OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
Pewnego popołudnia obudziłem się z nowym postanowieniem. Dość wegetacji. To, że nie miałem żadnych opiekunów, wzorców, wcale nie oznaczało, że mogłem trwonić czas na głupoty. A głupotą było na przykład przesypywanie połowy dnia, albo dumania nad sensem istnienia mrowisk.Mój pierwszy własny trening zamierzałem rozpocząć od nauczenia się posługiwania lodem, które odziedziczyłem po swoich wspaniałych rodzicach – rasie północnej. Jako, że pulsowała w moich żyłach ich czysta krew, miałem trochę łatwiej. Przynajmniej w teorii. A to, że zieję lodem, dowiedziałem się podczas zwykłego przeziębienia, kiedy to kichając przypadkowo zamrażałem blisko połowę jaskini.
Wyszedłem na otwartą przestrzeń uprzednio warując przy skałach jak rasowy łowca, aby tylko przekonać się, że w pobliżu nie ma absolutnie żadnego świadka. Nie licząc ptaków i innych zwierząt, rzecz jasna.
Póki co skupiłem się na samym, kontrolowanym wydobyciu zamrażającej substancji z paszczy. Służyły do tego usadowione na podniebieniu drobne, chropowate w dotyku gruczoły w kształcie drobnych otworów o średnicy nieco większej od źdźbła trawy. Tych gruczołów było w sumie dwa, na lewo i prawo od środka podniebienie, oddalone od siebie o około półtora szpona. Ilekroć dotykałem ich językiem odczuwałem kwaśny posmak, zaś chłodu praktycznie nigdy. Swoją anatomią interesowałem się raczej słabo, większość planów pokładając w najmądrzejszym doradcy, jakim był instynkt. W wolnym tłumaczeniu, oznaczało to, że nie działałem pod żadną presją z zewnątrz i raczej wsłuchiwałem się w swój organizm, który najlepiej podpowiadał mi, kiedy jestem gotów do jakiego treningu. Rzekłby ktoś, że to infantylne i trochę rozleniwiające podejście, ale zaraz... czy smokom gdzieś się spieszyło?
Stanąłem na lekko rozstawionych łapach i lekko napiąłem ich mięśnie, aby wgryźć się mocniej w podłoże. Poczuć je, usztywnić pozycję. Moją domeną (wbrew wyglądowi) była siła. Miałem silne łapy, pięknie zarysowane mięśnie pod futrem, aczkolwiek na tym etapie wzrostu dopiero przybierałem swą końcową formę.
Wziąłem kilka głębszych oddechów pauzując krótko między nimi dla oczyszczeniu myśli. Wiedziałem, że nie będę może miał tak komfortowo jak teraz, kiedy przyjdzie mi zmierzyć się z przeciwnikiem w chaosie walki, ale ziać lodem musiałem się dopiero nauczyć, potem skupienie wejdzie mi w nawyk – taką miałem nadzieję.
Skrzydła swobodnie opuściłem przy bokach usztywniając je kilka centymetrów od ciała.
Zapadła cisza, a ja słyszałem tylko bicie własnego serca. Wziąłem lekki wdech i opróżniłem płuca, a potem napełniłem je długim, mozolnym wdechem.
Wstrzymałem się na chwilę. Ale tylko na chwilę, żeby nie przeciągać tego co miało nadejść. Otworzyłem paszczę błyskając rzędem ostrych, małych kłów. Kiedyś zastanawiałem się, czy wystarczy po prostu otworzyć pysk, czy trzeba manipulować jego rozwarciem, wargami, czy nawet językiem. Szkoda, że nie miałem wielu wzorów, które mógłbym ponaśladować. Trudno było zastać smoka akurat, kiedy zieje lodem.
Powietrze łaskotało mnie po języku i podniebieniu. Czułem też prąd na gruczołach usytuowanych na sklepieniu paszczy. Wcześniej może na to nie zwracałem uwagi, ale teraz szczególnie wrażliwy byłem na doznania stamtąd.
Nie minęła chwila, a udało mi się wstrzyknąć do pędzącego potoku powietrza rzadką wydzielinę, która miała postać bezwonnej bezbarwnej, bezwonnej mgiełki. Oczywiście nigdy nie będzie mi dane jej zobaczyć w postaci przed reakcją z wilgocią.
Okazuje się bowiem, że to nie powietrze jest winne powstania lodowego podmuchu, ale naturalny składnych lodu, czyli woda.
Potok lodu w z mojej paszczy wyglądał jak poziomy słup pary. Im dalej od mojego pyska, tym gęściejszy i cięższy. Pierwszy raz w życiu widziałem śnieg w na początku pory Gorejącego Słońca. Bielutka pierzynka obsypała skały i trawy tworząc niecodzienny widok. Powietrze szybko ulotniło się z moich płuc. Kiedy skończyłem zionąć na języku czułem lekkie pieczenie. I ten charakterystyczny, metaliczno-kwaśny smok.
Pomlaskałem kilka razy, żeby się go pozbyć.
Wykonałem kilka razy to samo ćwiczenie utrwalając w pamięci, a raczej tworząc odruch, jak szybko zmrozić wrogowi głowę.
Pozostała jeszcze kwestia celności, która zostawiała wiele do życzenia. Pracowałem nad nią do późnego wieczora. Obierałem za cele kamienie, wysokie głazy, a nawet wymyślone cele za sobą, wykonując na ziemi różne warianty pozycji, odchylenia, skoki.
Jedyne co mi jeszcze sprawiało trudności to trafienie do celu ruchomego. I tu nie chodzi o cele, które się ruszały, tylko o sytuacje, kiedy ja byłem w ruchu. Ćwiczyłem to tak, że szedłem wzdłuż ściany ze skały i namierzałem wzrokiem jakiś charakterystyczny punkt na niej. Musiałem tutaj trochę popracować nad zręcznością, bo teren był trudny i nie patrząc pod łapy ciężko mi było przygotować ugięcie łap w taki sposób, aby utrzymać ciało na jednym poziomie, albo chociaż się nie potknąć.
Dojść do zadowalającego rezultatu było dość trudno, szczególnie jeśli chodziło o zianie lodem, czy ogniem. Na pewno jeszcze wyższy poziom trudności przynależał do plucia lodem z powietrza. I tu dalszy trening prowadziłem już po zmroku. Chwała niebiosom, że niebo pozostawało jasne prawie do rana. Smoki co prawda dobrze widziały w ciemnościach – bo jak by inaczej mogłyby funkcjonować w głębokich norach, albo ciemnych grotach? – ale rozproszenie, które towarzyszyło zmęczeniu i znudzeniu mogło się dla mnie skończyć naprawdę źle.
Mając już opanowane zianie we wszystkich możliwych wariantach pozostało mi już tylko pójść stąd, znaleźć sobie miłe posłanie i przespać się porządnie. Tak też zrobiłem. Odleciałem w stronę terenów stada Ognia.