OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
Dyszał ciężko, słuchając, zaciskając szczęki tak mocno, że przestawał je czuć.– Wygrałaś – powtórzył uparcie. – Widziałaś. Powstałaś. Tak jak ja – charczał.
Widziała. Obserwowała to wszystko, co się wydarzyło. Myślał, że Axarus nie ma racji, a miał ją cały czas, mówiąc o zaginionej i pojawiającej się wciąż na terenach kelpie.
Odwróciła łeb, więc sam pozostał bezpieczny. I wpatrywał się tylko w bok jej pyska, zaciskając zębiska mocniej, gdy wspomniała o Nanshe, niemal szykując skrzydła, by odejść. I przemknęło mu przez myśl, że nie będzie okrutny; i musnął umysł Nanshe gniewnie, chcąc niemal skończyć rozmowę.
Ale wyszczerzył kły, gdy tylko wspomniała o nim samym.
– Mnie – powtórzył gniewnie. – Miałem siedem księżyców. Siedem. Oglądałaś to wszystko, więc wiesz. Że ze stada odeszła czwórka smoków i została nas garstka, ze ślepym, zakłamanym przywódcą. Że to ja musiałem zająć się Nanshe, Mułkiem, Axarusem. Że to ja zebrałem stado. – Głos mu się załamał. – Że to ja polowałem, to ja pilnowałem granic, to j–ja przygarnąłem pisklęta, które porzucił Dymiący… – zaszlochał.
Misterne sploty budowanej przez księżyce tamy, pękające już wcześniej, runęły, ciągnięte gwałtownie falą tłumionych emocji. Zapłakał, kuląc się. Przycisnął skrzydła do siebie, zad przybliżył się do ziemi niewygodnie, gdy niedowładna łapa nie mogła już utrzymać jego ciężaru.
Nikt go do tego nie przygotowywał. W nikim nie miał oparcia, chociaż wydawał się oparciem dla tylu innych i złamał się w końcu, gdy cała jego gorycz znalazła ujście. Wył, beczał jak koza, spuszczając łeb i chowając się niemal, gdy wypełzał z niego cały żal.
– Za–abrali mi–i Takharę, a–a Z–zgliszcza odszedł – wyrzucał z siebie szybko między jednym oddechem, a drugim. – O–oddałem poł–łowę te–erenów, bo była nas szó–óstka – tłumaczył chaotycznie, wysoko, świszcząco, jąkając się i głośno nabierając powietrze. – Nie miał k–kto bronić obozu więc przyjąłem Fa–ale – płakał. – I s–straciłem łapę, a Ta–ak s–skrzydła i głos, bo by–yło za późno – Trząsł się, targany szlochem i drgającym oddechami.
I jęczał o łowcach, o zerwanych skórach, wyrwanych pazurach, o przyjecielu, który jak się okazywało, wcale nim nie był. O smokach, którymi musiał się zająć, bo Przystań stała się przystanią dla wszystkich i tych, którym musiał stawić czoła, gdy jego perspektywa nagle wypełzła poza samo stado, a rozszerzyła się na pozostałe trzy.
Wylewał się z niego cały żal, bezsilność i złość. Ból odebranego dzieciństwa, gdy musiał dorosnąć, będąc jeszcze pisklęciem. Że czuł, że ktoś musi wziąć na barki odpowiedzialność całego stada i chociażby miał mu się złamać kręgosłup, dźwignął ten ciężar. Tak skutecznie, że w momencie pasowania go wojownikiem, pasowano go również przywódcą.
Nie czuł się wcale na to gotowy. Życie wydawało się go kopać i na niego pluć, zalewać stado falą wydarzeń, a on improwizował, nie chcąc dać mu zatonąć. Spychał siebie na dalszy plan ciągle i ciągle, bo chciał więcej, lepiej, sprawniej, szybciej – bo myślał, że na siebie będzie jeszcze miał czas.
Nie rozmawiał o tym. Nie mógł, nie umiał, nie potrafił i nie chciał. Z kim, skoro Nanshe była taka maleńka, skoro i ona, i Kryza, widzieli w nim przede wszystkim przywódcę? Skoro Axarusem wstrząsnęły ludzkie tortury? Skoro Belenus zabiła go?
Sztorm była kamykiem, który ruszył całą lawinę. I to do niej czuł żal, chociaż nie powinien. Bo brakło jego ściany i oparcia, którą odebrano mu tak brutalnie; bo przecież póki nie zniknęła, dla Fena wydawała się całym światem. Bo zawiodła go; i z tego jednego powodu, bo dziecięcego i chłopięcego umysłu był to powód wystarczający, należał jej się ten ból. Bo zaznał go on, więc niech zazna go i ona; niech wytłumaczy się, wyjaśni, przebłaga.
Wiedział, że Sztorm nie była Goryczą. Ale nie chciał tego do siebie dopuścić. Po prostu. Bo zerwała właśnie wszystkie szwy i wszystko bolało za mocno, by tak zwyczajnie jej wybaczyć po prostu to, że jej tutaj nie było, bo nie obchodziły go żadne racjonalne powody.
I dopiero gdy wypełzło z niego już wszystko, co jak smoła obleciało go w środku, znalazł w sobie wystarczająco wiele miejsca, by dotarł do niego ból kogoś innego. I dopiero wtedy, zupełnie tak, jakby na powrót stał się pisklęciem, otworzył się na uczucia Sztorm. Do głowy zaczął docierać rozsądek, gdy przypominał sobie, że nienawidził Goryczy za to, że nigdy jej nie kochała. I gdzieś wiedział, że prawdopodobnie cierpiała jak i on, ale nie był w stanie nic powiedzieć, kwiląc tylko, chociaż teraz za ich oboje.