Ignorantia legis non excusat – nieznajomość prawa nie usprawiedliwa, ale jednak na głupotę dzieci przymyka się oko. Ono nie wiedziało co robi, to tylko dziecko, wyrośnie z tego: wszystko magiczne formułki przekrzykujące literę prawa i stawiajace prawo natury jako nadrzędne nad innymi. A jeśli dziecko zabije inne dziecko przypadkiem, co wtedy? Czy to rodzic powinien brać odpowiedzialność za czyny latorośli? Ale jaka w tym sprawiedliwość, jak udowotnić powinowactwio rodzica w zbrodni, który zrobił wszystko w jego mocy by dobrze wychować, ale jednak jakiś nieznana cząstka wzięła górę nad dobrymi intencjami?
Czasem dwójka fąfli umknie nadzorowi i pobiegnie do lasu, a wróci tylko jedno z nich. Lament matki będzie głuchy dla obcych uszu. W końcu tylko bawili się, gdy wbiegali na urwisko, tylko bawili się, gdy obrzucali się śnieżkami z ukrytym weń kamieniami, tylko bawili się, gdy jedno zaciągnęło drugiego do urwisowego podtapiania w jeziorze.
Czy to dlatego powstały wierzenia w nadprzyrodzone i w nadnaturalne?
Ĉielo zawdzięczał temu nadzorowi wszystko, ale jego świat był inny. Niewiele było w nim rówieśników, więcej było autorytetów, takich prawdziwych i takich wymuszonych.
Jedzenie włochatych... Ochoczy uśmiech małego na to stał się niepewny, odważny wzrok rozbiegl się po plamach umaszczenia przybylca. Gdy beknął, szyja młodego dygnęła do tyłu w obawie. Nie w niesmaku, właśnie w obawie, kiedy wzrok podążał za powoli wirującym ku ziemi piórkiem, tak bardzo przypominającym upierzenie dziadka. Bordowe pazurki wczepiły się mocno w grunt, ale nie wycofał się, nawet kiedy odór przeszłych posiłków otulił go lepką membraną. Wstrzymał tylko oddech, trzymając napięty ogon w ryzach.
–
Śnieg? – plimknął uprzejmie, jakby na odwrócenie uwagi.
Okraszenie rozmówcy tą serią pytań o imię nagle wydało się zbyteczne, kiedy na jego oczach samiec okaleczył się i bez przerwy na ukłucie bólu podał mu trofeum. Przyjął je pieczołowicie pyszczkiem i nie odrywając wzroku od Koszmarnego ułożył na łapkach, coraz usilniej walcząc z rosnącym uczuciem zagrożenia. Sam się przecież wręcz wprosił w miazmatyczne objęcia brązowo-żółtego smoka, sam wślizgnął się pomiędzy pazury dwóch wyłożonych łap, ale kiedy teraz to rozważał, powoli przestawał dostrzegać zalety swojego gestu okazania dobrej woli. Powoli docierało do niego jak elokwentnie i ufnie podał mu się na srebrnej tacy do przekąszenia.
Pokiwał pośpiesznie łepkiem. I wcale nie skulił się pod taksującym wzrokiem.
Wcale.
–
Kto to... Perła? – dorzucił jako ów poszukiwany gwarant. Nie oczekiwał odpowiedzi, nie kiedy leżał tak z duszą na ramieniu, ale słowa wymsknęły mu się szybciej, niż instynkt samozachowawczy zdążył je zdławić w gardle. Nie żeby ów instynkt teraz wił się pod butem ego ów pisklęcia, ewidentnie zabiegającego by zjednać sobie tego umięśnionego stracha, górującego nad nim jak obrośnięty grzybem i spleśniałym mchem rzeczny obelisk.
I równie nieciekawie pachnący.
Ale jedno udało mu się dostrzec, zarówno jego woli życia, jak i spanikowanemu móżdżkowi. Przybysz nie lubił mówić. To był pojedynczy, rozgrzewający promień jutrzenki, który zrelaksował spięte ciało i narzucił imperatyw utrzymania rezonu, nawet w obliczu zniżającej się do jego pyska, nieuchronnej zagłady, coraz złowróżbniej cedzącej kolejne krótkie, tnące jak brzytwa zdania.
Natychmiast zaoponował.
–
Nie jesteś brzydki! – Obruszony szept rósł z każdym słowem, a bordowy nosek zadziornie opierał się pocałunkowi parnych oddechów pyska rozmówcy, jakby tym gestem chciał utrzymać go w miejscu, pyskiem w pysk –
I ktokolwiek tak mówi jest głupi i zazdrosny. – Bordowa grzywa nastroszyła się z ostatnimi słowami. To nie było kłamstwo, ani zagrywka, a nawet jeśli jednak, to bardzo, bardzo niespodziewaną i wyćwiczoną jak na tak młode pisklę.
–
On śmierdzi bardziej. Ty śmierdzisz jakbyś był chory, tak właśnie dziwnie mokro, on śmierdzi jakby umierał. Ale sam mi mówił, że na-wozi, tak, nawozi swoje mchy które mu wrosły w łuski i skórę, czyli że tarza się w jakichś martwych rzeczach. – Lazurowe obwódki przyćmiły się nieznacznym zwężeniem ślepi, kiedy reagował na każdą próbę cofnięcia pyska wojownika przybliżeniem swojego własnego –
Ty jesz szczury, tak? I coś co pachnie na niejadalne. Powinniście się spotkać i pochwalić smrodami, ale nie mów mu pod żadnym pozorem, że jesz ryby, bo się obrazi.
Butna nuta stonowała się do półszeptu poufnej porady, kiedy konspiracyjny uśmieszek powoli wyrósł na krawędziach puszystego pyszczka.
–
Ja chciałbym się kiedyś nazwać bardzo ładnie, ale nie wiem jak. A ty mi powiesz jak masz na Mgłowe imię, bo chcę być kiedyś taki straszny i koszmarny jak ty, ale mi nikt nie uwierzy jak się nazwę straszny kolec.
Kłamstewko? Próba przypodobania? Tylko zdawkowo drżąca bordowa kita za nim mogła prawdziwie opisać wewnętrzy zgiełk lęków, jaki przyniósł ze sobą odległy o kilka łusek, mglisty smok.
Podlizanie więc?
Pewnym sensie!
Głównie jednak dlatego, że po tym wylewnym wyznaniu Ĉielo nie dał Koszmarnemu czasu na namysł i liznął go prosto w czubek pyska, podśmiechując się łobuzersko po akcie.
Więc... Jak Koszmarny smakował?