodsze pisklę. Lód był w stanie uwierzyć, że spotkanie z innymi smokami odbiło się istotnie na Marduku, niemniej zawiązki charakteru i pierwsze utrwalone wzorce spoglądania na świat musiały pochodzić z pierwszych pięciu księżyców życia, z groty Ishtar. Kleryk twierdząc inaczej tylko wygodnie naginał swoją rzeczywistość, Remedium jednak zdążył zrozumieć jedno- to nie był jego problem. To od początku nie był jego problem, a on z jakichś dziwnych pobudek zaangażował się nadmiernie w życie Marduka.
– Idziemy. – potwierdził skinieniem, nim zagłębił się w czerń jeszcze gęstszą niż dotychczasowa. I, przynajmniej dla niego, coraz bardziej fascynującą, choć w tej chwili nie oddawał się w pełni obcowaniu z naturą. Szedł w ciszy aż towarzyszowi wędrówki zbierze się na dalsze słowa, nie pomny na fantastyczne okazy dzieł przyrody, nad którymi w innych okolicznościach pochyliłby swe badawcze zmysły na dłużej. Teraz tylko znużonym spojrzeniem określał ich pochodzenie: naciek wapienny… wytrawienie… kwaśna nadżerka… kanion jaskiniowy… kolonia na martwym nietoperzu gatunku… nie rozpoznał, więc zebrał maddarą nowy okaz do szczelnego pojemniczka z drążonego kwarcu. Intensywny fetor guana z probówki wymieszał się ze słodkim zapachem rozkładu dochodzącym od nieżywego ssaka, które przerwały tło zapachów podziemi. Fauna i flora choć obecne, przetykały się tutaj z podkładem planety znacznie subtelniej.
Poza tą jedną czynnością tylko szedł głębiej, czekając, a później słuchając w najwyższym skupieniu. Marduk nie był szorstki. W tym co mówił było sporo prawdy, zaś między słowami wyciekał jego charakter.
… że jest odpowiedni i godny? Stanął. Obrócił się. Trochę niepewny, lecz z błyskiem zrozumienia w oku.
– Po raz drugi? – syknął zaskoczony – Czy Ty tak mocno wziąłeś do siebie ostrzeżenie, gdy powoływałem się na Szachrajkę, że uznałeś to za wyraz odzierania Cię z marzeń? – pokręcił łbem z niedowierzaniem. Bez pogardy, lecz najzwyczajniej w smutku.
– Powiedziałeś już kilkukrotnie, że nie dałem Ci powodów, byś uważał o mnie cokolwiek innego, niż samo najgorsze. Ale na początku spytałeś też, gdzie moim zdaniem tkwi Twój błąd. – łeb powędrował nieco w bok, a jego rytmiczne kiwanie ustało – Twój błąd jest taki, że odrzucasz wszystko co mówię, a co nie jest potwierdzeniem obrazu mnie jako potwora. Nawet przyznałeś, że łatwiej jest Ci uznawać mnie za takiego. – podszedł i oparł się o gruby stalagnat.
– Czy nie przeprosiłem Cię w Gorącym Zakątku, ani na ceremonii? Przypomnij sobie całą sytuację. Tkwimy… tkwiliśmy w błędnym kole, gdzie moje działania były dla Ciebie zawsze z gruntu złe. Mógłbym powiedzieć, jaki cel przyświecał mi na ceremonii… – prychnął z pewną ironią wobec samego siebie –…ale byś mnie wyśmiał, z resztą słusznie. Tylko jednego wciąż nie rozumiem. – przyznał szczerze – Skoro chciałeś dowieść tych wszystkich rzeczy o sobie, to dlaczego zniknąłeś ze Spotkania Młodych?
To był jeden z powodów, które przechyliły dla Remedium szalę ryzyka na ceremonii. – Byłem dla Ciebie ciemiężycielem już wcześniej, czyż nie? I gdy widziałem Twoje zachowanie na Skałach Pokoju, późniejsze zniknięcie, to tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że byłeś dorastającym smoczkiem odrzucającym każdą wyciągniętą ku tobie łapę. – westchnął – Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie ucieszyła Twoja reakcja na pocieszenie Szachrajki. I może mnie za to bardziej znienawidzisz, bo ja sam nie lubię tej myśli, ale obiecałem Ci szczerość. Otóż na swój sposób chyba osiągnąłem wtedy swój zamiar: sprowokowałem Twoje rodzeństwo, by stanęło po Twojej stronie i żebyś znalazł kogoś sprzyjającego Tobie. Kosztowało to jednak wiele bólu, więc nie jestem z tego dumny i szczerze Cię za to przepraszałem. Z resztą, wciąż przepraszam.
Znów przekręcił łeb – Bez żadnych złośliwości i szczerze: masz wrażliwą osobowość, Ponury. Jest to cecha, którą dotychczas uznawałem za negatywną.
: 14 maja 2019, 13:45
autor: Szarpiący Obłoki
– Po raz drugi – przyznał bez cienia wstydu, wyraźnie ignorując niedowierzanie samca. – Miałem wtedy pięć księżyców i pragnienie, by rodzice mnie docenili. Czego się spodziewałeś, że podejdę do twoich słów z rozwagą? – Prychnął. – Teraz mogę myśleć, że miałeś rację. Ale gorycz pozostała. Tak samo to, że potem wszystkie twoje słowa były dla mnie potwierdzeniem twoich złych intencji. – Remedium zdawał się nie rozumieć, że pisklęta inaczej rozumiały świat, a wpływ innych na ich poglądy, był ogromny. Ciężko było wymagać od dziecka, by postąpiło jak dorosły, bo zwyczajnie... nie potrafiło tego robić w ten sposób. Nienauczone zachowań, nie potrafiące czytać między wierszami i bronić się przed zgubnym wpływem źle dobranych słów, było zdane na uczucia. A te wtedy podpowiedziały Mardukowi, że został skrzywdzony i powinien zachować urazę. Z czasem starał się myśleć o Lodzie inaczej, ale ten, być może niefortunnie, wciąż miał do niego bardzo złe podejście, a i uprzedzenia. Obłok był pewien, ze uzdrowiciel od samego początku był do niego uprzedzony. Wobec czego, nadal sądził, ze większa część winy leżała własnie po stronie Remedium.
– To, co wydaje się jako dobre i właściwe w naszym mniemaniu, dla innych może nie mieć żadnej wartości, albo inni mogą rozumieć to opacznie. Obaj jesteśmy tego przykładem – podjął, spoglądając na wspartego o stalagnat samca. – Ty uważałeś mnie za nieodpowiedniego na stanowisko uzdrowiciela, ja ciebie za kogoś, kto bezpodstawnie chciał mnie skrzywdzić. Obaj się myliliśmy. – Wypowiedział ostatnie zdanie z pewnością, nie zdradzając nawet szczypty wahania. Uważał się za dobrego uzdrowiciela. Udowodnił to już nie raz, a to, dlaczego nim został, nie miało znaczenia. Liczył się efekt. Jeśli Remedium obawiał się, że ktoś taki jak Marduk nie nadawał się do tego, musiał przyznać, że się pomylił. Syn Kaskady dał sobie rade bez jego przewodnictwa.
Dalsza część wypowiedzi samca była dla Marduka niezrozumiała. Owszem, chciał dowieść wielu rzeczy. Chciał by go doceniono, ale nie za cenę płaszczenia się i robienia z siebie idioty. Nie musiał być miły, bo nie chodziło tu o bycie miłym, a o czyny. O wykonanie zadania, o podejście do istotnych kwestii.
– Zniknąłem? Nie przypominam sobie, bym zniknął – mruknął nieco zniechęcony. – Ruszyłem pierwszy po tym, jak dowiedziałem się, w którą stronę powinniśmy iść. Nie wiem kto i kiedy wyciągał tam do mnie łapę. – Skrzywił się brzydko, kompletnie nie rozumiejąc o jaką sytuację chodzi Remedium. Ze swojej strony sądził, że wtedy zachował się zupełnie w porządku. Nikogo nie skrzywdził, nikt się na niego nie skarżył. Był pewnie trochę oziębły w stosunku do zebranych, jak i do samego Remedium, ale to nie zmieniło się do teraz. Taki był. Wolała działać sam niż w grupie i podchodził z dystansem do innych smoków. – Jeśli ktokolwiek wyciągał do mnie łapę, to tego nie widziałem. Poza tym, nie była mi potrzebna.
Wspomnienie Szachrajki wywołało grymas zażenowania na jego pysku. Wciąż był wdzięczny siostrze za to, że wtedy się za nim wstawiła, ale to powoli przestawało mieć znaczenie. Marduk doszedł do wniosku, że faktycznie nikt nie jest mu potrzebny. Nie chce słów pochwały, ciepła uśmiechów, litości czy współczucia. Chce spokoju. Chce móc wybierać, czego potrzebuje, nie biorąc do serca czynów i słów innych. I to po części mu się udało. Obecna rozmowa z Remedium była tego ukoronowaniem. Starszy uzdrowiciel bowiem, był ostatnią zadrą z przeszłości, którą w końcu Obłok miał zamiar usunąć, a z nią całą nagromadzoną ropę żalu i niespełnionych ambicji.
– Byłem wrażliwy – poprawił go, mocno podkreślając pierwsze słowo. – Nie zmieniaj zdania. Wrażliwość jest negatywną cechą.
: 18 maja 2019, 15:44
autor: Remedium Lodu
– To nie jest do końca prawda. – odbił się barkiem od stalaktytu z lekkim, choć wciąż poważnym uśmiechem i podjął wędrówkę przez kamienne ostępy, kompletnie niezaskoczony pewnością siebie promieniującą ze słów drugiego samca – Byłem całkiem pewny, że sobie poradzisz z samą sztuką uzdrowicielską, ze mną czy beze mnie. – słowa zadudniły, w jakiś niepojęty dla zmysłów sposób tłumione i wzmocnione zarazem, gdy Lód przecisnął się przez szczelinę skalną do kolejnego z ziemskich gruczołów. Zaraz ponownie wetknął łeb, by spojrzeć na kleryka – Dokładnie tak, jak mówiłem na ceremonii, Ponury. – odsunął się od wejścia, nim czarnołuski zaczął się zeń wynurzać – W każdym razie to już przeszłość. Teraz nabierasz kształtu pomimo niej i dobrze się stanie, jeśli wśród Wolnych pojawi się uzdrowiciel o innym podejściu niż każdy z dotychczasowych. Jak niemal zawsze. – machnął ogonem w bok na przekór ranie po zaklęciu, jakby smakował ów ból.
Cóż, dla Remedium w przeciwieństwie do Ponurego nawet nie istniało nigdy pojęcie grupy. Był w zasadzie jedynym pisklakiem w Wodzie, a gdy całe otoczenie składa się z ogromnego świata pełnego nieznanego i podstarzałych smoków, ciężko być pisklakiem długi czas, a zarazem pozostaje się nim do końca. Tymczasem słowa Marduka ponownie wskazały na to, że ta dwójka po prostu nie potrafi się porozumieć bezbłędnie – Nie chodziło mi o wyciąganie łapy tam, ale o cały okres twojego pisklęctwa. Samotność myśli to moim zdaniem świetny sposób na niemalże wszystko, tylko wymaga podążania własnymi ścieżkami. Akurat na Skałach Pokoju nie podążaliśmy własną drogą. Z mojej perspektywy wyruszyliście razem, z resztą sam wtedy stwierdziłeś, że „zajmiecie się tym”. Więc kiedy powrócili bez ciebie, a cała historia okazała się podejrzana przez fałszywą Naqiumię, miałem rozmaite podejrzenia wobec wszystkich obecnych i nieobecnych.
Marduk był dla Remedium… cóż. Nie był zadrą. Związany był z serią porażek, był nieudanym eksperymentem i nauczką. Był smokiem, którego Lód skrzywdził, ale też, a może przede wszystkim, który sam siebie krzywdził, wykorzystując do tego inne smoki. Wrażliwość jest negatywną cechą. Lód zamarł w pół ruchu, gładząc ostrożnie soczyście zielonkawy przerost w skale. Później trwał jakiś czas, przyglądając się klerykowi w kompletnej ciszy. I znów na pysku zagościł półuśmiech, igrający w świetle ćmy siedzącej na stakaltycie. Nie z powodu chwiejności jej światła, lecz z powodu skinięcia łbem, które uczynił Kobalt w stronę młodszego smoka – Masz rację. Tylko jeśli zechciałbyś przyjąć ode mnie jedną radę: trać tyle wrażliwości względem innych smoków, ile tylko sobie życzysz. Nie dopuść, żeby tak samo traktować samego siebie. Wrażliwość o której mówiłem to posiadanie twardych łusek na swoich uczuciach, nic więcej. – po chwili dodał, prostując łeb – Mam dość nietypową propozycję. Kiedy już zostaniesz uzdrowicielem… wtedy miałbym sugestię podjęcia wspólnej wyprawy.
: 02 cze 2019, 22:22
autor: Szarpiący Obłoki
To już przeszłość.
Te słowa odbiły się echem od ścian jaskini i trafiły bezbłędnie do serca Madruka. To już przeszłość.
– Tak – zgodził się, sunąć powoli w przepastne trzewia ziemi, wprost za uzdrowicielem, wprost za swoim dawnym oprawcą, ucieleśnieniem krzywd, istota dawnych smutków. Właściwie, tak jak Lód uważał Marduka za swoją swoistą, osobistą porażkę, tak i Marduk uważał za taką Remedium. Kleryk wszak pragnął się u niego uczyć. Gdyby ich losy potoczyły się inaczej, może... może teraz Woda naprawdę miałaby dwójkę zgranych uzdrowicieli? Może gdyby obaj kiedyś schowali do kieszeni dumę, nauczyli się ze sobą rozmawiać, mogliby... się zaprzyjaźnić?
Widmo naiwnych myśli osiadło ciężkim całunem na sercu samca i nie przeganiała go nawet obawa przed kolejnym zranieniem. Bowiem kłamie ten, kto sądzi, ze nie potrzebuje nikogo. Samotność była wszak dużo straszliwszą chorobą, która zabijała nie ciało a duszę. Ale za wcześnie było dla Marduka, by przyznał się do tego nawet przed sobą.
Wydał z siebie ciche "mhm", kiedy samiec przedstawił mu swój punkt widzenia sytuacji na Skałach Pokoju. Marduk nawet nie wiedział, że duszek był podstawiony. Nie pojawił się tam, bo uznał, że nie jest już potrzebny... Nie było w tym nic nadzwyczajnego.
– Nie miałem i nie mam nic wspólnego z tą sytuacją na Skałach. Nawet nie wiem o czym dokładnie mówisz – przyznał, wodząc wzrokiem za ruchem magicznej ćmy, która usiadła w końcu na jednym ze skalnych występów.
Chwilowa cisza zmusiła młodego samca do powrócenia spojrzeniem do rozmówcy, a wtedy w półmroku dostrzegł wpatrzone w siebie złote ślepia. Odpowiedziało im pytające spojrzenie jego własnych, a gdy w końcu z pyska Lodu padły kolejne słowa, Marduk powoli kiwnął głową.
– Tak, teraz już to wiem – odparł, chyba pierwszy raz przyjmując słowa samca bez cynicznego uśmiechu i pysznej maski.
To już przeszłość.
Odwrócił wzrok, a słysząc propozycję, w końcu uśmiechnął się w znajomy sposób. Nie spodziewał się podobnych słów ze strony Remedium i zastanawiał się czym były spowodowane. Co kierowało samcem? Prawdziwa chęć zażegnania konfliktu? Pragnienie zrozumienia?
– O ile nie będziesz mnie spowalniał, możemy wybrać się na wspólną wyprawę – rzucił złośliwym tonem, ale wyraźnie miał na celu jedynie przekomarzanie się, a nie obrażanie i stawianie prawdziwych warunków.
: 05 lip 2019, 18:42
autor: Słodycz Życia
Akurat gdy jakimś trafem losu odnalazłam jakąś dziwnie dużą szczelinę w której mogłam się zmieścić zaczęło padać. Słysząc grzmot podskoczyłam i poslizgnęłam się cofając do tyłu. Kiedy nie natrafiłam na żadną ścianę pisnęłam zaskoczona. Może było to dysyć ryzykowne ale ruszyłam bardziej do tyłu. W sumie niezbyt ryzykowne bo na wspólnych nie było drapieżników. Bardziej ośmielona tymi przemyśleniami przyśpieszyłam kroku wywracając się na grzbiet przez nagły spadek kiedy tunel się kończył a zaczynała dosyć spora jaskinia. Nie chciało mi się wstawać ale zaraz obróciłam się na brzuchi wstałam na równe łapy tworząc za pomocą maddary płomień rozmiarów łapy normalnego dorosłego smoka który unosił się koło mojego łba wydzielając światło oraz miłe ciepełko dzięki któremu moje futerko po było się resztek wilgoci.
: 05 lip 2019, 20:49
autor: Berius
Młody smoczek oddalił się bardzo od swojego domu co skutkowało tym że kompletnie zabłondził nigdy przedtem nie był na terenach wspólnych więc analogicznie nie wiedział do kąd zmierza, otuchy nie dodawała mu też pogoda która przywitała go na nowych terenach pokaźną burzą. Beri mimo iż lubił deszcz to od piorunów i błyskawic wolał trzymać się z daleka, dlatego też wskoczył do pierwszej lepszej jamy która znalazł. Nareszcie był bezpieczny, niestety wrodzona ciekawość nie dała mu czekać spokojnie na koniec burzy, musiał sprawdzić co się kryje głębiej. Nie zaszedł jednak daleko ponieważ woda spływające od wejścia zmieniła tunel w istną zjeżdżalnie. Młodzik z krzykiem ześlizgną się w ciemność lądując kilka ogonów od smoczycy.