Strona 8 z 25

: 16 kwie 2016, 19:27
autor: Adramus

OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:

Czerwonego zaskoczyło pojawienie się dużego, obcego smoka. Spojrzał na niego z zaciekawieniem, ponieważ nigdy wcześniej tego konkretnego osobnika nie spotkał, a w błękitnawym smoku było coś co zdecydowanie przyciągało jego uwagę i skłaniało do uznania jego autorytetu.
Nie boję się być sam – odpowiedział mu Adramus. Dorosły wyglądał na zaskoczonego albo przynajmniej dość zdziwionego tym, że czerwony poruszał się sam, bez obecności ojca, ale Zwiastun miał swoje sprawy na głowie, a Adramus był ciekaw świata i otaczających terenów. Miał też nadzieję, że niedługo wrócą do domu i pozbędą się mgły, ale jak dotąd ta konkretna zachcianka nie znajdowała realizacji w jego życiu. – Tata jest zajęty i szukam kogoś, kto nauczyłby mnie jak być dorosłym smokiem. Rodzice mieli trochę problemów i nie mieli czasu się tym zająć, a ja nie chcę być ciągle od nich zależny.

: 18 kwie 2016, 16:06
autor: Chłodny Obrońca
Pogładził się po długiej brodzie i kiwnął łbem rozumiejąc młodzieńca. To akurat naprawdę go nie dziwiło. Sam strasznie kiedyś chciał być dorosły. Z tym, że Kaszmir nie poświęcił mu nawet chwili na naukę. Ech… w ogóle rodzice z nim nie rozmawiali, dlatego chciał jak najszybciej stać się niezależny. I oto stał się! Przywódcą. Może nie o to do końca mu chodziło, ale w sumie dopiął swego. Szkoda tylko, że jego matka nie dożyła do tego momentu. Uśmiechnął się łagodnie do Adramusa.
-W twoim wieku sam nauczyłem się wielu rzeczy. Wybłagałem od kogoś nauki ataku, a potem skoczyłem ku drzewom i wyobrażałem sobie wrogów. Walczyłem z nimi pazurami, smoczym oddechem .. ale rozumiem, że nawet tego Zwiastun cię nie nauczył?– mówił łagodnie bo i takim był smokiem. Naprawdę trzeba było wiele by wyprowadzić go z równowagi. Machał powoli na boki ogonem i czekał na odpowiedź młodzieńca.
-Mogę ci pomóc jeśli chcesz i jeśli będzie to w mojej mocy. Czego chciałbyś się pouczyć?– dodał i powiększył płomyk światła tak by obaj samce widzieli dokładnie z kim rozmawiają. No i do ewentualnych ćwiczeń nieco więcej światła też się przyda. Biedny Adramus… ojciec powinien bardziej starać o wyszkolenie swego potomka. Jego córki miały zostać już adeptkami, a były chyba o połowę młodsze od czerwonołuskiego samczyka. Czego by też Chłód nie oddał by zyskać syna.

: 19 kwie 2016, 20:52
autor: Adramus
Postać starszego smoka wydała się Adramusowi na tyle życzliwa i godna zaufania, że zdecydował mu się całkowicie zawierzyć – czyli zrobić coś, co dotąd było jedynie przywilejem jego własnych rodziców i rodzeństwa. Znaczyło to dla czerwonego bardzo wiele. Ojciec nie przedstawił mu nigdy przywódcy ich stada, smok nie mógł więc wiedzieć, że właśnie przed taką personą stoi. Instynktownie wyczuwał jednak wyższość i autorytet u Białego, instynktownie też postanowił mu się podporządkować, jakby samo ciało podpowiadało mu jak powinien się wobec starszego i wyższego rangą zachowywać.
Och, też chciałbym umieć się sam nauczyć tak jak Pan. – skomentował pierwsze zdania, jakie przywódca do niego skierował – I nie, niestety nie.. – dodał po chwili ze wstydem i zażenowaniem własną osobą. Z powodu rodzinnych problemów Adramus nie miał teraz łatwo. Poruszył skrzydłami usiłując się nimi utulić i w ten sposób odnaleźć spokój. Po chwili, kiedy zorientował się, że czyni coś, co jest bardziej domeną pisklęcia, a nie dorosłego smoka, powstrzymał się i niemal na siłę odsunął od ciała skrzydła stawiając je knykciami na gruncie, jednocześnie mając nadzieję, że ruch ten wyglądał naturalnie.
Maluch zdecydowanie ożywił się słysząc pytanie zadane przez starszego – Wszystkiego – powiedział, wypluwając z siebie to słowo natychmiast, wręcz bezmyślnie. Dopiero po chwili się zrehabilitował. – ...Biegania, Latania, Obrony.. Nie wiem, chciałbym umieć jak najwięcej, chcę sam o siebie umieć zadbać, zostać kiedyś wojownikiem, umieć ziać ogniem, atakować kłami i pazurami.. – rozmarzył się, od dawna nie opowiadał nikomu o swoich ambicjach i najskrytszych marzeniach. Nie pamiętał nawet, czy rozmawiał o tym ze swoim biologicznym ojcem. – A w ogóle – dodał, ironicznie na sam koniec, a powinien to chyba zrobić już na wstępie – tata nazwał mnie Adramus, a Pan jak się nazywa?

: 20 kwie 2016, 12:40
autor: Chłodny Obrońca
Obserwował młodzieńca cały czas dość uważnie. Nie był chyba zbyt pewny siebie, ciekawe gdzie leżała tego przyczyna. Takie przynajmniej odniósł wrażenie Chłód. No i to zachowanie tylko mu to potwierdziło. Znów mógł zobaczyć jak strasznie zawiódł go Zwiastun. Dbał tylko o swój nos, a tak bardzo prosił go by zajął się pisklętami, chociaż swoimi. Teraz spotkał już drugie… Łazęga na szczęście był młodszy, ale ten tu czerwonołuski miał dość spore braki w edukacji jak na swój wiek. Czarodziej odetchnął lekko czując, że czeka ich dużo pracy. Ale pisklęta były przyszłością dla stada. Życie naprawdę bardzo mocno potrzebowało teraz dorosłych ranga smoków. Chłód czuł, że jeśli młode nie przetrwają prób… samo Życie umrze. Ciekawe czy ktoś za nimi zapłacze. Uśmiechnął się lekko słysząc jednak entuzjazm w głosie, jak się okazało, Adramusa.
-Moje imię brzmi Chłód Życia, jestem opiekunem naszego stada.– powiedział spokojnie przyglądając się reakcji młodzieńca. Wyszczerzył do niego potem błękitne kły w uśmiechu i kiwnął łbem. Czas nieco odważyć i rozruszać to młode. Nie był mistrzem walki wręcz ale co nieco wiedział.
-Zacznijmy więc szybko od podstaw Adramusie by potem przejść do tego co młode smoki lubią najbardziej. Czyli walki. No dobrze… nie wszystkie smoki za tym przepadają, ale ja jako czarodziej mogę ci przyrzec, że nie poczujesz nigdzie takiej adrenaliny, jaką czuje się na arenie. Kiedy dwa smoki patrzą na siebie i za chwilę ma zacząć się jatka. – zaśmiał się, aż wąsy zaczęły mu podskakiwać.
-Co prawda jestem na co dzień spokojny, ale myślę że to właśnie dzięki arenie. Tam można się wyzbyć nadmiaru energii i złych emocji. W dodatku trenujesz ciało i umysł, a to ważne.– dodał cieplej.
-Niech no pomyślę.– pogładził się wtedy po koziej brodzie.
-To może zacznijmy od biegu, co ty na to?


// skoku chyba uczy cię Zwiastun więc nie będę tu się mieszać

: 05 maja 2016, 22:19
autor: Adramus
Czerwony słuchał Chłodu z zapartym tchem – a zatem przeczucie go nie zwiodło i smok był kimś niesamowicie ważnym w hierarchii jego stada! To niesamowite, że miał szansę poznać kogoś tak ważnego, i dodatkowo to, że smok ten był tak miły, a nie skostniały i nazbyt poważny, jak to czasami bywa z piastunami podobnych stanowisk.
Bardzo chciałbym umieć walczyć! – powiedział, słysząc wywody na temat walk na arenie. To było coś, co budziło w nim dreszczyk już od początku, ale wciąż leżało poza kręgiem jego możliwości. Być może już niedługo się to zmieni?
Tak, zacznijmy od biegu, zacznijmy! – odpowiedział, kiedy nauczyciel podjął już decyzję co do tego, czego będą się najpierw uczyć.

/przepraszam, że tak krótko i tak późno, byłam zajęcia, potem zdarzyła się majówka a teraz publikacja.. Ale staram się nadrobić wszystko!/

: 06 maja 2016, 14:04
autor: Chłodny Obrońca
Skinął głową i przeciągnął się by po chwili usiąść sobie wygodniej. Kamienie nie należały do najwygodniejszego siedziska pod słońcem. Odchrząknął czyszcząc gardło i uniósł łapę zapraszającym gestem. Chciał by Adramus stanął przed nim. Był już naprawdę sporym samczykiem, powinien czym prędzej nauczyć się biegać.
-Stań na wyprostowanych łapach. Ogon wzdłuż ciała. Skrzydła mocno przy bokach i wyciągnij nieco łeb.– powiedział spokojnie i obejrzał sobie sylwetkę swojego ucznia. Nie miał zbyt wiele mięśni… to dlatego, że długo zwlekał z naukami. No i chyba zdarzało mu się głodować. Mimo braku światła słonecznego w jaskini Chłód doskonale widział nieco zapadnięte boki. Mruknął coś do siebie i pokręcił łbem. Nie zostawi jednak młodzika w potrzebie, w końcu był pod jego opieką.
-Po pierwsze, musisz zacząć jeść regularnie. Mięśnie nie wezmą się z powietrza. Po drugie, musimy rozgrzać twoje ciało. Nieco się zastało.– dodał poważnie i odsunął się nieco.
-Unieś przednią lewą łapę i tylną prawą. Postaraj się utrzymać równowagę.– poprosił przyglądając się staraniom Adramusa.
-Powiedz mi też kiedy podczas biegu powinniśmy pomagać sobie pazurami. Niech przemówi twoja intuicja, nie martw się o pomyłki.

: 23 cze 2016, 8:46
autor: Zmora Opętanych
......Można powiedzieć, że bez umiejętności walki nie da się przeżyć w żadnym, nawet najbardziej sielankowym świecie. Właśnie dlatego Keezheekoni postanowiła to przećwiczyć.
Wybrała bezchmurną, gwieździstą noc, by dobrze widzieć co się dzieje dookoła. Nie mając do dyspozycji żywego przeciwnika, postanowiła skorzystać z tego, co ma do zaoferowania otoczenie oraz jej własna wyobraźnia. Najpierw atakowanie, na koniec obrona. Skoro tu jest, to przećwiczy obie te sztuki.
Wzięła kilka głębokich oddechów, by się wyciszyć i maksymalnie skupić. Rozluźniła swoje gibkie, smukłe ciało, przymknęła ślepia. Przez dłuższą chwilę stała tak w miejscu, uspokajając się, starając wejść w maksymalne skupienie, tak by ten trening był możliwie jak najbardziej owocny. Przyszła pora na praktykę. Po rozluźnieniu się otworzyła ponownie fiołkowe ślepia. Wokół miała doskonałe warunki do treningu. Liczne drzewa, splątane liany, różnej wielkości kamienie i krzewy. Za cel pierwszego ataku obrała sobie drzewo o dość szerokim pniu. Wiedziała, iż jej atutem jest zręczność, więc postanowiła odpuścić sobie ataki siłowe, przynajmniej na razie. Będąc w odległości jakiegoś ogona od drzewa przyjęła dobrze jej znaną pozycję do skoku. Najpierw rozstawiła łapy, by poruszać się zgrabnie i sprężyście. Mocno je ugięła, tak by skok był daleki, ale również w miarę wysoki. Ogon wyprostowała, ale utrzymywała luźno – w końcu nie był to kawał drewna, tylko elastyczna część jej ciała. Głowę również pochyliła, zaś przednie łapy, czy też raczej skrzydła nieco wyciągnęła przed siebie, by równomiernie rozdysponować ciężar swego ciała. Wzięła kolejny, głęboki oddech, a jej klatka piersiowa silnie się uniosła i opadła. Wbrew pozorom to wszystko trwało kilka sekund. Przyjęcie postawy było wręcz automatyczne, a oddechy szybkie i sprawne, tak by nie przedłużać tego wszystkiego. Potem wszystko poszło szybko. Błyskawicznie wybiła się z tylnych łap, a następnie nieco słabiej z przednich, pochylając się do przodu i ciągnąc ciało w przód. Drzewo miała po swojej lewej, dlatego też logicznym było iż w jego kierunku zamierzała posłać lewą łapę, czy raczej pazurzaste skrzydło. Mięśnie owej części ciała napięły się, rwąc do przodu a czarne szpony złowrogo skierowały się w stronę kory drzewa. Po chwili samica poczuła nieprzyjemne uczucie, które spowodowało u niej dreszcze. Połączenie zgrzytu i uczucia dotykania papieru ściernego. Szpony wbiły się silnie w korę drzewa, poważnie je raniąc. Smoczyca obejrzała swoje dzieło. Podłużne, głębokie cięcia widniały na dotąd niczym nieskażonej korze bezbronnego drzewa.
Kolejny atak był nieco inny, ale młoda chciała to zrobić. Wzięła w płuca haust powietrza, przytrzymując go na kilka krótkich sekund i wypuściła z pyska długą i szeroką wiązkę jasnobłękitnego lodu, wokół którego unosiła się lodowata aura. Uderzył on dokładnie w drzewo, zostawiając na nim małe kryształki lśniącego lodu, które nie stapiały się zbyt szybko. Noc była bowiem chłodna.
Nie zamierzała jednak czekać. Czas leciał, a ona nie miała go zbyt wiele. Musiała zdążyć przed świtem. Swe kolejne, gibkie kroki postąpiła ku splątanym lianom. Znowu stanęła w odległości ogona od nich, czyli około czterech metrów, po czym znowu przyjęła postawę do skoku. Smukłe, długie łapy rozstawiła uginając je, a głowę pochyliła. Skrzydła cały czas trzymała po bokach, więc nie musiała robić tego ponownie. Kolejne, głębokie wdechy. Gadzie wargi wygięły się w drapieżnym uśmiechu, ukazując arsenał czarnych kłów, a rozwidlony, również czarny język, taki sam jaki występuje u węży przejechał lubieżnie po smoczych wargach. Potem wszystko poszło schematycznie. Silne wybicie się z łap i rwanie do przodu niczym potężna maszyna. Czarne szpony, będące zakończeniem rozcapierzonych palców pomknęły z zabójczą prędkością ku splątanym lianom, po chwili do nich dosięgając. Te pod wpływem szybkości i precyzji natarcia zostały bezproblemowo przecięte na pół, bezwładnie opadając. Lądowanie było równie błyskawiczne, więc samica mogła znowu obejrzeć swoje dzieło. Dość mocno splątane liany zostały rozerwane w niemal centralnym punkcie, poniekąd uwolnione dzięki temu z własnego, ciasnego uścisku.
Celem ostatniego natarcia miał być duży kamień, a właściwie głaz. Ponownie więc oddaliła się od celu swojego ataku, przyjmując postawę do skoku i biorąc kilka głębszych wdechów, by rozluźnić ale jednocześnie wzmocnić swój organizm, dla którego ta nauka była czymś wspaniałym, niezapomnianym. Dzięki temu mogła czuć się jak prawdziwy drapieżnik. Znowu więc wybiła się z tylnych łap, ciągnąc całe ciało do przodu i balansując w ogonem, by nie stracić równowagi. Miała za sobą zaledwie kilka księżyców życia, ale szybko wyrobiła w sobie takie naturalne wręcz odruchy. Wiedziała, że po trafieniu szponami w kamień poczuje to nieprzyjemne uczucie, i nie myliła się. Zgrzytanie sprowadziło na ciało smoczycy nieprzyjemny dreszcz, ale wiązała się z nim swego rodzaju satysfakcja. Na kamieniu widniały widoczne, cienkie rysy, które zapewne zostaną na nim przez wiele lat, dopóki kamień nie ulegnie wpływom natury. Czas na coś innego.

Teraz postanowiła zdać się głównie na wyobraźnię. Wyobraziła więc sobie, iż jest teraz na arenie, a w odległości ogona przed nią stoi wielki, czarny, kolczasty smok. Miał to być jej udawany przeciwnik. Zapewne może to wyglądać dziwnie. Samotna smoczyca wykonująca dziwne uniki. Ale szczerze mówiąc średnio ją obchodziło to, co inni mogliby sobie na ten temat pomyśleć.
Wyobraziła więc sobie, jak czarny smok kieruje w kierunku jej łba strumień ognia. Wzięła przed tym kilka głębokich wdechów i lubieżnie oblizała swoje gadzie wargi. Przyjęła pozycję do skoku. Ugięte i rozstawione łapy, skrzydła wyciągnięte nieco do przodu i odrobinę przyklejone do boków, głowa pochylona. Czując przyjemnie ciepło rozlewające się po jej ciele była gotowa, więc wybiła się silnie tylnymi łapami, do których po chwili dołączyły przednie, i nieznacznie pochyliła się w lewo, chcąc odskoczyć w bok. Ogonem balansowała w powietrzu, by pod żadnym pozorem nie stracić niezwykle cennej równowagi. Unikając tym samym wyimaginowanego strumienia ognia miękko wylądowała na nieco ugiętych łapach. Syknęła drapieżnie i w głowie wyobraziła sobie, jak jej wymyślony przeciwnik skacze w jej kierunku chcąc zacisnąć szczęki na jej szyi i dosłownie wyrwać jej tchnienie z żył. Żałowała, że to nie jest prawdziwy pojedynek, wtedy byłoby znacznie ciekawiej i nie narzekałaby na adrenalinę. No i krew. Byłoby dużo krwi, a to… Działało na nią jak narkotyk na słaby umysł.
Skupiła się jednak na obronie. Postanowiła tym razem się odturlać. Kolejne głębokie wdechy, szybkie, by nie marnować czasu, bo świt już niedługo, a ona musiała jeszcze zdążyć dotrzeć do domu. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała, w cichym duecie z płucami tejże młodej bestii. Ugięła łapy znacznie mocniej, pochylając łeb i ogon. Była niemal na poziomie ziemi, zupełnie jakby chciała się zwinąć w kłębek. A przynajmniej prawie, bo ciało miała wyprostowane, a nie wygięte. Następnie gwałtownie pochyliła się w prawo, robiąc kilka obrotów na chłodnym podłożu. Zamknęła przy tym fiołkowe ślepia, nie chcąc by trawa i ziemia powpadała jej do oczu. Cała ta akcja trwała zaledwie kilka krótkich, błyskawicznych wręcz sekund, gdy młodziutka smoczyca wstała na równe nogi, unikając wymyślonego ataku. Tym razem chciała uniknąć wyimaginowanego, kolczastego ogona, mającego zbić ją z łap. Teraz chciała wykorzystać możliwość lotu, więc szybko stanęła na dwóch, tylnych oczywiście łapach, utrzymując równowagę ogonem i zaczęła machać energicznie skrzydłami. Wielkie skrzydła bez problemu szlachtowały bezbronne i niewinne powietrze. W końcu zaczęła czuć, jak odrywa się od podłoża, zaczęła machać nimi jeszcze mocniej, szybko się wznosząc. Przyjemne ciepło rozniosło się po jej smukłym ciele, co pozwoliło smoczycy w ostatniej sekundzie uniknąć owego niegroźnego dla niej ataku – w końcu wyobraźnią nic sobie nie zrobi, a przynajmniej teoretycznie. Zresztą nie używała przy tym magii, której póki co nie znała i nie potrafiła z niej korzystać, lecz tylko i wyłącznie własnego umysłu – więc ogon i tak nie mógł jej wyrządzić krzywdy. Teraz ostatnia próba tej nauki, najcięższa tym razem. W jej łbie pojawił się drugi, identyczny smok, również czarny i potężny, dokładnie za nią. Miała teraz dwóch wrogów. Oba smoki skoczyły w jej kierunku, chcąc porożem na łbie trafić w nią. Jeden z przodu, drugi z tyłu. Samica tym razem nie zamierzała niczego przekombinować. Nie miała zamiaru robić jakiegoś pokazu akrobatycznego, tylko zwyczajnie uniknąć ciosów. W tym celu przyjęła szybko pozycję do skoku. Aby jej ruchy były sprężyste i gibkie, ugięła i rozstawiła nieznacznie łapy. Łeb pochyliła, ogon wyprostowała, ale utrzymywała luźno, a skrzydła docisnęła jeszcze mocniej do ciała. Następnie wzięła ostatni, najgłębszy tego dnia wdech, modląc się do samej siebie (w żadnych bogów nie wierzyła) by ten ostatni unik poszedł jej wystarczająco dobrze. Oczywiście i tak nic by się nie stało. Ale jednak dobrze by było wszystko zrobić możliwie jak najlepiej. Wybiła się więc z impetem z tylnych łap pochylając się nieznacznie w prawo. Wtedy też w jej wyobraźni dwa czarne smoki zamiast trafić łbami w nią – zderzyły się same ze sobą.Nie był to jednak koniec. Ostatnim atakiem do uniknięcia było natarcie dwóch smoków jednocześnie, tak jak poprzednio, lecz tym razem jeden zionął ogniem w jej pierś, a drugi będący z tyłu – splunął kwasem w kierunku jej lewego skrzydła, a właściwie błony. Znowu postanowiła się odturlać, więc szybko ugięła łapy, złożyła skrzydła i przycisnęła łeb do ziemi, a następnie przechyliła się silnie w prawo, kierując się szybkością ale również precyzją. Czułą jak mięśnie się rozgrzały, a ona sama była zmęczona. Odturlała się i szybko wstała, w ostatniej chwili unikając ataku. To tyle.

: 27 lip 2016, 22:40
autor: Administrator
Czarne Wzgórza to złe miejsce. Nie chodzimy tam. Tu dzieją się złe rzeczy. To właśnie ponura fama czyniła to miejsce tak perfekcyjnym do drzemki. Zgniła Łuska miała zwyczajnie ochotę na zwinięcie się w kłębek, nie niepokojona przez nikogo. Ciemna jaskinia zdecydowanie była idealna.
Weszła do środka, ciekawa co znajdzie na końcu tego tunelu. Zawsze była ciekawa, co jest dalej. Dźwięk jej ciężkich kroków był praktycznie niesłyszalny. Wydawało jej się, że została otulona kokonem z czystej, nieprzeniknionej ciszy. Cudowne uczucie. Usadowiła się gdzieś w kącie, kontemplując fascynujący nastrój. Musi odwiedzać takie miejsca częściej. Ułożyła się wygodnie, zmieniając się w kolczastą kulkę. Zapadła powoli w przyjemne otępienie, kołysana do snu tylko przez szum krwi w uszach.
Nie myśl. Nie czuj. Nie istniej. Nie cierp.

: 28 lip 2016, 23:22
autor: Wilcza Pani
Złota Twarz była w zenicie. I jak każdego dnia od paru księżyców, pluła żarem. Brak chmur ułatwiał jej zdanie. Smoki chowały się w grotach, umykając przed męczącymi promieniami. Były wyjątki... Jak pustynni. Teraz nadeszła ich pora, ale nawet te smoki wiedziały kiedy należy schować się w cieniu.
Beżowołuska samica była jednym z tych wiedzących smoków. Łuski były niemożliwie nagrzane, grzywa przylepiała się do szyi wilgotnymi kosmykami, długie łapy podnosiły się ciężej. Może była to kwestia kwarty krwi północnych, ta słabość. Czarne Wzgórza miały tą zaletę, że było w nich całkiem dużo kryjówek. Wystarczyło poszukać. Malachitowe ślepia, wpół skryte pod przymkniętymi powiekami, bez trudu znalazły niewielki otwór w skale.
Ciszę zakłócił ostry stuk pazurów. I szelest łusek. Oddech. I dźwięk wciąganego powietrza. Ślepia nie chciały teraz zbyt dobrze działać – przejście z pełnego światła w mrok spowodowało że tańczyły przed nimi czerwonawe plamki. Zdała więc na węch... A ten jej powiedział, że jaskini jest jakaś woda! I, być może, drugi smok? Ale woda na pewno. Może trochę zastała, ale nie do pomylenia.
Toteż wysunęła pysk do przodu i... Tyknęła coś. Coś, co zdecydowanie było smoczym skrzydłem.
Och – wymamrotała. W jej głosie było słychać ogrom rozczarowania. Cofnęła się do tyłu i...

: 31 lip 2016, 20:19
autor: Administrator
Głośne kroki ją obudziły. Podniosła zaspany łeb, by zobaczyć smoczycę, która dość mocno pachniała Cieniem.
– O, smok – stwierdziła dość oczywisty fakt – zawsze myślałam, że Czarne Wzgórza rzadko ktokolwiek odwiedza. Ale skoro już tu jesteś, witaj – wstała i ukłoniła się lekko przybyłej – Jestem Zgniła Łuska, kleryk Wody. Też szukasz spokojnego miejca na drzemkę? W Obozie Wody takie tłumy, że nie ma gdzie pazura wcisnąć. Naprawdę, albo ta mgła odejdzie, albo ja oszaleję – pokręciła łbem i westchnęła. Straszne to po prostu, straszne! A ona będzie musiała zająć się tymi tłumami chorych i rannych, od kiedy Azyl zaginęła... Na samą myśl aż ogon ją swędział, a łeb bolał, jakby ktoś walił w niego młotem. Spaać! – możemy spać razem, ja szczerze mówiąc nie mam żadnych objekcji... – była bardzo nieświeża, strasznie ospała i niezbyt kontaktująca. To właściwie jest samiec czy samica? A w sumie, kogo to obchodzi... Spać, spać, spać!

: 15 wrz 2016, 18:58
autor: Zmora Opętanych
___Gdy nie przebywała na terenach Cienia, które były zdecydowanie najbliższe jej sercu – głównie przez panującą tam tajemniczą atmosferę – to na miejsce odpoczynku wybierała Czarne Wzgórza. Z prostego powodu – przypominały jej ziemie jej stada, a co za tym szło – rodzinne krajobrazy. Co prawda brakowało tutaj wysokich, sięgających chmur górskich szczytów, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Wolne stada i tak nigdy nie dorównają krajobrazom miejsca, z którego Opętana pochodzi i do którego kiedyś wróci. Gdy wszyscy będą myśleli, że jej życie dobiegło końca – ona będzie je kontynuować. Przez wieczność, nie musząc już dbać o wolne stada.
Jak zwykle wybrała noc – gwieździstą, bezchmurną, piękną. Urosła przez ostatnie księżyce, można by rzec że jest już prawie wielkości w pełni dorosłego smoka. W rzeczywistości nie była zbyt duża, ale skrzydła sprawiały, że zdawała się być znacznie większa. Wkroczyła do wąskiego tunelu bez problemu, jej chude ciało bez problemu się w nim zmieściło. Pomieszczenie na końcu było dość duże. Ale ona nie oczekiwała towarzystwa, chciała pobyć tutaj sama, ze swoimi myślami. Na gałęzi drzewa przed wejściem siedział czarnopióry kruk.
Położyła się wygodnie, długi ogon cicho wił się po podłożu. W mroku widać było świecące, jadowicie liliowe ślepia oraz białe symbole po obu stronach jej szyi. A także śnieżnobiałe łuski podbrzusza, wyróżniające się na ciemnym fiolecie reszty ciała. Jej oddech był cichy, spokojny, powolny.

: 15 wrz 2016, 19:46
autor: Subtelny Gniew
Gwieździsta noc... wcale nie pasowała do niej. Była zbyt świetlista i wyrazista. Finezyjny często o tym myślał. O tym, że tę smoczycę powinien spotkać w noc pozbawioną gwiazd, w pochmurną noc podczas której nawet poświata słabego księżyca nie przebija się przez burą zasłonę. W takie noce on sam był duchem, niewidzialną sylwetką, której nawet oczy świeciły się słabo nie mogąc odbijać życiodajnego światła. W takie noce mógłby jej szukać, by paradoksalnie nigdy jej nie znaleźć, bo wtedy także jej biel i lilia nie mogłyby błyszczeć. Choć marzyłby i miał nadzieję, szukałby błękitu żarzącego się w piersi. Mógłby przysiąc, że ten lodowy błękit wydobywa się z serca.
Dlaczego miałby jej w ogóle szukać...? Nad tym też rozmyślał zamiast spać. Dlaczego o niej myślał? Na co potrzebne były mu te poszukiwania? Kim była... Nie miała wyglądu cudnych smoczyc, którym śpiewał ani ciepła przyjaciół, do których czuł przywiązanie. Była chłodniejsza nawet od jego ojca. Nieczuła i zamknięta w sobie. Wszystko chowała i nigdzie się nie pokazywała. O tak, była introwertykiem... Sama sobie dostarczała tyle ekscytacji, że nie potrzebowała szukać jej gdzie indziej. Nie musiała się też uśmiechać.
Z początku wydawało mu się, że natknięcie się na nią jest kwestią księżyca. Potem zmienił zdanie, bo choć przelatywał loty dystansu dziennie, nigdzie jej nie dostrzegł. A przecież musiała czasem wychodzić poza tereny Cienia. Albo choćby z legowiska, gdyż nad jej terenami też przelatywał i nigdy jej nie dostrzegł. Nie zrozumiał, że jej powietrzem jest noc, choć było to takie oczywiste. Ale on był naiwny, od początku. Nie rozumiał jej siły i ciemności, których powinien się strzec. Wręcz przeciwnie dawał się temu przyciągnąć. Próbował sobie to wytłumaczyć – chęć usłyszenia głosów bogów... nie, to zaczęło się, gdy tylko ją ujrzał. Jej liliowe oczy wszystko mu przekazały, choć był strąkiem fasoli i niczego nie wiedział o świecie. Ujrzał w nich osnute tajemnicą przeznaczenie, swoje przeznaczenie. Czuł to... Wiedział o tym.

Mimo to przestał jej szukać. Zapominał, zadowolony z takiego obrotu spraw. Był pewien, że zdoła się od niej uwolnić. Ale to była tylko zwodnicza chwila, droga do bólu. Miał zapomnieć, by znów poczuć to na nowo. Właśnie tej nocy, gdy jej nie szukał. Gdy o niej nie myślał. Gdy miał już wracać do Obozu, rozkoszować się nocnym lotem i podziwiać krajobrazy. Tej nocy, na Czarnych Wzgórzach poczuł jej zapach i zatrzymał się.
Zapach nie był dobijający, a jednak rozlał się po nim i rozsadził go. Stanął zapominając o wszystkim. Oczy błysnęły. Wszystko wróciło. Jakby ktoś uwolnił z komórek wspomnienia, które tam schował. Ruszył pośpiesznie za zapachem, a ponieważ trop nie był trudny i nie urywał się, wkrótce biegł już po skałach w jej kierunku. Widział ją przed sobą. Fioletowa smoczyca, biała pierś, błękit, liliowe oczy. Skrzydła nieproporcjonalne względem reszty ciała. Musiał ją zobaczyć. Poślizgnął się o jeden z kamieni, którym spływała woda i spadł w dół nad przepaść. Tu udało mu się wyhamować, choć z trudem. Oddychał ciężko wpatrując się w ciemność drzew. Rozejrzał się dookoła otrzeźwiawszy odrobinę. Wtedy dojrzał Cichą Jaskinię, kilka kroków przed sobą. Nie myśląc wiele podniósł się i ruszył powoli w tamtą stronę. Zatrzymał się jeszcze zanim przekroczył próg i nasłuchiwał. Musiała już wiedzieć o intruzie, oczywiście jeśli tam była. Chwilę zastanawiał się nad wejściem zanim postanowił wstąpić do środka i stać się widocznym na tle rozgwieżdżonego nieba. Stanął, wyrosły ponad stan samiec, w pozycji obronnej gotowy na nagły atak wściekłej niedźwiedzicy, ależ! Żadnej niedźwiedzicy. To była Kózka. Cała Kózka. Tak samo drobna jak wydawała mu się kiedyś, nawet z tymi ogromnymi skrzydłami. Liliowe, bystre oczy. Na jego pysku pojawił się szeroki uśmiech. Gdy ją widział zapominał, że ma do czynienia z zimną bestią. Teraz to była jego Górska Kózka.

: 15 wrz 2016, 20:03
autor: Zmora Opętanych
___W przypadku Aer Malekithei było odwrotnie – bo zupełnie nie myślała o tym czarnofutrym smoku, nie musiała się nawet wysilać. Jej umysł nie uznawał go za kogoś specjalnie godnego uwagi, dlatego też odłożyła go w ciemny kąt swej pamięci, nie był na razie jej w niczym potrzebny. Tak naprawdę nie spotkała jeszcze nikogo, kto specjalnie wyryłby się w jej umyśle. Nie był to nawet Kerrenthar, którzy przecież wygnał ją ze stada, a więc powinna pamiętać go aż zbyt dobrze. A mimo to fioletowołuski, przyrodni brat w ogóle nie cieszył się jej zainteresowaniem. Caranthaer? Z nim sytuacja była nieco inna. Skomplikowana.
Jedyne, co obecnie słyszała to własny oddech, bicie serca. Cisza w tej jaskini była aż zbyt idealna, zbyt perfekcyjna. A perfekcyjne rzeczy nie są wieczne, wręcz przeciwnie, są krótkotrwałe. Kruche, można je zniszczyć nawet najsubtelniejszym dotykiem, chociażby najsubtelniejszym stuknięciem pazura. Dlatego właśnie perfekcja zalicza się niemalże do pojęć abstrakcyjnych – jest zbyt nietrwała by w ogóle istnieć.
Usłyszała huk. Stłumiony huk, zgrzyt szponów, jakby ktoś przejechał nimi po kamieniu. Od razu wytężyła słuch. Cicha Jaskinia dopuszczała do siebie niewiele dźwięków z zewnątrz, ale coś tak donośnego nie mogło umknąć żadnemu czujnemu osobnikowi. Nozdrza samicy zwężały się i rozszerzały na przemian, próbując wychwycić zapach obcego. Drapieżnik? Nie, coś innego. Coś... Niepokojąco znajomego. Ale nie potrafiła przypisać tego zapachu do żadnej konkretnej kategorii.
Wtedy, w momencie gdy powoli coś zaczynało do niej docierać, zauważyła długi cień i czarną sylwetkę w wejściu jaskini. Wyglądał niczym cień – ale nie był cieniem. Rozpoznała lazur jego oczu. W jej gardła wydobył się podłużny, wężowy syk, gdy czarny jęzor wysunął się z pyska i smagnął powietrze, by znowu zniknąć pośród kłów.
Uśmiech. On się uśmiechał. To było takie... Odpychające. Radosne. Wesołe. Takie bezsensowne i beznadziejne. Czemu się uśmiechał? Nie potrafiła tego pojąć. Jej umysł w ogóle nie przyjąłby do wiadomości faktu, że on cieszy się na jej widok. Nawet nie przeszło jej to przez myśl, bo to było dla niej bardziej abstrakcyjne niż perfekcja.
W jaskini rozległ się cichy zgrzyt, gdy dwa czarne szpony prawego skrzydła przejechały po skalnym podłożu. Wyciągnęła skrzydło do tyłu, zaś lewe do przodu i wstała. Nie zamierza leżeć, nie kiedy ktoś jest tak blisko. To było poniżające, jakby była jego sługą. A ona nie służyła nikomu. Fioletowołuski przywódca Cienia myślał, że ma nad nią władzę, ale tak nie było. Był naiwny, myśląc że uda mu się nad nią zapanować. Może zapanować nad grupą zaślepionych chorą wiernością i fanatyzmem smoków, ale nie nad nią. Uważają ją za lekkomyślną, ale w rzeczywistości Keezheekoni jest jedyną normalną istotą w krainie szaleństwa i bezsensowności.
Normalną? Ależ ty jesteś totalnie popie***ona.
Zamknij się Matko.
Długi ogon przestał się poruszać, leżał bezwiednie na kamiennej ziemi. Jej fiołkowe oczy patrzyły prosto w lazurowe odpowiedniki tego, którego nazywają Finezyjnym. Była gotowa go zabić bez mrugnięcia ślepiem, jeśli tylko da jej pretekst. Był dla niej absolutnie nikim.
Gdybyś tylko mogła widzieć przyszłość...
Ostro zakończone łuski szyi zaklekotały cicho, gdy uniosły się cicho uderzając o koronę długich rogów, między nimi napięła się przecinana pasmami złota i srebra błona. Ostrzeżenie – nie podchodź bliżej. To teraz moje terytorium. Ty jesteś intruzem. Nie ma tu miejsca dla intruzów. Nie potrzebowali słów, przynajmniej ona tak sądziła. Miał się wycofać. Już. Natychmiast.

: 15 wrz 2016, 22:21
autor: Subtelny Gniew
To było niesamowite. Po prostu nieziemskie zjawisko. To, że rozpływał się w uwielbieniu, gdy się złościła. Nie docierało do niego, że w rzeczywistości wpada w dziki szał, że jest gotowa go zabić, pozwolić krwi wylać się, a wnętrznościom wypaść. Nie dostrzegał jak żądne śmierci są jej oczy, gdy podnosiła łuski i napinała się z wściekłości. Ona była narzędziem zbrodni. Katem zesłanym z niebios. Gdy pokonał chłód i ciszę jej ciała, poprzednim razem na cmentarzu, właśnie do tej magmy dotarł. Burzliwej i topiącej tkankę oraz duszę.
Perfekcja nie istnieje. To skrajność i mara, potworność, niemożliwa potworność. A zatem nie mogła być perfekcyjna, choć zdawała się w swej wściekłej skrajności perfekcyjna. Ale była idealna, jak idealna jest noc usiana światłem. Ideał to bowiem harmonia, a harmonia nie jest już abstrakcją.
On widział ją zupełnie inaczej. Jej złość wydawała mu się nie tyle piękna, co urocza. Bawiła go. Sam nie mógł tego zrozumieć, ale nic nie wprawiało go w tak dobry humor, jak jej szał. Dlatego mógł uśmiechnąć się tylko szerzej, jak ojciec kręcący głową na fochy swojego pisklęcia. Był bliski wybuchnięcia, ale w ostateczności nie wydał z siebie upragnionego chichotu. Rozluźnił się widząc że Kózka nie postanawia zamienić się w prawdziwego lwa. A zatem nie była tak szalona. Wyobrażał sobie, że wyskoczy niby strzała, by zabić przeciwnika kimkolwiek był. Ale była rozważna. Tylko zrzucenia w przepaść mógł się obawiać. A ostrzeżenie w postaci napiętego ciała. Zignorował to, jakby myślał, że to element gry, cudnej gry, jak cudna wydawała mu się jej złość. Zresztą on nie zamierzał żegnać się z życiem. Nie był już bowiem Finezyjnym, choć tak jeszcze o sobie myślał, a Subtelnym Gniewem, wojownikiem Życia. Być może nie powaliłby jej jednym machnięciem łapy, ale nie dałby się od razu zabić.
Ruszył do przodu. Powoli jednak, nie chcąc rzucić się na tak płoche zwierzę jakim jest smukła górska koza. Stąpał powoli wbijając wzrok w jej liliowe ślepia. Wiedział, że jej nie zaczaruje. Nie należała do takich samic. Gdyby należała, byłoby o wiele łatwiej. A on w jej obecności wiedział, że łatwizna nie jest mu na łapę. Ciemność jaskini nie pozwalała dostrzec poruszających się pod skórą mięśni, ale jego kroki były mocne, a im bliżej był, tym bardziej górował nad niższą od siebie smoczycą. Ale tylko wzrostem, w głębi serca czuł, że jest jej fasolką i sługą. Tamta noc przepływała mu we wspomnieniach tak mglista i niewyraźna. Wtedy był w jej obliczu zajączkiem.
Przystanął kilka szponów od smoczycy, a przynajmniej miał przystanąć, jeśli nie zaatakowałaby go w czasie marszu. Nie posadził zadu, bo miał poczucie, że lenistwo mu teraz nie popłaci. Przy niej należało być przygotowanym na wszystko. Ale w przeciwieństwie do niej, nie napiął mięśni. Nie chciał by się wycofała. Z uśmiechem oglądał jej pysk nie mogąc ukryć zadowolenia z kolejnego spotkania. A zatem odnalazł ją.

: 15 wrz 2016, 22:42
autor: Zmora Opętanych
___Czuła się, jakby celowo ją prowokował. Jakby ten jego uśmiech był tam właśnie po to, by jeszcze bardziej ją rozwścieczyć, by agresja tętniąca w jej ciele mogła się wydostać. To dość zabawne, ale wciąż traktowała go neutralnie, mimo wrogiego nastawienia – nie był dla niej wrogiem. Jeszcze nie. Było blisko, ale póki co dawała mu szansę na zmianę swojej postawy. Nie skorzystał z okazji i podszedł bliżej. Wargi uniosły się lekko, odsłaniając nieznacznie czarne kły, kilka kropel równie czarnego, acz nieszkodliwego jadu spłynęło na kamienne podłoże. Ale w ciemnościach, jakie tutaj panowało samiec i tak prawdopodobnie by tego nie dostrzegł. Dumnie wyciągnęła szyję i uniosła rogatą głowę, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z jego wręcz śmiejących się ślepi. Chciała mu je wydrapać, ale coś jej zabraniało. A fakt, że ktoś lub coś jej czegokolwiek zabrania tylko bardziej ją irytował, był iskrą wśród wysuszonej na wiór roślinności.
Wśród bieli jej łusek pojawiła się znajoma, cieniutka siateczka lodowego błękitu. Powoli zaświeciła w okolicy gardła, idąc kawałek niżej... Ale zatrzymując się w pewnym momencie, świecąc jeszcze przez chwilę, by wkrótce zniknąć. Jej ślepia zaświeciły mocniej, by znowu przygasnąć, a jednak wciąż lśnić mimo niemalże absolutnego mroku. Milczała, badając jego postawę. Jego irytującą postawę. Dlaczego nie rzucić się na niego teraz, od razu? Jego gardło jest tak blisko, wystarczyłby jeden błyskawiczny ruch łapy, bądź też w jej przypadku skrzydła. Ciekawe, czy gdy uchodziłoby z niego życie też by się uśmiechał. Zastanawiała się nad tym o kilka sekund za długo.
Rozwidlony jęzor znowu wysunął się z jej pyska, przecinając powietrze. Które zdawało się gęstnieć z każdą chwilą, jakby miało zaraz powalić oba smoki swym nieznośnym ciężarem. Oddech Opętanej stał się cięższy, nieco chrapliwy, jak u śpiącej bestii.
– Upadłeś – słowa w końcu wyszły z jej pyska. Jeden, krótki, niezrozumiały i z pozoru wręcz pozbawiony sensu i kontekstu wyraz. Finezyjny mógł wyczuć zmianę w dźwięku. Gdy ostatnio ją słyszał niemalże szeptała, teraz jej głos wyraźnie zyskał na swej głębokości. Nie powiedziała nic więcej. I, o zgrozo, prawy kącik jej pyska uniósł się w praktycznie niezauważalnym, nieco drwiącym uśmiechu. A jednak uśmiechu. nie rozluźniła się jednak, wciąż spinała mięśnie. I niewykluczone że zaatakuje, chociaż mogłoby się zdawać że jej agresja słabnie. Wręcz przeciwnie – to słowo, z pozoru chłodne i beznamiętne, miało odsunąć atak szału o kilka minut, może jedną minutę. A może kilka sekund, ciężko stwierdzić.

: 16 wrz 2016, 18:33
autor: Subtelny Gniew
A jednak postanowiła się powstrzymać, by go nie zabić. Gdyby Finezyjny dopuścił do siebie fakt, że istnieje realne zagrożenie agresji, z pewnością doceniłby jej próby zastopowania. On jednak ani na chwilę nie poczuł się zagrożony. Był niezmiernie szczęśliwy, a jego radość rosła i rosła, jakby jej widok napełniał go nową energią.
Powiedziała to słowo, by zyskać na czasie. On jednak wziął je do siebie i próbował rozgryźć. Przez krótką chwilę, bo potem ujrzał uśmiech na jej pysku. Jej uśmiech – drwiący i słaby, lecz w jego wyobraźni mogła się uśmiechać tylko w ten sposób. Serce urosło mu w piersi i niemal nie wyrwało się na zewnątrz. Słowo "upadłeś" wyparowało, zniknęło z tyłu jego głowy. On sam uśmiechnął się jeszcze szerzej połechtany jak małe pisklę. Zresztą miał coś w sobie z pisklaka. Był rosły, ale jakby wiecznie młody. A oczy błyszczały mu, jakby właśnie się wykluł i ujrzał słońce. Zwłaszcza w kontakcie z nią, a może na razie tylko wtedy.
Odnalazłem cię – powiedział to, co wcześniej przyszło mu przez myśl. Jego głos brzmiał pewniej niż ostatnio, nie był już zachrypnięty. Nie był też niski, raczej młodzieńczy i śpiewny. Gładki jak czyste nuty u dobrego barda. Pasował do jego uroczego czarnego pyska ozdobionego dwoma kamieniami chłonącymi lazur. – Wiedziałem, że to musi się stać, ale jeśli mam być szczery, czekałem nawet zbyt długo – dodał. Czy zdziwiłoby go, że ona nie czekała? Ani trochę. Choć był naiwny, czuł także że jest dla niej okruchem. Nie był dla niej ważny, o nie. Ale był jej przeznaczeniem. Ona miała stać się jego panią. Choć może nie obrazował sobie tego w ten sposób. Nie mógł by pogodzić się z podległością w tak młodym wieku.
Podniósł ogon. Nie mogła tego widzieć w ciemności. Podniósł i zaczął niepewnie przesuwać go przy łapach wzdłuż boku. Przystawał, kiwał się, nie był pewny czy powinien się poruszać. W powietrzu był niesłyszalny. Żył własnym życiem, więc oczy samca nie zdradzały jego ruchów. Zresztą były zajęte wpatrywaniem się w Kózkę.
Złościsz się jak wtedy. Dokładnie jak wtedy. Ale podoba mi się twoja złość, więc chyba nie zawaham się ci podpaść, moja kochana Kózko – powiedział całkiem wesoło i beztrosko, jakby nie wiedział, że zaraz będzie musiał bronić się przed wściekłością zranionej owieczki. A może po prostu nie wiedział. Ogon zatrzymał się niezdecydowany. Najpierw musiał ją sprowokować słowami zanim spróbuje ją sprowokować dotykiem.

: 16 wrz 2016, 18:52
autor: Zmora Opętanych
___Wraz z jego radością w niej budził się coraz większy gniew. Była wściekła, że się cieszy. Chciała by był wściekły, lub przynajmniej zirytowany. Nie ważne dlaczego, po prostu tego chciała. Wtedy wiedziała, co robić, tymczasem nie miała absolutnie żadnego doświadczenia w kontaktach ze smokami radosnymi, wesołymi, tryskającymi optymizmem i pozytywną energią. To było takie obce.
Czarne źrenice zwęziły się a potem znowu rozszerzyły, by wpuszczać jak najwięcej światła. Długi ogon zaczął wić się niespokojnie, jak wąż chwilę przed atakiem na swoją ofiarę.
– Odnalazłeś – przyznała – Tylko po to, by znowu mnie zgubić. Potem znajdziesz mnie ponownie. I ponownie stracisz z pola widzenia. I tak do samego końca – jej złość, o dziwo, na chwilę przygasła, chłód zdołał zapanować nad szalejącym ogniem. Ale tylko na chwilę – bo ogień prędzej czy później wygrywa. Lód nie ma szans w starciu z niszczycielką mocą płomieni, niszczących wszystko na swojej drodze.
– Skoros gaomagon ao gīmigon nūmāzma vēdros? Co ty możesz wiedzieć o złości? – wysyczała przez zaciśnięte zęby, jeszcze bardziej uniosła szlachetny łeb, jej oczy ponownie rozbłysły jadowitym, chorym światłem.
– Szukałeś mnie – stwierdziła już spokojniej, ale zdecydowanie nie można powiedzieć, by była spokojna. Wciąż spięta, niczym dziki kot szykujący się do skoku na swoją ofiarę. To był odruch. Odruch łowcy. Odruch zabójcy. Nie umiała się rozluźnić.
– Odnalazłeś. Czy czerpiesz z tego jakąś satysfakcję? – zapytała, ale najwyraźniej nie oczekiwała odpowiedzi, bo wyminęła go lekceważąco i ruszyła w stronę korytarza, który miał doprowadzić ją do wyjścia z jaskini. Miała dość. Długi ogon szurał po ziemi, szpony stukały o kamień z cichym klekotem. Była gotowa do obrony, gdyby spróbował ją zaatakować. Chciała odejść. I, na bogów Otchłani, niech nikt nie próbuje jej zatrzymywać.

: 19 wrz 2016, 21:18
autor: Subtelny Gniew
I sprowokował ją.
Jej pierwsze pytanie nie było błyskotliwe. Swoim ciałem i głosem udowadniała, że wiedział bardzo wiele o jej złości. Nie potrafił zgłębić jej czynników, powodów i istoty, ale wiedział to, co chciał wiedzieć – jak ją wywołać. Owszem. Czerpał z tego satysfakcję. Szaloną satysfakcję, która malowała się na jego pysku jak rozszarpujące się, wirujące chmury. Jej źrenice zwężały się i rozszerzały, jego także, ale subtelniej i w innym celu. Kąciki ust podnosiły się i słabły, jakby toczył jakąś bitwę ze swoją własną radością. A może był po prostu podekscytowany. To słowo było jakby nie wystarczające. Był podniecony. Najpierw ruchy nieba na pysku, potem stojąca sierść i drżenie w każdej komórce. Żołądek. Żołądek kurczył się i przejmował chłodem. Emanował niezwykłym uczuciem. Ale to uczucie o dziwo było lodem, nie ogniem. Nie spalało go, lecz zamrażało. Osłabiało, usypiało, uśmiercało.
Ogień determinował, wściekał, złościł. Podgrzewał ciało do życia. A czasem spalał – tkanka, po tkance. Czy jednak wygrywał zawsze? Nie wszędzie miał władzę, nie wszystko mógł strawić. Lód mógł zakleszczyć każde źdźbło trawy i każdy kamień swym ziąbem. Mógł czasem zakleszczyć ogień. Żaden nie miał władzy ostatecznego wygrywania. Nic tego nie miało. Nic nie mogło być pewne, że zwycięży. Jeśli teraz rzucą się na siebie, także nikt nie będzie tego wiedział. Dopóki nie zgaśnie iskra.
Duma. Ona porwała go jeszcze mocniej. Sam uniósł łeb do góry i wydał z siebie dźwięk, którego nie mógł wstrzymać. Jej duma była jak uderzenie w policzek lub kopnięcie błyskawicy. Nie musiała zadawać kolejnego pytania. Czerpał z tego nie satysfakcję, lecz życie. Nie mógłby zrozumieć, jak wytrzymał te księżyce w stagnacji i jedynie marząc o niej coraz bardziej abstrakcyjnie i dziko.
Może dlatego zrezygnowała z oczekiwania na odpowiedź i ruszyła ku wyjściu. Finezyjny wrócił do siebie, a potem skoczył ku wyjściu wykazując się swoją zwinnością i zagrodził jej drogę. Stanął w wejściu w pozycji walczącej, jakby chciał bronić świata zewnętrznego przed nią. Tak powinien robić. Lecz niestety prawda była bardziej przyziemna. Nie chciał jej wypuścić. Za żadne skarby. Zamierzał się cieszyć jej obecnością do samego rana. Przez chwilę stał wpatrzony w nią w zdenerwowaniu. Sam spiął się jak łowca, choć nie sądził by było to dobre. Spięcie ograniczało ciało, męczyło mięśnie i odbierało tajemniczość. Mógł mieć jej nawet za złe, że psuje własną skrytość tym ciągłym napięciem.
Po chwili uspokoił się rozumiejąc po części, dlaczego postanowiła uciec. Zamierzał walczyć jak lew, gdyby uparła się przy odejściu, na razie jednak złagodził spojrzenie i nie wrócił do śmiałego uśmiechu.
Wybacz. Obraziłem cię – powiedział niechętnie i wypuścił głośno powietrze. Może wcale nie lubiła takich gier. Może była jak inne smoczyce i potrzebowała więcej subtelności. A co jak co, on powinien się o nią pokusić. – To było niepotrzebne.

: 20 wrz 2016, 16:35
autor: Zmora Opętanych
___Długi ogon podążał za nią, zbyt długi by mogła utrzymać go nad ziemią, więc jedynie wił się po podłożu z cichym sykiem. Twarde łuski nadawały owej części ciała jeszcze bardziej wężowego wyglądu. Nie spodziewała się, że zagrodzi jej drogę. Spodziewała się ataku z jego strony. Jej instynkt był wykształcony pod tym właśnie kątem – albo zostajesz puszczona w spokoju, albo zaatakowana. Nie ma poziomu średniego. To proste rozumowanie typowe dla drapieżnika.
Dlatego właśnie była zaskoczona, widząc czarne cielsko przesłaniające wejście, jego pozę gotową zarówno do ataku jak i obrony. Zatrzymała się, uniosła głowę na długiej szyi, jej ślepia znowu zaświeciły. Powstrzymał ją, zablokował.
Postawił się jej, postawił się jej woli.
To było dziwne. Niby normalne, a dla niej dziwne i abstrakcyjne. Inaczej postrzegała otaczający ją świat i właśnie dlatego świadomość tego, że ktoś się jej sprzeciwia, była czymś niezrozumiałym, niepojętym, chociaż w tutejszej hierarchii była nikim. Czysta abstrakcja. Bardziej abstrakcyjna od perfekcji. Zaskoczenie szybko zostało zamaskowane maską chłodu i spokoju, którą zazwyczaj nosiła.
– Nie musiałbyś prosić o wybaczenie, gdybyś najpierw zastanowił się nad tym co robisz i mówisz – rzekła jedynie, chociaż nie było w jej głosie karcącej nuty – to była raczej rada aniżeli faktyczne pretensje do jego osoby. Rozwidlony język znowu wysunął się z jej pyska i smagnął powietrze, liliowe ślepia wciąż utrzymywały kontakt z jego lazurowymi odpowiednikami.
– Dlaczego mnie szukałeś? – zadała w końcu to kluczowe pytanie, bowiem odpowiedź była dla niej tajemnicą. Nie była w stanie zrozumieć jego motywacji, chociaż jej wzrok próbował sięgnąć do samych głębi serca i duszy, tego nie widziała. Było przed nią ukryte. Albo było na samym wierzchu, tuż przed nią, ale zbyt abstrakcyjne dla jej umysłu by w ogóle mogła to dostrzec. Jeśli czegoś nie wiedziała, nie bała się pytać. Pytania dawały odpowiedzi, odpowiedzi dawały wiedzę, wiedza dawała władzę. Władza, chociaż niewątpliwie doprowadzała do upadku, to dawała też siłę. A to, jaki użytek zrobi się z siły, może mieć wpływ na losy całego świata i wszystkich jego mieszkańców.

: 23 wrz 2016, 14:19
autor: Subtelny Gniew
Widział to. Uczył się w szkole dostrzegania wszelkich ruchów ciała. Każde drganie w kącie oka było punktem obrazu, jaki tworzył w głowie. Ten długi ogon już wcześniej nie umknął jego uwadze. Był niepoprawny. Tak jak i ona. Niewygodny i pozbawiający możliwości swobodnego utrzymywania równowagi. Oceniał ją także jako przeciwnika, bo musiał być gotowy na każdą ewentualność, a po drugie... był po prostu ciekawy, jak groźnym jest drapieżnikiem Wydawało mu się, że najgroźniejszym ze wszystkich. I nie dlatego, że miała siłę i spryt w walce. Tego nie wiedział.
Zawsze był poziom średni. Właściwie cały świat był poziomem średnim. Nie było typowych, przewidywalnych skrajności. Zdarzały się rzadko i były zadziwiające. Ona przyszła tu ze świata ciemności i światła, lecz dotarła do miejsca gdzie światło walczyło z ciemności w niekończącej się wojnie. Mogło jej się tylko wydawać, że jedna ze stron wygra. Ale to było niemożliwe.
On był zaskoczeniem. Wiedziała o tym od samego początku. A zwłaszcza odkąd spotkali się w tej jaskini. Bo on nie chciał jej zabić, ani przejść obok. On chciał ją dotknąć. I o dziwo nie po to, by zadać jej ból. Choć kto wie czy właśnie tak by się nie stało? Właściwie nie miała racji. Dla niej była kimś. Wydawało jej się pewnie, że w prawach tego świata mógł robić co chciał. Ale tak naprawdę postawił się jej, będąc po jej władaniem. Czy zasługiwał na karę?
Uśmiechnął się słysząc jej słowa i rozluźnił trochę. Ucieszył się, że mu nie ucieka. Skinął głową. Miała absolutną rację, zwłaszcza gdy mówiła tak łagodnym głosem. Poczuł zadowolenie, że udało mu się wykrzesać z niej to czysto smocze zachowanie.
Masz rację – powiedział tuż przed tym jak zadała pytanie. Ich głosy nałożyły się na siebie. U Finezyjnego wywołało to rozbawienie, u Kózki... kto wie. – Szukałem cię, bo byłem pewny, że jest nam przeznaczone zobaczyć cię znowu. Być może zdałbym się na los. Ale myśl o tobie goniła mnie na jawie i we śnie. Czemu to nie wiem. Może żyję złudzeniem, lecz jestem święcie przekonany, że stanowisz dla mnie bramę do sensu – odpowiedział nie owijając w bawełnę.

: 23 wrz 2016, 17:56
autor: Zmora Opętanych
___No właśnie. On chciał jej dotknąć. A ona nie przywykła do dotyku. Nie, błąd. Ona przywykła do niego ale w negatywnym tego słowa znaczeniu. Dotyk nieodmiennie kojarzył jej się z bólem, cierpieniem, karą. Za każdym razem gdy ktoś jej dotykał, była to matka. Niezadowolona z poczynań córki, zostawiała na jej ciele szramy po kłach i pazurach, raz nawet rzuciła o ścianę kamiennej jaskini, nieomal łamiąc przy tym kości fioletowołuskiej. To nie było wychowanie, to nie było dzieciństwo. Życie z Ankaą było lekcjami survivalu. Albo jedną wielką lekcją survivalu.
Zabawne, że Opętaną i Finezyjnego poniekąd "coś" łączyło. Ale nawet gdyby o tym wiedzieli... Jak dziwnie by to brzmiało? "Finezyjny, a wiesz że moja matka miała romans z twoją babcią?" Nie wiadomo, czy śmiać się czy płakać.
Podczas gdy samca rozbawiło to nałożenie się na siebie ich głosów... Kózkę to nieznacznie rozdrażniło. Nie lubiła, gdy ktoś jej przerywa, wtrąca się, nawet zupełnie nieświadomie. Ceniła sobie wolną przestrzeń, także w przypadku rozmowy, dlatego też fakt iż samiec odezwał się niemal w tym samym momencie co ona wzbudził w niej lekką irytację, która chociaż nie była zauważalna w mowie jej ciała, to na uderzenie serca pojawiła się w liliowych ślepiach.
Brama do sensu. Jak coś, co sensu nie ma, może być właśnie tego bramą? Wypuściła wolno i chrapliwie powietrze, które owiało swym chłodem pysk Finezyjnego stojącego tuż przed nią.
– Więc znalazłeś bramę. I sądzisz, że tą bramą jestem ja – powiedziała w końcu, gdy jej umysł zdołał przetrawić tą zadziwiającą dla niej informację.
– Ale znalezienie bramy to jedno. Zakładając, że to właśnie ja, bo może jesteś w błędzie. Ale nawet jeśli masz rację – to jak twoim zdaniem tą bramę należy otworzyć? Jakiego klucza użyć? – zapytała, długie pazury tylnych łap cichutko skrobały podłoże. To pytanie było w pewnym sensie podchwytliwe. To był test. Test na inteligencję. Czas zobaczyć, czy Finezyjnemu uda się go zaliczyć, czy może go obleje. Ma jedną szansę – tutaj nie ma terminu poprawkowego.