Oczy otwarły się, potem podniosło ciało. Była zdezorientowana, jakby coś od środka wyżarło ją, a potem zwróciło, już w połowie strawione, lepkie od soków żołądkowych. Co się stało? Nerwowo próbowała przypomnieć sobie co uczyniła przed chwilą, podczas gdy pióra zjeżyły się na grzbiecie. Pierwszy krok postawiła chybotliwie, łapa zadrżała pod nią, a potem znów zgięła się, posyłając tułów na śliski, chłodny kamień.
Dziwny, przepełniony boleścią dźwięk wydarł się z gardzieli, choć szybko pojęła, że był to jej własny głos.
– To tylko... ja – wymamrotała chwyciwszy się za pierś. Pod piórami czuła dudniące serce, które spróbowała uspokoić głębokimi oddechami. Potem spojrzała za siebie, na piedestał i wyrastający zeń jaskier.
O ile wciąż wypełniało ją napięcie, maleńkie żółte płatki, jej reprezentacja, wywołały wzruszenie, które zdominowało inne odczucia. Wdzięczność tłumiła lęk i koiła zesztywniałe ciało, do tego stopnia, iż ostatecznie ponownie udało jej się stanąć na nogi. Będzie pamiętana. Widziana. Coś czego brakowało jej od tak dawna.
Nie próbowała jednak podchodzić, by przyjrzeć się roślince. Poczuła, że ją musi zostawić za sobą, korzystając do pełna z ofiarowanej jej szansy. Przetarła pysk, strącając resztki pokrywającej kąciki warg mazi i odeszła ze świątyni.
z/t
Znaleziono 60 wyników
Akanth
B łogi sen otulił ją jak chłodna kołderka, pachnąca świeżym powietrzem niesionym przez porywy wiatru. Czuła się zupełnie jak we śnie, jednak z jedną różnicą – tak, jakby jej umysł wcale nie spał. Jakby śniła świadomie, bez wyciszającego świadomość elementu, bez pozostania jedynie obserwatorem, choć z początku oglądane obrazy przypominały jej zwykłe senne obrazy.
Pierwsze wrażenie było wyjątkowo subtelne. W ciemnym obrazie nie mogła dostrzec nic. Czuła, jakby płynęła, otoczona przez coś, co dawało niewytłumaczalne poczucie bezpieczeństwa. Za moment jednak w ciemnym przeźroczu utworzyła się wyrwa, czemu towarzyszył odgłos chrupnięcia. Tuż po tym kadr zmienił się, a Akanth dostrzegła pysk swojego ojca – podobnie jak ona wtedy, wyjątkowo zaskoczonego niespodziewaną wizytą pisklęcia na świecie.
Kadry zmieniały się, ukazując śniącej smoczycy pierwsze zabawy w pachnącej ziołami grocie Efektu Motyla, a następnie także pilną naukę pierwszych umiejętności pod okiem piastunki, Aberracji Światła. Pierwsze postępy w nauce leczenia, mianowanie na Adepta, a następnie na Uzdrowiciela Ognia – jedynego w tamtejszym czasie. Pierzasta samiczka przepełniona dumą, stojąca właśnie przed jej własnymi, otwartymi na świat wrotami.
Odejście ojca. Nigdy nie przestało boleć, ale nauczyła się z tym żyć w wirze wydarzeń. Obowiązki przepełnionej pracą Uzdrowicielki. Wciąż nie była pewna, czy sprostała im wystarczająco tak, jak powinna. Odnalezienie i wychowanie Hesshe. Czy była dobrą matką? Fuzja Stada Ognia i Stada Księżyca – w Słońce. Nowy początek, ale od tamtej pory Akanth zaczęło być coraz mniej... w niej samej. Degradacja z rangi Uzdrowiciela wskutek jej snu. Wymierzony w policzek mentalny cios, z którym nigdy do końca się nie pogodziła. Podróż. Wyjątkowo długi rozdział jej historii, pełen wzlotów, upadków, niebezpieczeństw, wzruszeń i przyjaźni, które okazały się zbyt kruche, by ją zatrzymać. Powrót na tereny Wolnych Stad. Życie jak gdyby prowadzone przez ducha, snującego się od własnej groty, do świątyni.
Świątynia, a w niej najważniejsze wspomnienie. Tak samo absurdalne, co jak najbardziej prawdziwe. Relacja stanowiąca największą część jej życia. Dająca oparcie, stanowiąca największą, nierozwiązaną zagadkę, ale tak samo uskrzydlająca, co ledwo namacalna. Pytania w kierunku Patrona Uzdrowień wypowiadane przez nią w przeszłości, ale także takie, które mogłaby zadać jeszcze w najbliższym czasie. Czy można było mówić o przeznaczeniu? Czy była mu potrzebna tak samo, jak on jej samej? Do czego doprowadziła ta relacja? Czy osiągnęła zamierzony skutek – porozumienie na pewnym mistycznym, mentalnym poziomie?
Miłość.
Wzdrygnęła się, otwierając oczy. Pióropusz zdobiący jej głowę i kark postawił się automatycznie, podobnie jak szereg piór na jej szyi czy ogonie. Czuła się zaskakująco świeżo, choć jednocześnie sen wciąż trzymał się kurczowo jej powiek. Mrugnęła powoli, jak gdyby chcąc się dobudzić, ale prędko spostrzegła, że nie przynosi to żadnego efektu.
Wlepiła spojrzenie w muchomora wyrastającego z piedestału, górującego ponad pozostałe grzyby, teraz leżące zupełnie bezwładnie. Był na wyciągnięcie jej łąpy, a wszystko wewnątrz podpowiadało jej, że powinna po niego sięgnąć. Nie opierała się temu odczuciu, może nawet nie była w stanie – zupełnie tak, jak podczas snu, nad którym nie ma się żadnej władzy. Delikatnie objęła grzyb i poderwała go do góry, skupiając się na każdym aspekcie. Czy podniesieniu grzyba towarzyszyły ciche trzaski jego delikatnej grzybni, czy może zdawał się być jak ledwo przyczepiony, czekający tylko na odlepienie od piedestału? Białe krążki na jego kapeluszu były wyjątkowo liczne, czy może było ich mniej niż z reguły? Sam kapelusz był wyjątkowo jaskrawy, czy jego kolor zbliżał się do odcieni bordo?
Przysunęła go do siebie i ostrożnie sięgnęła po niego kłami. Jeśli tym nic by jej nie powstrzymało, zaczęłaby powoli zjadać nakrapiany kapelusz, a następnie także biały trzon. Nie spieszyła się – zupełnie tak, jak gdyby po prostu przyjmowała powszechnie stosowane przez Uzdrowicieli lekarstwo.
Pierwsze wrażenie było wyjątkowo subtelne. W ciemnym obrazie nie mogła dostrzec nic. Czuła, jakby płynęła, otoczona przez coś, co dawało niewytłumaczalne poczucie bezpieczeństwa. Za moment jednak w ciemnym przeźroczu utworzyła się wyrwa, czemu towarzyszył odgłos chrupnięcia. Tuż po tym kadr zmienił się, a Akanth dostrzegła pysk swojego ojca – podobnie jak ona wtedy, wyjątkowo zaskoczonego niespodziewaną wizytą pisklęcia na świecie.
Kadry zmieniały się, ukazując śniącej smoczycy pierwsze zabawy w pachnącej ziołami grocie Efektu Motyla, a następnie także pilną naukę pierwszych umiejętności pod okiem piastunki, Aberracji Światła. Pierwsze postępy w nauce leczenia, mianowanie na Adepta, a następnie na Uzdrowiciela Ognia – jedynego w tamtejszym czasie. Pierzasta samiczka przepełniona dumą, stojąca właśnie przed jej własnymi, otwartymi na świat wrotami.
Odejście ojca. Nigdy nie przestało boleć, ale nauczyła się z tym żyć w wirze wydarzeń. Obowiązki przepełnionej pracą Uzdrowicielki. Wciąż nie była pewna, czy sprostała im wystarczająco tak, jak powinna. Odnalezienie i wychowanie Hesshe. Czy była dobrą matką? Fuzja Stada Ognia i Stada Księżyca – w Słońce. Nowy początek, ale od tamtej pory Akanth zaczęło być coraz mniej... w niej samej. Degradacja z rangi Uzdrowiciela wskutek jej snu. Wymierzony w policzek mentalny cios, z którym nigdy do końca się nie pogodziła. Podróż. Wyjątkowo długi rozdział jej historii, pełen wzlotów, upadków, niebezpieczeństw, wzruszeń i przyjaźni, które okazały się zbyt kruche, by ją zatrzymać. Powrót na tereny Wolnych Stad. Życie jak gdyby prowadzone przez ducha, snującego się od własnej groty, do świątyni.
Świątynia, a w niej najważniejsze wspomnienie. Tak samo absurdalne, co jak najbardziej prawdziwe. Relacja stanowiąca największą część jej życia. Dająca oparcie, stanowiąca największą, nierozwiązaną zagadkę, ale tak samo uskrzydlająca, co ledwo namacalna. Pytania w kierunku Patrona Uzdrowień wypowiadane przez nią w przeszłości, ale także takie, które mogłaby zadać jeszcze w najbliższym czasie. Czy można było mówić o przeznaczeniu? Czy była mu potrzebna tak samo, jak on jej samej? Do czego doprowadziła ta relacja? Czy osiągnęła zamierzony skutek – porozumienie na pewnym mistycznym, mentalnym poziomie?
Miłość.
Wzdrygnęła się, otwierając oczy. Pióropusz zdobiący jej głowę i kark postawił się automatycznie, podobnie jak szereg piór na jej szyi czy ogonie. Czuła się zaskakująco świeżo, choć jednocześnie sen wciąż trzymał się kurczowo jej powiek. Mrugnęła powoli, jak gdyby chcąc się dobudzić, ale prędko spostrzegła, że nie przynosi to żadnego efektu.
Wlepiła spojrzenie w muchomora wyrastającego z piedestału, górującego ponad pozostałe grzyby, teraz leżące zupełnie bezwładnie. Był na wyciągnięcie jej łąpy, a wszystko wewnątrz podpowiadało jej, że powinna po niego sięgnąć. Nie opierała się temu odczuciu, może nawet nie była w stanie – zupełnie tak, jak podczas snu, nad którym nie ma się żadnej władzy. Delikatnie objęła grzyb i poderwała go do góry, skupiając się na każdym aspekcie. Czy podniesieniu grzyba towarzyszyły ciche trzaski jego delikatnej grzybni, czy może zdawał się być jak ledwo przyczepiony, czekający tylko na odlepienie od piedestału? Białe krążki na jego kapeluszu były wyjątkowo liczne, czy może było ich mniej niż z reguły? Sam kapelusz był wyjątkowo jaskrawy, czy jego kolor zbliżał się do odcieni bordo?
Przysunęła go do siebie i ostrożnie sięgnęła po niego kłami. Jeśli tym nic by jej nie powstrzymało, zaczęłaby powoli zjadać nakrapiany kapelusz, a następnie także biały trzon. Nie spieszyła się – zupełnie tak, jak gdyby po prostu przyjmowała powszechnie stosowane przez Uzdrowicieli lekarstwo.
- [ Erycal ]
Akanth
Hmm.
Starsza smoczyca zmrużyła nieco powieki i oparła czarne palce na prawej skroni, masując ją z wolna. Zaczynała odczuwać subtelny ból głowy – może to już nie był ten wiek, by tak intensywnie rozważać nad sprawami boskimi. Miała jednak wrażenie, pewną myśl, której nie sposób było odegnać. Na pewno znajdą się następni, którzy podobnież jak ona zaciekawią się sprawą Erycala i Tarrama. Ba, była niemal przekonana, że odnajdzie się ktoś, kto tak samo poczuje nierozsądne pragnienie nawiązania bliższej relacji – dajmy na to choćby i przyjacielskiej – z patronem uzdrawiania.
Uśmiechnęła się słabo.
– Wybacz, drogi. – westchnęła, opierając łapy na powrót przed sobą, tuż przed piedestałem, przed który jeszcze przed chwilą spływała tajemnicza substancja. – Chciałabym wierzyć, że bogowie nie mają słabych stron... Że Ty ich nie masz. Wszystko jednak podpowiada mi, że wcale nie rozmawiam tylko z Erycalem. A może przez większość czasu spędzonego przeze mnie tutaj to wcale nie Erycal towarzyszył mi przy okazji wszystkich tych interakcji? – głos Akanth był cichy, jak zawsze. Teraz jednak zdawał się tlić zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Jak gdyby utracił swoją śpiewność, ustępując zmęczeniu.
– Może ktoś z bystrzejszym, młodszym umysłem dostrzegłby prędzej znaczenie znaków, które mi przedstawiasz. Przedstawiacie? – uśmiechnęła się nieco. – Ja chyba jednak nie jestem na tyle sprytna, wiesz? Pewnie to dla Ciebie zawód – gdybyś chciał lub mógł komunikować się ze mną w łatwiejszy, ale zupełnie nieciekawy sposób, to pewnie byś to zrobił. Zapewne liczyłeś, że poradzę sobie z tymi rozmaitymi zagadkami, cokolwiek ostatecznie chciałeś, bym wiedziała.
Przygładziła pióra swoich skrzydeł – nawet nie zauważyła, kiedy nieco je rozprostowała, by się nimi otulić. Przymknęła ślepia, mrugając nimi z wolna. Ból głowy stawał się coraz silniejszy i zaczął dawać się Impresji we znaki.
Częstotliwość mrugania nieco się zwiększyła, choć próbowała walczyć z ciągłym zamykaniem się jej oczu, podobnież jak z subtelnym kołysaniem się jej ciała – zupełnie tak, jak kiedy ktoś opiera się temu, by zasnąć. W niedługim czasie spody jej przednich łap przesunęły się dalej ku przodowi, ostatecznie dotykając piedestału i doprowadzając, że Akanth położyła się na chłodnawej posadzce.
– Jestem wyczerpana. – szepnęła, nie walcząc już z ciężarem powiek. – Odpocznę tutaj tylko przez chwilę, dobrze?
Zaraz skończą rozmowę, tak.
Tylko chwilkę się zdrzemnie.
Impresja nie powiedziała już nic więcej. Zastygła tak w bezruchu, z zamkniętymi oczyma. Wszechobecna cisza sprzyjała dostrzeżeniu stopniowo spłycającego się oddechu – ale Akanth była już zbyt pogrążona we śnie, by to zauważyć.
Starsza smoczyca zmrużyła nieco powieki i oparła czarne palce na prawej skroni, masując ją z wolna. Zaczynała odczuwać subtelny ból głowy – może to już nie był ten wiek, by tak intensywnie rozważać nad sprawami boskimi. Miała jednak wrażenie, pewną myśl, której nie sposób było odegnać. Na pewno znajdą się następni, którzy podobnież jak ona zaciekawią się sprawą Erycala i Tarrama. Ba, była niemal przekonana, że odnajdzie się ktoś, kto tak samo poczuje nierozsądne pragnienie nawiązania bliższej relacji – dajmy na to choćby i przyjacielskiej – z patronem uzdrawiania.
Uśmiechnęła się słabo.
– Wybacz, drogi. – westchnęła, opierając łapy na powrót przed sobą, tuż przed piedestałem, przed który jeszcze przed chwilą spływała tajemnicza substancja. – Chciałabym wierzyć, że bogowie nie mają słabych stron... Że Ty ich nie masz. Wszystko jednak podpowiada mi, że wcale nie rozmawiam tylko z Erycalem. A może przez większość czasu spędzonego przeze mnie tutaj to wcale nie Erycal towarzyszył mi przy okazji wszystkich tych interakcji? – głos Akanth był cichy, jak zawsze. Teraz jednak zdawał się tlić zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Jak gdyby utracił swoją śpiewność, ustępując zmęczeniu.
– Może ktoś z bystrzejszym, młodszym umysłem dostrzegłby prędzej znaczenie znaków, które mi przedstawiasz. Przedstawiacie? – uśmiechnęła się nieco. – Ja chyba jednak nie jestem na tyle sprytna, wiesz? Pewnie to dla Ciebie zawód – gdybyś chciał lub mógł komunikować się ze mną w łatwiejszy, ale zupełnie nieciekawy sposób, to pewnie byś to zrobił. Zapewne liczyłeś, że poradzę sobie z tymi rozmaitymi zagadkami, cokolwiek ostatecznie chciałeś, bym wiedziała.
Przygładziła pióra swoich skrzydeł – nawet nie zauważyła, kiedy nieco je rozprostowała, by się nimi otulić. Przymknęła ślepia, mrugając nimi z wolna. Ból głowy stawał się coraz silniejszy i zaczął dawać się Impresji we znaki.
Częstotliwość mrugania nieco się zwiększyła, choć próbowała walczyć z ciągłym zamykaniem się jej oczu, podobnież jak z subtelnym kołysaniem się jej ciała – zupełnie tak, jak kiedy ktoś opiera się temu, by zasnąć. W niedługim czasie spody jej przednich łap przesunęły się dalej ku przodowi, ostatecznie dotykając piedestału i doprowadzając, że Akanth położyła się na chłodnawej posadzce.
– Jestem wyczerpana. – szepnęła, nie walcząc już z ciężarem powiek. – Odpocznę tutaj tylko przez chwilę, dobrze?
Zaraz skończą rozmowę, tak.
Tylko chwilkę się zdrzemnie.
Impresja nie powiedziała już nic więcej. Zastygła tak w bezruchu, z zamkniętymi oczyma. Wszechobecna cisza sprzyjała dostrzeżeniu stopniowo spłycającego się oddechu – ale Akanth była już zbyt pogrążona we śnie, by to zauważyć.
- [ Erycal ]
Akanth
Wbrew pozorom, całkiem wiele dowiedziała się o panteonie Wolnych Stad, gdy podróżowała. Ba, dowiedziała się więcej, aniżeli wtedy, gdy od wyklucia żyła na tych terenach. W pierwszej chwili interakcja ta wydała się jej zupełnie podobna do wcześniejszych. Przyjęcie podarunku i włączenie go do całości piedestału, przemrażając go na miejscu, skwitowała lekkim uśmiechem, choć i to różniło się od wcześniejszych reakcji na to, co przynosiła. Od pewnego czasu ciemna maź była stałym elementem, lecz tym razem pluszowy grzybek pokrył się szronem. Nie zwróciła na to w pierwszej chwili szczególnej uwagi, dopiero z czasem wyłapując ten szczegół.
Krótki komunikat i zniknięcie trzymanego przez nią muchomora przyjęła z zaskoczeniem. Obserwowała, jak maź rozlewa się po jej łapach, a następnie zastyga. Głos powtórzył poprzednie polecenie, wprawiając Akanth w całkowitą już konsternację. Obrzuciła spojrzeniem muchomory, a następnie uniosła wyżej swoje łapy. Zdecydowała się wybrać coś pomiędzy. Nie pozbyła się gęstawej cieczy oblepiającej jej łuski, ale nie sięgnęła również ponownie po wyrastający z piedestału grzyb.
Skupiła się. Och, być może gdyby wiedziała wiele księżyców temu to, co teraz, prędzej wpadłaby na coś sensownego. Teraz jednakże wspomnienia mieszały się ze sobą, podobnież jak poznane fakty. Niewiele się zmieniło w ich nikłej relacji – w dalszym ciągu nie rozumiała znaków, które, miała wrażenie, podsuwał jej pod sam nos. Przełknęła cicho ślinę. Wstrząsnął nią subtelny dreszcz, gdy wróciła pamięcią do najważniejszej informacji, jaką zdołała posłyszeć na przestrzeni księżyców – nie tylko o samym Erycalu, ale również upadłym bogu, którego więził. Przymknęła ślepia. Myśl ta była przerażająca, wszak istniało prawdopodobieństwo, że przez cały ten czas kontaktowała się z wyklętym przedstawicielem panteonu. Z drugiej jednak strony, czy był jakikolwiek cień szansy, by Erycal zezwolił na chociażby częściowe wydostanie się go? Wątpiła, by uczynił to z własnej woli, jednakże z tyłu zamajaczyła jej najgorsza myśl – być może role stopniowo się odwracały.
No cóż.
– Erycal. – szepnęła, wpierw kierując swoje spojrzenie ku zamkniętemu w bryłce lodu grzybkowi. Następnie brązowe oczy powiodły ku jej łapom, uniesionym dalej w powietrzu, teraz nieco drżącym. – I Tarram. Czy tak?
Wymówienie jego imienia w tymże miejscu było wręcz... przerażającym doświadczeniem. Tak wewnętrznie.
Krótki komunikat i zniknięcie trzymanego przez nią muchomora przyjęła z zaskoczeniem. Obserwowała, jak maź rozlewa się po jej łapach, a następnie zastyga. Głos powtórzył poprzednie polecenie, wprawiając Akanth w całkowitą już konsternację. Obrzuciła spojrzeniem muchomory, a następnie uniosła wyżej swoje łapy. Zdecydowała się wybrać coś pomiędzy. Nie pozbyła się gęstawej cieczy oblepiającej jej łuski, ale nie sięgnęła również ponownie po wyrastający z piedestału grzyb.
Skupiła się. Och, być może gdyby wiedziała wiele księżyców temu to, co teraz, prędzej wpadłaby na coś sensownego. Teraz jednakże wspomnienia mieszały się ze sobą, podobnież jak poznane fakty. Niewiele się zmieniło w ich nikłej relacji – w dalszym ciągu nie rozumiała znaków, które, miała wrażenie, podsuwał jej pod sam nos. Przełknęła cicho ślinę. Wstrząsnął nią subtelny dreszcz, gdy wróciła pamięcią do najważniejszej informacji, jaką zdołała posłyszeć na przestrzeni księżyców – nie tylko o samym Erycalu, ale również upadłym bogu, którego więził. Przymknęła ślepia. Myśl ta była przerażająca, wszak istniało prawdopodobieństwo, że przez cały ten czas kontaktowała się z wyklętym przedstawicielem panteonu. Z drugiej jednak strony, czy był jakikolwiek cień szansy, by Erycal zezwolił na chociażby częściowe wydostanie się go? Wątpiła, by uczynił to z własnej woli, jednakże z tyłu zamajaczyła jej najgorsza myśl – być może role stopniowo się odwracały.
No cóż.
– Erycal. – szepnęła, wpierw kierując swoje spojrzenie ku zamkniętemu w bryłce lodu grzybkowi. Następnie brązowe oczy powiodły ku jej łapom, uniesionym dalej w powietrzu, teraz nieco drżącym. – I Tarram. Czy tak?
Wymówienie jego imienia w tymże miejscu było wręcz... przerażającym doświadczeniem. Tak wewnętrznie.
- [ Erycal ]
Akanth
Medytowała wręcz, zupełnie tak, jak robiła to wiele księżyców temu, gdy jako młoda smoczyca próbowała odnaleźć niemal niewyczuwalną nić porozumienia z bogiem. Do tej pory nigdy nie udało jej się zrozumieć jego intencji, wskazań i zamiarów. Nikomu nawet nie zwierzała się z tej osobliwej relacji. Wiedziała, że nikt nie zrozumiałby tego, co czuła, ponieważ niewielu zapewne było na jej miejscu. Rozłąka jednak potwierdziła, że dla Akanth prowadzone z Erycalem rozmowy, niekiedy przypominające monologi z jej strony i zsyłane wizje ze strony pana uzdrawiających, znaczyły o wiele więcej. Nie miała nikogo innego, tym bardziej teraz, kiedy tutaj wróciła. Kojarzyła pyski, ale nic poza tym. Nie miała tutaj nikogo, kogo mogłaby nazwać rodziną czy przyjacielem. Stado było dla wiekowej smoczycy bardzo miłe przez większość czasu, tak, ale z nikim nie nawiązała głębszej więzi. Być może nie potrafiła, ponieważ nigdy nie została nauczona, jak to robić. Jeśli więc mogła trwać w założeniu, że istniał niewielki, wyjątkowo blady cień szansy, iż bóg w istocie czekał tu na nią i cieszył się z jej powrotu, wolała tak właśnie myśleć. Tęskniła za poczuciem bliskości, nawet jeżeli złudnej lub niefizycznej. Wystarczyły jej emocje, jakie towarzyszyły spotkaniom. Cień niepewności względem wzajemności uczuć służył jedynie za paliwo napędzające to wszystko.
– Spójrz, co dostałam. – uśmiechnęła się, wyciągając ze skórzanej torby maleńki przedmiot. Ujęła go palcami obu łap, choć nie było takiej potrzeby. Mały, pluszowy muchomorek, którego otrzymała od duszka na jednym ze zorganizowanych przez niego spotkań. Nie podważała wszechwiedzy tych istot. Wiedziała, do kogo oczywiście muchomor się odnosił, stąd też zabrała go ze sobą. – Wciąż zachowałam ten od Ciebie. Niech więc ten będzie podarunkiem w drugą stronę.
Ustawiła go na nieporośniętej i w miarę zachowanej w czystości części piedestału. Mrugnęła powoli. Dopiero teraz zauważyła, że od pewnej chwili muchomory porastające piedestał muchomory zaczęły rosnąć. Wpatrywała się w wydłużające się nóżki grzybów jak gdyby zahipnotyzowana, dopóki tego stanu nie przerwał łaskoczący szept. Zastrzygła pierzastymi uszami. Ach tak.
– Ufam Ci. – szepnęła z całym swoim przekonaniem. Wróciła! Po tak długiej tułaczce wreszcie wróciła. Celem jej podróży była świątynia Wolnych Stad, więc oto była. Teraz nie było odwrotu, nie było miejsca na wahanie. Ostrożnie, niemalże z namaszczeniem pochwyciła jeden z muchomorów rosnących bliżej niej w obie łapy. Zaciskając na nim czarne palce, ostrożnie wykręciła go u podstawy i uniosła, jeśli jej na to pozwolono. Obejrzała go dokładnie. Po tym przymknęła ciemnobrązowe ślepia i rozwarła wargi. Wsunęła fragment muchomora do pyska, ostrożnie odgryzając jego fragment. Przeżuła go i przełknęła, zaraz czyniąc podobnie z resztą grzyba.
Czuła się gotowa.
Cokolwiek miało nadejść.
– Spójrz, co dostałam. – uśmiechnęła się, wyciągając ze skórzanej torby maleńki przedmiot. Ujęła go palcami obu łap, choć nie było takiej potrzeby. Mały, pluszowy muchomorek, którego otrzymała od duszka na jednym ze zorganizowanych przez niego spotkań. Nie podważała wszechwiedzy tych istot. Wiedziała, do kogo oczywiście muchomor się odnosił, stąd też zabrała go ze sobą. – Wciąż zachowałam ten od Ciebie. Niech więc ten będzie podarunkiem w drugą stronę.
Ustawiła go na nieporośniętej i w miarę zachowanej w czystości części piedestału. Mrugnęła powoli. Dopiero teraz zauważyła, że od pewnej chwili muchomory porastające piedestał muchomory zaczęły rosnąć. Wpatrywała się w wydłużające się nóżki grzybów jak gdyby zahipnotyzowana, dopóki tego stanu nie przerwał łaskoczący szept. Zastrzygła pierzastymi uszami. Ach tak.
– Ufam Ci. – szepnęła z całym swoim przekonaniem. Wróciła! Po tak długiej tułaczce wreszcie wróciła. Celem jej podróży była świątynia Wolnych Stad, więc oto była. Teraz nie było odwrotu, nie było miejsca na wahanie. Ostrożnie, niemalże z namaszczeniem pochwyciła jeden z muchomorów rosnących bliżej niej w obie łapy. Zaciskając na nim czarne palce, ostrożnie wykręciła go u podstawy i uniosła, jeśli jej na to pozwolono. Obejrzała go dokładnie. Po tym przymknęła ciemnobrązowe ślepia i rozwarła wargi. Wsunęła fragment muchomora do pyska, ostrożnie odgryzając jego fragment. Przeżuła go i przełknęła, zaraz czyniąc podobnie z resztą grzyba.
Czuła się gotowa.
Cokolwiek miało nadejść.
- [ Erycal ]
- 22 lip 2024, 1:03
- Forum: Ogólne
- Temat: Powiadomienia
- Odpowiedzi: 2611
- Odsłony: 119800
Powiadomienia
Leczenie Liliowej Łuski – udane.
Zużyte zioła: 2x orzech włoski.
Zaraźliwy Optymizm + 1 PL.
Link
Akt.
Zużyte zioła: 2x orzech włoski.
Zaraźliwy Optymizm + 1 PL.
Link
Akt.
- 21 lip 2024, 22:18
- Forum: Ogólne
- Temat: Powiadomienia
- Odpowiedzi: 6987
- Odsłony: 361657
Powiadomienia
Drobna Łuska
– czterolistna koniczyna (jednorazowy Szczęściarz) – L23, zużyj do końca '24.
Link
Akt.
– czterolistna koniczyna (jednorazowy Szczęściarz) – L23, zużyj do końca '24.
Link
Akt.
Akanth
Zmęczone, wiekowe już ciało niespecjalnie dobrze znosiło wędrówkę. Będąc całkowicie szczerym, Akanth potrzebowała niesamowitej ilości zapewnień, których dostarczała samej sobie, by przeć na przód i nie poddać się niemalże na samym początku swojej podróży powrotnej. Była stara i słaba – daleko było jej do wielobarwnej smoczycy, która niegdyś z gracją stąpała po tych terenach. Teraz niektóre z piór pokryły się siwizną, nadając Impresji zmęczonego wyglądu – ponadto nieustannie przypominały o nieuchronnie zbliżającym się końcu jej życia. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby nie wróciła. Zmarłaby z poczuciem pozostawienia spraw niedokończonymi.
Oparła się o ścianę w progu świątyni, łapiąc spokojnie oddech. Minęło tak wiele księżyców, odkąd stała tutaj po raz ostatni, a pierwszej wizyty zupełnie nie potrafiła sobie przypomnieć. Niemalże jej własne łapy ugięły się pod nią. Tak, ta wędrówka musiała być zdecydowanie ostatnią w jej życiu. Miała wrażenie, że nie przeżyłaby kolejnej.
Stąpała powoli, cicho, jakby bojąc się, że strąci choćby maleńki pyłek kurzu. Parę razy kiwnęła łbem, gdy mijała piedestały. Zmrużyła ślepia, teraz już odrobinę zamglone – pozbawione dawnego, charakterystycznego blasku, zupełnie podobne do piasków przemierzanych przez nią odległych pustyń. Prędko napotkały znajomy kształt, majaczący w półmroku świątynnej jaskini. Nie powstrzymała uśmiechu, gdy zbliżyła się do niego – niemal nieśmiało. Usiadła tuż przy nim, kładąc łapę na fragmencie powierzchni, który pozostał możliwie gładki. Łzy zebrały się w kącikach jej ślepi, choć tym razem Akanth roniła je ze wzruszenia.
– Wróciłam, Erycalu. – szepnęła, przecierając drobny pyłek z kamienia.
Oparła się o ścianę w progu świątyni, łapiąc spokojnie oddech. Minęło tak wiele księżyców, odkąd stała tutaj po raz ostatni, a pierwszej wizyty zupełnie nie potrafiła sobie przypomnieć. Niemalże jej własne łapy ugięły się pod nią. Tak, ta wędrówka musiała być zdecydowanie ostatnią w jej życiu. Miała wrażenie, że nie przeżyłaby kolejnej.
Stąpała powoli, cicho, jakby bojąc się, że strąci choćby maleńki pyłek kurzu. Parę razy kiwnęła łbem, gdy mijała piedestały. Zmrużyła ślepia, teraz już odrobinę zamglone – pozbawione dawnego, charakterystycznego blasku, zupełnie podobne do piasków przemierzanych przez nią odległych pustyń. Prędko napotkały znajomy kształt, majaczący w półmroku świątynnej jaskini. Nie powstrzymała uśmiechu, gdy zbliżyła się do niego – niemal nieśmiało. Usiadła tuż przy nim, kładąc łapę na fragmencie powierzchni, który pozostał możliwie gładki. Łzy zebrały się w kącikach jej ślepi, choć tym razem Akanth roniła je ze wzruszenia.
– Wróciłam, Erycalu. – szepnęła, przecierając drobny pyłek z kamienia.
- [ Erycal ]
- 25 maja 2023, 19:40
- Forum: Grota Cudów
- Temat: Piedestał Erycala
- Odpowiedzi: 82
- Odsłony: 7639
Piedestał Erycala
- Odgłos kroków człapiących smętnie łap rozległ się po świątyni, kiedy samica z łbem niemalże przyciągniętym do ziemi kierowała się ku piedestałowi. Nie wyglądała na chorą, choć na to istotnie mogło wskazywać nieustanne pociąganie nozdrzami. Obie pary lotnych kończyn, kurczowo ściskając boki, podtrzymywały skórzaną torbę, w której do tej pory znajdowały się resztki leczniczych ziół. Nie zdołała jej jeszcze opróżnić, toteż dziurawcowe płatki i kuleczki nasion lulka walały się wewnątrz. Szamanka przysiadła przed płytą zdobioną czerwonymi kapeluszami, milcząc. Dopiero po chwili zerwała pasek okalający jej biodra, ciskając brązową, podniszczoną sakwę przed siebie. Będąc sentymentalną, wyjątkowo nie odczuła wyrzutów sumienia względem skórzanego atrybutu, który towarzyszył jej od początku obranej przez nią drogi. Pierzaste jej policzki ozdobiły się kroplami słonych, kryształowych łez, gdy skryła pysk pomiędzy czarnymi palcami swych łap, zanosząc się niemalże bezgłośnym szlochem. Najżałośniejszym ze wszystkich, jakie przyszło jej kiedykolwiek z siebie wydobyć.
– Nie chcą mnie już. – szepnęła ochryple pomiędzy przeszywającymi jej ciało spazmami, głosem zduszonym, jak gdyby coś zalegało w jej gardle. Kompulsywnie ocierała oczy wierzchem łap, gdy odjęła je wreszcie od pyska. Uczuła, jak gdyby została przygnieciona przez niewyobrażalny ciężar, spod którego niezdolna jest się wydostać. Nabierała gwałtownie powietrza, usiłując opanować się na tyle, by być w stanie mówić dalej. – Z-Zabrali mi w-wszystko co miałam. Na-Nawet moja grota... Zabrali.
Odebranie jej rangi uzdrowiciela drastycznie uderzyło w poczucie własnej wartości Impresji. Nigdy nie było ono wysokie, jednakże cała ta sytuacja stała się przysłowiowym gwoździem do trumny. Ponadto odczuła w sposób dosadny, ile tak naprawdę liczyła dla stada. Wystarczyło, by niezależnie od siebie zapadła w ciężki, nieuleczalny sen. Prędko znaleziono jej zastępstwo, a ponadto odwdzięczono się za jej służbę pozostałym smokom odrzuceniem. Bez życiowej ścieżki nic nie trzymało jej przy stadzie. Nie potrafiła w końcu walczyć, mimo najszczerszych chęci jej nauczyciela – nie nadawała się do rozlewania cudzej krwi. Jej celem było jej przetaczanie i zachowywanie w rannych. Po raz kolejny zwróciła się do Erycala, z żałości zaciskając powieki, jak gdyby obawiała się napotkać kpiącego z niej wzroku. Teraz liczyła się już z każdą możliwością.
– Erycalu, n-na cóż była im moja służba i m-moje tytuły, kiedy i one s-są odrzucane, tak, jak ja? – szlochała, zaciskając czarne palce na zabrudzonej, chłodnej posadzce. Szkliste łzy nieustannie mknęły w dół policzków szamanki, rozdygotanej z płaczu. – T-To właśnie tak miałam przejrzeć? Że t-tak naprawdę starania czy o-osiągi i tak pójdą na m-marne?
Pociągała nosem i ocierała łzy na zmianę, starając się stopniowo uspokoić samą siebie. Pochylając się do przodu, ustawiła łapy na ziemi. Trzęsące się kończyny odmówiły jednak posłusznego utrzymywania ciężaru smoczycy, toteż jej ciało osunęło się powoli. Ułożyła pysk tak, by zwrócony pozostawał w kierunku piedestału. Powzięła głębszy oddech i przymknęła ślepia na nowo.
– O-Odchodzę, Erycalu. J-Jeśli nie zginę z r-rąk łowców, odnajdę j-jakieś lepsze miejsce. T-Tutaj nigdy... nigdy mnie nie chciano. – głos jej cichł jeszcze, zaś sama Akanth zdawała się z wolna wyciszać. Szloch i łkanie ustało, zastąpione przez drżący, ściszony głos. – P-Przepraszam. Bardzo chciałabym t-tu zostać i d-do Ciebie przychodzić. P-Próbować zrozumieć. Ale n-nie dam rady dłużej. Nie t-tutaj. Uzdrawianie b-było dla mnie wszystkim.
Nie przesadzała, kierując ku patronowi podobne słowa. Odnajdywanie się w lecznictwie pomogło samicy wpasować się do stada i egzystować na swój sposób, będąc jej sposobem na przetrwanie kolejnego dnia. Motywowało ją ono do tego, by wyjść ze swej groty i odnaleźć pacjenta usilnie potrzebującego jej pomocy. Nawet gdy jako młoda kleryczka opiekowała się całym stadem Ognia, nigdy nie odmówiła pomocy. Ze wszystkich sił zebranych w niewielkim ciele niosła pomoc, oddając uzdrowicielstwu niewyobrażalnie wielką część siebie.
– Czy z-za barierą m-możemy rozmawiać d-dalej? Nie chcę Cię t-tracić, Erycalu. – kolejna fala łez popłynęła z kącików jej ślepi, gdy wreszcie je otworzyła. Charakterystycznie błyszczące, jak gdyby wykonane zostały z barwionego szkiełka. Ułożyłaby pysk na możliwie najmniej zabrudzonej części piedestału i przymknęłaby ślepia, trwając tak. Nie mówiła na ten moment nic więcej.
Erycal
Akanth
- Kula wtopiła się w Akanth, jak gdyby światło wkradło się pomiędzy pierze, scalając się z jego właścicielką. Nie przyniosło to żadnego skutku, co poniekąd zawiodło uzdrowicielkę, jednakże nie zaskoczyło jej w sposób szczególny. Pozwoliła sobie przenieść swą uwagę ku odbiciu poruszającym się na tafli czarnej wody, przypatrując mu się z uwagą. To była ona, zawieszona w przestrzeni, jaką zdecydował się ukazać jej patron. Usiłowała zachować spokój, bowiem w istocie pojęła już pewien czas wcześniej, iż podobne wizje utrzymywać się będą dopóty, dopóki sama pozostanie niezmącona. Silne, emocjonalne reakcje, jakie były nieodłączną częścią jej osobowości mogłyby przerwać osobliwą projekcję, gdyby poddała im się tak, jak zazwyczaj. Można więc powiedzieć, że w tym niezrozumiałym zlepku informacji, jakie przekazywał jej Erycal, a także w ogóle niezdrowej ich relacji, jaka przy każdej możliwej sposobności brnęła głębiej w zagubione uczucia rajskiej, uczyła się ona również czegoś pozytywnego. Mimo to, zewnętrzny obserwator spostrzegłby w chwili obecnej drżenie czarnych kończyn bądź przyspieszony oddech, spowodowane kontaktem z bliskim sercu Słonecznej bogiem. Sama jednakże nie była świadoma reakcji własnego ciała, bowiem myśli swe usilnie kierowała ku obrazowi, jaki miała przed oczyma. Tak, jak już nauczyła się to robić.
Zgęstnienie powietrza wokół spowodowało automatyczny odruch cielesnej powłoki smoczycy, zmuszający ją do gwałtowniejszego zaczerpnięcia powietrza. Nie pozwoliła jednak samej sobie na zarejestrowanie tego faktu, zupełnie jak gdyby odłączyła się całkiem od swego fizycznego stanu. Nie zdawała sobie sprawy z możliwości niebezpieczeństwa ciążącego nad zanurzaniem się w podobny trans, zawsze decydując się na, zdawać by się mogło, niemalże bezkresne zaufanie. Obserwowała czarne kończyny sięgające jej pyska, poruszające kolejno obiema szczękami w sposób nieprzezorny, nienaturalny. Wnętrze pyska zdawało się zlewać z ciemną taflą, czyniąc zjawisko nieznacznie trudniejszym do obserwacji, nadając jednocześnie obrazowi niepokojącego wyglądu. Im dłużej obserwowała to, co rozgrywało się przedeń, tym większy dyskomfort poczęła odczuwać. Choć nie mogła odczuć tego, co samo odbicie znajdujące się przed nią, na myśli znachorki wreszcie zadziałał sam widok traktowanego w ten sposób, identycznego odpowiednika zajmującego miejsce na wodzie. Zupełnie tak, jakby to emocje wywołały odczuwanie szarpania pyska w górę i w dół, nawet, jeżeli nie to było intencją boga. Zamknęła gwałtownie ślepia i zadrżała, odcinając się od tego doświadczenia, zaś pozostałości niestabilnej natury jej źródła przyzwały twór, to jest podmuch wiatru, mający jak gdyby rozegnać obrazy sprzed chwili.
Czym były czarne łapy? Do kogo należały? Co zamierzały uczynić i jaki przekaz krył się za ich istotą? Mimikowały jej mowę, aby zasugerować zaprzestanie dalszego poniżenia i zniechęcić ją, czy sugerowały wyrażanie się w sposób zdecydowanie bardziej otwarty? Powzięła głębszy oddech i przestąpiła z kończyny na kończynę, jakie wciąż brodziły w nieznacznej ilości czarnej substancji. Niemądra, naiwna, żałosna. To nie było już jedynie godne politowania, a zaczynało wręcz bawić, jak szczególnie oddana była w tym wszystkim chłodnemu bogu, mającemu zapewne za niewiele jej istnienie. Jeżeli "niewiele" nie graniczyło przypadkiem z "niczym". Zamiast bowiem oddalić się sprzed piedestału, postanowiła znów ostrożnie zanurzyć się w znajomym już stanie, możliwie pozwalając sobie na ponowne odczucie tego, co przed chwilą. Wzięła drżący oddech, przymknąwszy ślepia na nowo, usiłując wyciszyć rozemocjonowane wnętrze.
– Co... Co oznaczają czarne łapy? D-Do kogo należą? – zapytała w eter, jak gdyby wewnątrz siebie – nie wypowiadając tychże słów głośno. Tak, by zwiększyć duchową intymność, jaka mogła pomóc w nawiązaniu szczególnego pomiędzy nimi połączenia. – Jeśli chcesz, bym mówiła, będę mówić. Daj mi jedynie, proszę, znak... że słusznie to odbieram.
Erycal
Akanth
- Nie zarejestrowała wrzącej powierzchni chłodnej czekolady o nienaturalnie ciemnej barwie, bowiem zdążyła odwrócić wzrok od upadającego grzyba. Skupiła się teraz na czymś zupełnie odmiennym. W pierwszej kolejności nie wzięła pod uwagę fizycznego kontaktu z boskimi tworami, który być może stanowić miał swego rodzaju ułatwienie, a być może nawet w ogóle umożliwienie porozumienia innego, aniżeli mieli je do tej pory. Znikome i zupełnie konfundujące, przynajmniej dla śmiertelnej smoczycy o zupełnie odmiennym sposobie postrzegania wyższych istot. Ta myśl przemknęła przez jej łeb wtedy dopiero, gdy wszechogarniające uczucie stopniowego zatracania się wizji, jakiego już niegdyś doznała, powróciło, natomiast ona sama zdawała się płynąć kołyszącą się nieznacznie platformą przez czarny, ozdobiony falami ocean. Charakterystyczny szum pomieszany z odgłosami wydawanymi przez własny jej organizm wydawały się być uspokajające. Miarowość i jednostajność oddechu czy uderzeń serca potęgowała zatracanie się w transie, pomagając Akanth rozluźnić ciało i kłębiące się w jej głowie myśli.
Pojawieniu się świetlnej kuli towarzyszyły emocje, równie niespodziewane co sam obraz, jaki majaczył przed uzdrowicielką. Uczuła na swych barkach swego rodzaju presję, którą najpewniej sama na siebie nakładała – podjęła się jednakże próby odpędzenia od siebie tego uczucia, starając się nie rozmyślać przesadnie nad konsekwencjami tego, co nastąpi z jej łap, a także nad rozmaitymi możliwościami, jakie miała do wyboru. Może jej problemem było właśnie niekierowanie się pierwszą myślą, jaka przyjdzie jej do głowy, podpowiadaną przez przeczucie, a nadmierne wertowanie możliwości postępowania i ścieżek, jakie każda z nich drążyła? Wypuściła powietrze spokojnie i jak gdyby wsparłaby się w ów wizji na tylnych łapach, przednie zaś kończyny unosząc. Z czasem, gdy tratwa rajskiej zbliżała się ku tajemniczemu, świetlistemu obiektowi, ta wyciągnęła ciemne palce w jego stronę, zupełnie tak, jak gdyby chciała je pochwycić i objąć z rozwagą.
Tym razem, mimo wyraźnie wyczuwalnego przez nią oczekiwania – zupełnie tak, jakby w trakcie pracy ktoś obserwował najmniejszy choćby ruch jej łap – nie powiedziała nic. Och nie, tym razem to ona chciała słuchać i pojąć to, cokolwiek miała do pojęcia. Słowa były jedynie niewielkim ułamkiem otwartości i wyrażeniem żywego zainteresowania. Wewnętrzna postawa bowiem sugerowała znacznie więcej, a Impresja wyraźnie zaintrygowana była Erycalem – ma się rozumieć nim samym, nie zaś jego boską istotą – i tym, co chciał w jej odczuciu przekazać jej od pewnego już czasu, ale czego nie potrafiła zrozumieć, wybadać bądź usłyszeć.
Erycal
Akanth
- Być może jej nieświadomość mogła jawić się nawet jako gorzko rozśmieszająca. Związana w jakikolwiek, choćby najbardziej nikły sposób z chłodnym patronem, w dalszym ciągu nie wiedziała o nim rzeczy, można by rzec, najistotniejszej – przynajmniej dla wielu innych smoczych wyznawców taką właśnie była informacja o tym, co stało się z upadłym bogiem i jaki miało to związek z Erycalem. Akanth jednakże nigdy nie powiązała śnieżnobiałego boga z czarnym wcieleniem zła, toteż nie zapytała o Tarrama nikogo. Braki w lekcjach smoczej religii uniemożliwiły jej połączenie niektórych elementów ze sobą. Kto wie, być może wtedy zdołałaby rozpoznać niektóre ze znaków jako sugestie dotyczące właśnie Upadłego? Na ile okazałyby się one błędne, a na ile jej przypuszczenia byłyby jak najbardziej słuszne? Być może przyjdzie uzdrowicielce dowiedzieć się o tym swego czasu. Teraz jednakże pozostawało jej to, co miała. Wizje, przypuszczenia i własne emocje komplikujące porozumienie.
Oczywistym było, że przyuważyła zmianę własnego oblicza na tajemniczego mieszańca. Białe, kędzierzawe futro kontrastowało wszak z wielobarwnym, pierzastym okryciem będącym jej atutem, co również można było powiedzieć o przenikliwych, błękitnych ślepiach zastępujących ciepłe, brązowe tęczówki. Milczała, lustrując spojrzeniem ich odbicie. Wzrok utkwił naturalnie na niebieskim odcieniu obu szkiełek, zaś samica przestąpiła z łapy na łapę, rozpoznając u podnóża piedestału znajomy już, lecz nienatarczywy chłód. Odbicie przemówiło niemo, pozostawiając ją w identycznym stopniu nierozumienia co wcześniej. Przyzwyczajona jednakże do braku otwartości i skrywania przekazu za krętymi wizjami, nie przejęła się nadzwyczaj tym faktem. Oderwała spojrzenie wtedy, gdy kolejny z muchomorów upadł na posadzkę pobrudzoną czernią. Miała go zabrać? Tak, jak miała to zrobić już wcześniej? Westchnęła cicho i przysiadła, nie zważając na oleistą ciecz zapewne brudzącą ją teraz jeszcze bardziej. Była rozdarta, jeżeli chodziło o znaczenie odpadających, grzybowych tworów. Wciąż nie miała pojęcia, czy były one raczej złym, czy dobrym znakiem. Jeżeli odbicie w dalszym ciągu jawiłoby się zmienione, znowuż wpatrzyłaby się w nie, analizując. Poczęła się zastanawiać, czego omenem mogło to być. Gdyby bóg chciał się jej jedynie pokazać, raczej mógłby to zrobić tak po prostu, bez mieszania się z jej odbiciem. Miała bowiem istotnie przeczucie, iż to właśnie Erycalowe elementy miała przed oczyma. Być może miał to być jakiś symbol pojednania, na które musiała otworzyć się? Może sama chęć nie wystarczyła, a potrzebne było coś jeszcze? Mogła na ten moment zgadywać, bowiem nie przychodziło jej do łba nic szczególnego. Czy wizualizacja, manifestowanie własnych odczuć zdziałałoby cokolwiek? Czy otwarcie się na interakcję miało być sygnałem, że w istocie zechciała budować tę osobliwą relację i nie było to chwilowe?
Zmrużyła ślepia, by obraz nie rozpraszał jej, ale by pozostać otwartą na ewentualne wizualne przekazy. Zamierzała uczuć energię maddary płynącą po jej ciele, zaglądającą w każde zakamarki rozmaitych tkanek i krążącą swobodnie po organizmie. Źródło smoczycy przestało być szczególnie niestabilne, co ułatwiało prace z nim i sprawiło, że rajska przestała obawiać się go. Uczuła charakterystyczne mrowienie w gardle, wizualizując światełko w odcieniach błękitu. Tak bowiem postrzegała swoje źródło – jako skryte gdzieś pomiędzy naczyniami krwionośnymi, w delikatnej szyi, tętniące życiem niby organ. Pozwalające jej funkcjonować na różnych płaszczyznach, wyrażać się, lecz nie tylko za pomocą mowy. Pozwalające jej być tym, kim była, gdy odważyła się mówić. Wcześniej blokowało ją, zupełnie jakby całkiem ją ubezwłasnowolniło. Jeżeli miało być swego rodzaju odłamem duszy, bądź nawet jej przejawem w smoczym ciele, tak zamierzała o nim myśleć. Jako o czymś, co poniekąd symbolizowało wewnętrzne, smocze jestestwo. Wierzyła również, że okazanie komuś serca, tego, co kryło się pod duszą, było ryzykownym, lecz koniecznym posunięciem, mającym umożliwić obu stronom zbliżenie się do siebie i poznanie tego, co wcześniej było niewidoczne. Niebieskie światełko pulsowało spokojnie, zaś barwne warstwy powoli ustępowały w myślach Impresji, niedługo po tym pozostawiając kulisty, świetlny obiekt w białym kolorze. Zupełnie jakby to było jądro źródła, dusza, którą symbolizowała w ten sposób. Krucha, delikatna część smoka w mistycznym wymiarze. Jeżeli nie tego od niej oczekiwał, to trudno. Przynajmniej spróbowała.
Więc oto masz, Erycalu. Miejsce na interakcję, której chciałaby się podjąć.
Jeżeli otwarcie duszy na wszelkie, niefizyczne także doznania było czymś, co miałoby pozwolić ich doświadczyć, niech i tak będzie.
Słuchała i patrzyła teraz innymi oczyma niż te, które były częścią ziemskiego jej bytu. Nawet, jeżeli nie była pewna, czy taka forma otwartości miała cokolwiek zdziałać.
Warto było spróbować.
Prawda?
Akanth
- Po upływie pewnej chwili materiał szaty, już nie tak śnieżnobiały, zdał się uzdrowicielce niezdatny do dalszego użytku – bynajmniej nie radziłby sobie już tak dobrze w wycieraniu oleistej, czarnej cieczy, sączącej się z piedestału. Osobliwa odmiana czekolady zdawała się nie kończyć, co jedynie dodatkowo zmartwiło Impresję. Odłożyłaby szatę na bok, tym samym zaprzestając prób doczyszczenia piedestału. Smętne spojrzenie na parę uderzeń serca jedynie zatrzymało się na połowicznie czarnym teraz materiale, by w moment powrócić ku piedestałowi – zupełnie w tej chwili chaotycznemu, zabrudzonemu. Zupełnie tak, jak gdyby został całkiem zbezczeszczony. Nieprzyjemny, chłodny dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa rajskiej, obserwującej całość z niepokojem. Pióropusz poruszyłby się gwałtownie, obrazując stres doświadczany przez uzdrowicielkę w sytuacji, w której nic nie mogła zaradzić, bowiem żadne rozwiązanie nie przychodziło jej do łba. Poczęłaby wewnętrznie ganić samą siebie za brak umiejętności rozczytania boskich obrazów, gdyby tylko tym właśnie przejęła się najbardziej w całym tym galimatiasie.
Pozwoliłaby więc na utworzenie się wokół piedestału niewielkiej kałuży – precyzyjniej mówiąc na jej powiększenie się, gdy przestały zastępować ją mazy spowodowane wycieraniem płynu, gdyż nawet chwilę temu niemożliwym było, by Akanth skutecznie usuwała całą czekoladę z okolic kamiennej formy. Jeżeli znajdowała się dostatecznie blisko, by było to możliwe, pozwoliłaby, aby ciecz dotknęła czarnych palców przednich jej łap. W międzyczasie błądziła spojrzeniem niespokojnych tęczówek po zabrudzonej nawierzchni, ozdobionej w kwiaty i grzybowe twory.
– N-Ne onini de te deimonne m-mire bloben, Erycal.Nie rozumiem co próbujesz mi pokazać, Erycalu. – szepnęła nerwowo, zaś łuki brwiowe skryte pod kolorowymi piórami zniżyły się nieco, czemu towarzyszyło również zmrużenie ślepi. Dźwięczny akcent drugiego języka, którym się posługiwała, kontrastował z przykrym tonem jej wypowiedzi. Uwagę swoją skupiła tymczasem na maleńkich kwadratach, które tworzyły się nieustannie i ginęły pod kolejną warstwą lepkiego płynu, by zaraz powstać na nowo. Nie wiedziała, czy miało to być swego rodzaju metaforą, wskazaniem, ostrzeżeniem, czy jakimkolwiek innym sposobem przekazu informacji. Oczekiwał jej ruchu, czy wcale niczego od niej nie chciał? – Mi kusen nu, we m-moka ne onini eride k-kub. Sparua mire p-perese, de kecate datai mi yaresam. Kecami onine.Boję się, że ciągle nie rozumiem czegoś ważnego. Powiedz mi proszę, co chcesz żebym zrobiła. Chcę zrozumieć.
Akanth
- Być może istotnie to właśnie swego rodzaju charakterystyczna statyczność osobliwej relacji uzdrowicielki z bogiem była dla Akanth tym, co zachęcało ją do dalszych prób zbliżenia się do odległego bytu. Osamotniona, nie będąca w stanie nigdy wcześniej posiąść umiejętności kontaktu z pozostałymi smokami, towarzystwo odnalazła sobie w patronie uzdrowień, który – pomijając oczywiście istnienie jako istota wyższa, niematerialna i wprawdzie niemal niesmocza – był zagadkowy i niezrozumiały. Znajomość ta nie rozwijała się szczególnie, czyniąc to w sposób tak subtelny, iż można było odnieść wrażenie całkowitego jej zastoju. Teoretycznie bóg nie mógł zniknąć, co dawało Impresji poczucie jego stałości. Nie opuściłby świata, a jeżeli ta odpowiednio się postara, nie opuściłby także jej. To byłoby tyle z boskości, w dostrzeganiu której widziała sens – dystans pomiędzy smoczą, a boską istotą starała się zwyczajnie wyprzeć. Chociażby przynosząc Erycalowi czekoladę, mówiąc do niego, czy przebywając nieopodal, zupełnie tak, jakby miał oczekiwać jej przy piedestale. Chciała wierzyć, że tak właśnie było.
Zamrugała z zaskoczeniem, gdy naczynia poczęły drzeć z gwałtownym stukotem, a gorącego napoju poczęło ubywać. Obserwowała jedynie, z palcami przymrożonymi do miseczki, dopóki wszystko całkowicie nie ustało. Przełknęła cicho ślinę i przeniosła wzrok na piedestał, gdy zapadła cisza. Wtedy, w słabym świetle tlących się drewienek, dostrzegła bałagan, do którego poniekąd się przyczyniła. Ojej.
– Tak bardzo ją polubiłeś czy... – nie dokończyła pytania, podnosząc się z ziemi. Pochwyciłaby kwiaty, by część z nich dało się uratować przed pobrudzeniem. Przyuważyła je wcześniej i tak samo, jak ucieszyła się, iż Erycal odwiedzany jest przez innych wyznawców, żal zrobiło jej się podarku. Odłożyłaby na bok ostałe kwiaty ostrożnie. Instynktownie pochwyciłaby kawałek materiału białej szaty i z troską wymalowaną na pysku poczęłaby wycierać podwyższenie, za nic mając również poprzednie doświadczenia związane z dotykaniem piedestału. Wewnątrz jednak obudziła się ciekawość smoczycy, więc przyjrzała się jednemu z grzybów. Strużce czekolady, jaka sączyła się właśnie spod jego kapelusza, pozwoliła spłynąć do krawędzi piedestału, ku posadzce. To miał być jakiś sposób?
Akanth
- Pierzaste ciało niemalże bezdźwięcznie prześlizgnęło się ku świątyni, spowalniając rytm, z jakim łapy stąpały po ziemi, dopiero wtedy, gdy znalazło się ono u progu. Subtelny odgłos, który zwykły wydawać ciemne szpony, obijał się cichym echem pośród ścian i wędrował w tenże sposób, zakreślając koła, by finalnie ucichnąć. Niezmąconą ciszę przerywały jedynie płytkie oddechy, gdy uzdrowicielka zbliżała się ku doskonale sobie znanemu piedestałowi. Zerknęła przelotnie na ołtarz, by upewnić się, iż wonne kadzidło wciąż się pali. Powoli podeszła do miejsca, gdzie w niepamiętnych dla samej Akanth czasach znajdowała się podobizna patrona uzdrowień, po czym przysiadła obok w milczeniu. Syknęła cicho i wzdrygnęła się, gdy skóra okryta pierzem doświadczyła kontaktu z chłodną posadzką. Zimno hulające na zewnątrz wywarło oczywiście wpływ również na temperaturę panującą w świętym miejscu, przyprawiając o nieprzyjemne dreszcze każdej części ciała. Samica zadrżała, ale zaraz przestała skupiać się na zimnie – nawet, jeżeli temperatura palców jej łap właśnie osiągnęła wartość zera absolutnego.
– Dzisiejsza noc chyba nie jest zbyt dla mnie korzystna. – zaczęła, wzdychając cicho. Strzygnęła uchem, za którym znajdował się... niewielki, różowy kwiatek. Kojarzył jej się z wyjątkowo miłymi odczuciami, a ponadto uwielbiała wszelakie ozdoby. Istniała również szansa, że wewnątrz rajskiej tkwiła naiwnie zakochana smoczyca, starająca się podświadomie personifikować boską istotę, tym samym poniekąd przybliżając ją do samej siebie, chociażby w myślach. Chciała się spodobać – ponownie tak, jak gdyby miała przed sobą smoka. – Nie mogłam zasnąć więc... przyszłam do Ciebie.
Po tym sięgnęła do swojej torby, z której wyjęła na samym początku ludzką, białą szatę, jaką zwykła nosić niby pelerynę. Ułożyła ją przed piedestałem zupełnie jak najwygodniejsze z futer, by zaraz posadzić się na materiale, nakrywając się jego kawałkiem niczym oszczędnym kocem. Pomiędzy sobą, a szczątkami posągu postawiła niewielką miseczkę zrobioną z kamienia o dziwacznym, wklęsłym z jednej strony i wypukłym z drugiej kształcie. Wrzuciła doń parę drobnych drewienek, które kolejno z użyciem jej źródła zajęły się łagodnym płomieniem. Ten strawił je z cichym, w praktyce niesłyszalnym odgłosem, oświetlając uzdrowicielkę nieznacznie, a także samą okolicę miseczki. Prowizoryczna świeczka miała służyć jedynie stworzeniu klimatu, bowiem była zbyt mała na to, by stanowić sensowne źródło ciepła. Choć rzucane przez nią światło również było niewielkie, można było dzięki temu ocenić stan, w jakim znajdowała się samica. Zmęczenie wciąż było widoczne po palisandrowych ślepiach, jednakże Akanth zdawała się być odrobinę... jaśniejsza, jeśli można było określić to w ten sposób.
Kiedy z sakwy wydobyła jeszcze dwie miseczki, tym razem wykonane z drewna, a także niewielki bukłak, uśmiechnęła się łagodnie. Coś, co znajdowało się w szczelnie zamkniętym do tej pory naczyniu, było wciąż ciepłe – parowało bowiem, gdy smoczyca je otworzyła.
– Przyniosłam coś dla Ciebie. Jest całkiem słodkie, ale być może też Ci zasmakuje. – głos jej był cichy, zupełnie jakby podświadomie obawiała się, że kogokolwiek zbudzi. Przechyliła bukłak i podzieliła jego zawartość na dwa drewniane naczynka. Jedną z miseczek przesunęła zaraz bliżej piedestału, przedmiot, w którym przechowywała poczęstunek chowając z powrotem do torby. Ułożyła się zaraz, wciąż elegancko i być może nieco wciąż sztywnie. Niewiele trzeba było czekać na to, by uczuć pyszny, przyjemny aromat gorącej czekolady unoszący się wokół. – Niestety na zimno nie smakuje już tak dobrze, jak herbata... ale tego też możesz spróbować, jeżeli chcesz.
Obróciła swoją miseczkę w przednich łapach, wpatrując się przez chwilę w brązową barwę słodkiego napoju.
– Lubię pikniki, choć nigdy nie było na nim nikogo poza mną. – uniosła miseczkę do pyska, wspierając się na łokciach. Upiła mały łyk, parząc się odrobinę gorącą czekoladą. Nie odsunęła jednak naczynia, a zerknęła gdzieś w bok, trwając tak chwilę. Nieznaczny uśmiech pozostał na jej pysku. – To... się nazywa r-randką?
» modlitwa do Erycala.
Nagła utrata szczególnego połączenia, zdecydowanie najbliższego spośród wszystkich nagromadzonych od momentu, w którym Impresja w ogóle postawiła swe łapy w świątyni po raz pierwszy, poskutkowała uczuciem nieprzyjemnej, chłodnej pustki. Poczucia więzi sprzed chwili już nie było, a gwałtowne wydarcie nici porozumienia spomiędzy palców pierzastej uzdrowicielki okazało się doświadczeniem wyjątkowo przykrym. Własny oddech i szum przepływającej krwi, uzupełniane o wyraźnie słyszalny puls były czynnikiem, jaki zdawał się wydłużać każdą chwilę oczekiwania. Miarowe, monotonne.
Ale było coś w specyficznej aurze Erycala, w jego odpychającym milczeniu i krzywdzie z jednej strony oraz w przyciągających, magicznych wręcz odpowiedziach na wszelkiego rodzaju wyznania Akanth, co sprawiało, że samica nie była w stanie odejść, obierając drogę poniekąd łatwiejszą. Z początku to samotność kierowała niewielkim pisklęciem, które potykając się o materiał szaty błądziło przed piedestał. Teraz jednakże, gdy rajska dojrzała, a poprzez piastowaną rangę w tłocznym stadzie miała kontakt z większą ilością przedstawicieli smoczej rasy, własnym jej wyborem było okazywanie uczuć tajemniczemu bogu. Choć magnetyczne działanie bywało krzywdzące w momencie, gdy ustawało, cieniutka, pleciona nić powoli zdawała się w jej oczach składać na prawdziwą relację, zbliżając ją poniekąd do boskiej aury. Być może zobaczenie w Erycalu równego sobie smoka wiele księżyców temu było błędem, a być może – jednym z lepszych przypadków w życiu smoczycy. Nie dało się bowiem nazwać tego, co było pomiędzy nią a patronem inaczej, aniżeli czystym trafem i zrządzeniem losu. Prawda?
Muchomor objawiony jako niewyraźne widziadło w jej myślach uznała za definitywny koniec interakcji, gdy wizja nie przyniosła ze sobą żadnego szczególnego odczucia. Ot, Impresja przyjęła ją i zdecydowała się odejść sprzed piedestału. Przed tym jednakże odsunęła na bok drewnianą miseczkę, w której aromatycznie pachniał napar przyniesiony przez nią boskiemu uzdrowicielowi.
– Do widzenia, Erycalu.
Tuż po tym wyszła ze świątyni, nie zostawiając już za sobą więcej śladów tworzonych przez posokę. Rany przyschły w czasie wizyty.
» zt.
Ale było coś w specyficznej aurze Erycala, w jego odpychającym milczeniu i krzywdzie z jednej strony oraz w przyciągających, magicznych wręcz odpowiedziach na wszelkiego rodzaju wyznania Akanth, co sprawiało, że samica nie była w stanie odejść, obierając drogę poniekąd łatwiejszą. Z początku to samotność kierowała niewielkim pisklęciem, które potykając się o materiał szaty błądziło przed piedestał. Teraz jednakże, gdy rajska dojrzała, a poprzez piastowaną rangę w tłocznym stadzie miała kontakt z większą ilością przedstawicieli smoczej rasy, własnym jej wyborem było okazywanie uczuć tajemniczemu bogu. Choć magnetyczne działanie bywało krzywdzące w momencie, gdy ustawało, cieniutka, pleciona nić powoli zdawała się w jej oczach składać na prawdziwą relację, zbliżając ją poniekąd do boskiej aury. Być może zobaczenie w Erycalu równego sobie smoka wiele księżyców temu było błędem, a być może – jednym z lepszych przypadków w życiu smoczycy. Nie dało się bowiem nazwać tego, co było pomiędzy nią a patronem inaczej, aniżeli czystym trafem i zrządzeniem losu. Prawda?
Muchomor objawiony jako niewyraźne widziadło w jej myślach uznała za definitywny koniec interakcji, gdy wizja nie przyniosła ze sobą żadnego szczególnego odczucia. Ot, Impresja przyjęła ją i zdecydowała się odejść sprzed piedestału. Przed tym jednakże odsunęła na bok drewnianą miseczkę, w której aromatycznie pachniał napar przyniesiony przez nią boskiemu uzdrowicielowi.
– Do widzenia, Erycalu.
Tuż po tym wyszła ze świątyni, nie zostawiając już za sobą więcej śladów tworzonych przez posokę. Rany przyschły w czasie wizyty.
» zt.
Słyszalne dlań już bicie serca wzmogło się, gdy uczucie towarzyszące myśli o relacji zdecydowało się nasilić. Skupiła się na wątłej, cieniutkiej nici, którą tak bardzo pragnęła odnaleźć, a której, paradoksalnie, nie dostrzegała do tej pory. Może to niepewność cechująca samicę skutecznie zabijała możliwość odczucia delikatnej więzi – a może własne jej myśli sprowokowane dozą niepokoju, podpowiadające jej zupełnie co innego, wywoływały swego rodzaju oślepienie. Ciemne uszy drgnęły, gdy posłyszały imię ich właścicielki – wypowiedziane zdecydowanie podobnie, jednakże na swój sposób... odmiennie. Zamrugała kilkukrotnie, wyglądając na całkiem przy tym zaskoczoną. Niby zwróciła na to uwagę werbalnie, lecz usłyszenie własnego imienia od boga, który do tej pory nie używał go w żadnej z odpowiedzi na modlitwy, było czymś nowym. Nietypowym.
Porada, jakkolwiek absurdalną mogła być dla kogoś innego, dla Akanth zabrzmiała zupełnie inaczej teraz, gdy postrzeganie przez nią nastawienia Erycala zmieniło się. Może było to budowanie małej nadziei we wnętrzu uzdrowicielki, by zaraz nadzieja ta miała zostać jej wyszarpnięta i wymięta na jej oczach. Nie dbała o to jednak, gdy spomiędzy warg uleciało kolejne westchnięcie, a orzechowe tęczówki spojrzały na niewyraźną, ciemną posadzkę znajdującą się tuż pod pierwszą parą łap.
Dlaczego cierpiała?
Czy potrafiła inaczej?
– Staram... się. Bardzo. Nie wiem jak. – szepnęła. Być może to sugestia? Samej sobie czynisz krzywdę? – Z k-każdym dniem jest ciężej. Zajmowanie się... innymi p-pomaga.
Dziękuję za troskę.
– Przychodzenie tutaj też, m-mimo...
Bólu.
Dławiącego ucisku w klatce.
– Chciałabym...
Móc wtulić się w Ciebie, objąć i zapomnieć, kim jestem.
– ...przestać tak się czuć.
Porada, jakkolwiek absurdalną mogła być dla kogoś innego, dla Akanth zabrzmiała zupełnie inaczej teraz, gdy postrzeganie przez nią nastawienia Erycala zmieniło się. Może było to budowanie małej nadziei we wnętrzu uzdrowicielki, by zaraz nadzieja ta miała zostać jej wyszarpnięta i wymięta na jej oczach. Nie dbała o to jednak, gdy spomiędzy warg uleciało kolejne westchnięcie, a orzechowe tęczówki spojrzały na niewyraźną, ciemną posadzkę znajdującą się tuż pod pierwszą parą łap.
Dlaczego cierpiała?
Czy potrafiła inaczej?
– Staram... się. Bardzo. Nie wiem jak. – szepnęła. Być może to sugestia? Samej sobie czynisz krzywdę? – Z k-każdym dniem jest ciężej. Zajmowanie się... innymi p-pomaga.
Dziękuję za troskę.
– Przychodzenie tutaj też, m-mimo...
Bólu.
Dławiącego ucisku w klatce.
– Chciałabym...
Móc wtulić się w Ciebie, objąć i zapomnieć, kim jestem.
– ...przestać tak się czuć.
Raz już doświadczyła przymarznięcia łapy do piedestału, toteż nie panikowała z tego tytułu. Ostatnim razem rajskim ślepiom ukazała się wizja, gdy wydarzenia przybrały podobnego charakteru. Samica uniżyła więc powieki, by w moment zostać uderzoną paraliżem dotykającym całego jej ciała. Tyle wystarczyło, by zasiać w pierzastej piersi nutę niepokoju, aczkolwiek uzdrowicielka nie próbowałaby z całych sił poruszyć się i oddalić od kamiennej powierzchni. Przyjęła, iż najwidoczniej tak właśnie miało być – a ona zaraz dowie się, co dalej. Wyjątkowo bolesne trzymanie się za łapy, w jej łbie zamajaczyła gorzka myśl.
Zaraz jednak było jedynie gorzej, choć nie mogła nazwać tego całkowicie nieprzyjemnym. Palące rany nie były niczym miłym, jednakże spokojny rytm, zdawać by się mogło, całego organizmu, był z jednej strony anormalnie kojący w tej sytuacji. Mała Akanth, podróżująca przez własne swoje ciało, była po części zafascynowana. Nie doświadczała czegoś podobnego w identyczny sposób, gdy używała maddary celem uzdrawiania. Tutaj wszystko było dokładne, wręcz namacalne – jakby istotnie dotykała wszystkiego ze swojego wnętrza, jednocześnie badając każdy fragment ciała z każdej perspektywy, pod każdym kątem. Metaliczny zapach krwi i jej własny, na który składały się głównie wonne olejki i lecznicze zioła, uderzyły w jej nozdrza. Doświadczenie to również było nietypowe – nie była w stanie stwierdzić, czy zapach od niej wychodzi, czy do niej dociera. Być może nic nie musiało się wykluczać?
Odepchnięcie przyjęła z zaskoczeniem, być może nawet przestrachem – wszak uspokajający puls jej organizmu, mimo dyskomfortu wywołanego wzmożeniem się odczuć spowodowanych doskwierającymi jej obrażeniami, podziałał na rozszalałe serce i przyspieszony oddech, jakim towarzyszyły także skotłowane we łbie myśli. Teraz bijący organ znów przyspieszył swoją pracę, na parę uderzeń odbierając dech pierzastej samicy. W tamtym również momencie ozwał się szept.
Co było z tym nie tak?
Głos ten nie brzmiał jak ten, który był jej znajomy. Przecież nie zapomniałaby go, prawda? Erycal nieczęsto raczył ją słowami, lecz był na tyle dlań ważny, by zapamiętała każde ze słów i barwę, jaka je okalała. Ten głos był obcy, zimny. Położyła uszy po sobie.
– Ja nie... N-Nie miałam siły. – zapewne o tym wiedział. Dlaczego tylko nazwał ją... ciałem? Miała imię, mógł także zwrócić się do niej bezpośrednio. Co w ogóle miały oznaczać te słowa? Rozsądek podpowiadał jej rozczarowanie podejściem uzdrowicielki do własnego stanu, zaś głos niepewności majaczący z tyłu łba sugerował obrzydzenie fizyczną powłoką jej osoby, zaniedbanej bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Jedynie stłamszony krzyk serca mówił o wyrażanej w ten sposób trosce, nawet, jeżeli było to nietypowe wyznanie kogoś martwiącego się.
Co miał na myśli?
Jak podchodził do tej relacji?
I, na bogów, dlaczego mówił w ten sposób?
– Mam... na imię Akanth. – wydusiła z siebie ciszej, niemalże piskliwie, bez krztyny pretensji czy wyrzutu. – Nie ciało.
Zaraz jednak było jedynie gorzej, choć nie mogła nazwać tego całkowicie nieprzyjemnym. Palące rany nie były niczym miłym, jednakże spokojny rytm, zdawać by się mogło, całego organizmu, był z jednej strony anormalnie kojący w tej sytuacji. Mała Akanth, podróżująca przez własne swoje ciało, była po części zafascynowana. Nie doświadczała czegoś podobnego w identyczny sposób, gdy używała maddary celem uzdrawiania. Tutaj wszystko było dokładne, wręcz namacalne – jakby istotnie dotykała wszystkiego ze swojego wnętrza, jednocześnie badając każdy fragment ciała z każdej perspektywy, pod każdym kątem. Metaliczny zapach krwi i jej własny, na który składały się głównie wonne olejki i lecznicze zioła, uderzyły w jej nozdrza. Doświadczenie to również było nietypowe – nie była w stanie stwierdzić, czy zapach od niej wychodzi, czy do niej dociera. Być może nic nie musiało się wykluczać?
Odepchnięcie przyjęła z zaskoczeniem, być może nawet przestrachem – wszak uspokajający puls jej organizmu, mimo dyskomfortu wywołanego wzmożeniem się odczuć spowodowanych doskwierającymi jej obrażeniami, podziałał na rozszalałe serce i przyspieszony oddech, jakim towarzyszyły także skotłowane we łbie myśli. Teraz bijący organ znów przyspieszył swoją pracę, na parę uderzeń odbierając dech pierzastej samicy. W tamtym również momencie ozwał się szept.
Co było z tym nie tak?
Głos ten nie brzmiał jak ten, który był jej znajomy. Przecież nie zapomniałaby go, prawda? Erycal nieczęsto raczył ją słowami, lecz był na tyle dlań ważny, by zapamiętała każde ze słów i barwę, jaka je okalała. Ten głos był obcy, zimny. Położyła uszy po sobie.
– Ja nie... N-Nie miałam siły. – zapewne o tym wiedział. Dlaczego tylko nazwał ją... ciałem? Miała imię, mógł także zwrócić się do niej bezpośrednio. Co w ogóle miały oznaczać te słowa? Rozsądek podpowiadał jej rozczarowanie podejściem uzdrowicielki do własnego stanu, zaś głos niepewności majaczący z tyłu łba sugerował obrzydzenie fizyczną powłoką jej osoby, zaniedbanej bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Jedynie stłamszony krzyk serca mówił o wyrażanej w ten sposób trosce, nawet, jeżeli było to nietypowe wyznanie kogoś martwiącego się.
Co miał na myśli?
Jak podchodził do tej relacji?
I, na bogów, dlaczego mówił w ten sposób?
– Mam... na imię Akanth. – wydusiła z siebie ciszej, niemalże piskliwie, bez krztyny pretensji czy wyrzutu. – Nie ciało.
Westchnęła drżąco, mrużąc jedynie ślepia. Wcześniej, gdzieś głęboko w środku kolorowej piersi, tliła się nadzieja na uzyskanie jakąkolwiek odpowiedzi. Ba, rajska nie oczekiwała zjawienia się Erycala nagle, tutaj, w tymże momencie, aby wziął ją w ramiona i wyraził tym samym chęć przystania na tę... propozycję? Nie do końca wydawało się to odpowiednim słowem. Było to zwyczajnie wyznanie z jej strony, do którego Akanth zbierała się właściwie od niejednego już księżyca, z cichym głosem podpowiadającym, że istnieje szansa na odwzajemnienie uczuć. Teraz wspomniana nadzieja wygasła jednak, gdy po przetoczeniu się przez jej gardło słów wymagających od samicy niemałego wysiłku, po raz kolejny spotkała się z ciszą. Dzwoniła w pierzastych uszach, wywołując wrażenie, jak gdyby nigdy już nie miała się skończyć. Wzdrygnęła się wraz z opadnięciem muchomorów. Nie wiedziała, czego miało to być zwiastunem. Odsłaniał piedestał, jak gdyby metaforycznie okazując Impresji kawałek siebie, czy własnym, nierozważnym pchnięciem uczuć w przód zabiła pielęgnowaną relację, do której grzyby nawiązywały?
Niemalże uczuła kamień pod łapą, zanim jeszcze ułożyła ją na piedestale. Skupiła się na tym uczuciu, nie odczuwając jednak niczego więcej poza kuszącą wizją dotknięcia chłodnej powierzchni. Choć wcześniej postanowiła nie sięgać ku niemu, teraz, gdy energia zdawała się ją przyciągać, odjęła łapę od gardła i odłożyła przyciskany dotychczas materiał na bok. Wspierając się w dalszym ciągu drugą, przednią łapą, prawą sięgnęła ku piedestałowi. Z lekkim wahaniem oparłaby ją na kamieniu, zastygając w oczekiwaniu.
Niemalże uczuła kamień pod łapą, zanim jeszcze ułożyła ją na piedestale. Skupiła się na tym uczuciu, nie odczuwając jednak niczego więcej poza kuszącą wizją dotknięcia chłodnej powierzchni. Choć wcześniej postanowiła nie sięgać ku niemu, teraz, gdy energia zdawała się ją przyciągać, odjęła łapę od gardła i odłożyła przyciskany dotychczas materiał na bok. Wspierając się w dalszym ciągu drugą, przednią łapą, prawą sięgnęła ku piedestałowi. Z lekkim wahaniem oparłaby ją na kamieniu, zastygając w oczekiwaniu.
Długi czas męczące uczucie trzymało się rajskiej samicy, dokądkolwiek by się nie udała. Czyniła swoją powinność z oddaniem, mimo otwierających się co rusz ran, jakie zdobiły opierzone gardło. Ranne smoki uzdrawiała tak, jak potrafiła najlepiej, w dalszym ciągu wierząc, iż to właśnie znachorstwo jest drogą, jaką powinna podążać. Wychowana pośród woni leczniczych ziół, przynoszących ukojenie pacjentom, zainteresowana tą właśnie rolą, mającą ogromne znaczenie dla stada, szczególnie w tamtej właśnie chwili, gdy była jedynym klerykiem, jaki uzdrawiał w stadzie Ognia, czuła się poniekąd ważna. Ważna przede wszystkim dla cierpiących, którzy przewinęli się przez jej łapy. Z każdym księżycem wiara we własne możliwości słabła jednak, gdy z niemalże każdym poszkodowanym wiązała się rana, zdobiąca jej gardło, nieustannie rozszarpywane przez własne źródło. Krew lała się z jej ciała, choć Impresja niewiele była w stanie zrobić z niestabilnym, rozszalałym źródłem, co rusz wydzierającym oddech z głębi jej piersi. Posoka obecna była także teraz, kiedy pierzasta wchodziła do świątyni. Rana tuż pod oparzeniem otworzyła się na nowo, powodując ściekanie krwi pomiędzy wielobarwnymi piórami, finalnie lądując na posadzce. Trafiła na moment, w którym w świątyni nie znajdował się nikt.
Nie miała sił, by udać się do kleryka i zlecić mu leczenie tak poważnych ran. Funkcjonowała ze wsparciem ziół, co jakiś czas przemywając i zabezpieczając rany odpowiednio. Nie była w stanie jednak wyleczyć jej sama, a wizyta u młodzika została przekładana przez nią na później ilekroć przypominała sobie o niej. Niemniej, udało się Akanth przywlec przed piedestał, z szumem przemykającym pomiędzy uszami i mroczkami migoczącymi przed ślepiami, które pojawiały się ilekroć gwałtowniej podniosła łeb czy przyspieszyła kroku. Z użyciem przezroczystej, wytworzonej za sprawą maddary płytki niosła coś tuż przy sobie, skupiając się jedynie na podtrzymaniu tworu i powłóczeniu osłabionymi łapami. Zajęła stałe miejsce tuż przed piedestałem patrona uzdrowień, ostrożnie zdejmując drewniane naczynie z unoszącego się w powietrzu tworu, który zniknął w tymże samym czasie. Drżące, szczupłe łapy odstawiły miseczkę przed Impresję, pomiędzy nią samą, a kamienną płytę. Schłodzony napar z mięty roztaczał po otoczeniu przyjemną woń, choć nieszczególnie intensywną. Podobnym zechciała poczęstować boga wiele księżyców temu. Przez myśl przeszło jej pytanie, czy pamiętał jeszcze tamto wydarzenie. Zreflektowała się jednak prędko, nie odzywając się jeszcze – zbierała odpowiednie słowa, by przekazać Erycalowi to, z czym pierwotnie tutaj przyszła.
Teraz jednakże, kiedy już zajęła to miejsce, uczuła się dziwnie mała. Skuliła nawet barki, a melancholijne spojrzenie utkwiła w świątynnej posadzce. Obawiała się tej wizyty gdzieś wewnątrz samej siebie, przestraszona w dalszym ciągu tym, co miało miejsce ostatnio. Być może miało to być ostatnie spotkanie uzdrowicielki z patronem?
– Chcę... Ci o czymś powiedzieć. – szept brzmiał tak, jak gdyby pierzasta bliska była płaczu. W rzeczywistości może i tak było, choć najbardziej zaważył nad tym ból towarzyszący jakimkolwiek ruchom łba i szyi, nasilający się również wtedy, gdy mówiła. – Proszę, żebyś... zechciał mnie wysłuchać.
Nie dotykała piedestału. Zazwyczaj, kiedy to robiła, zamiast poczucia bliskości spotykała się z bólem i nieprzyjemnościami. Nauczyło ją to, by nie czynić tego więcej. Zamiast tego zajęła łapy kawałkiem materiału wydobytego ze skórzanej sakwy noszonej przez nią pod mniejszym, prawym skrzydłem. Licha łapa zacisnęła się ze skrawkiem na gardle uzdrowicielki, pozwalając materiałowi chłonąć posokę, gdy samica w końcu uczuła większą z kropel toczącą się w dół, ku jej piersi. Nie zwróciła nawet uwagi na chłód czarnych palców, spowodowany zapewne utratą krwi, z jaką mierzyła się od jakiegoś czasu. Zamierzała przekazać bogu wiadomość, która dławiła ją niekiedy bardziej, niźli dławiło ją własne źródło, kiedy ją atakowało.
– Od dawna o tym myślałam... – zaczęła ostrożnie, z tępym spojrzeniem wlepionym w drewnianą miseczkę. Palisandrowe ślepia nie paliły się charakterystycznym, żywym brązem, pozostając przygaszone, szarawe. Akanth wzięła drżący oddech. – Jeśli k-każdemu pisany jest... ktoś bliski- partner.
Zacisnęła palce nieco mocniej.
– Czuję, że Ty jesteś nim dla mnie.
» modlitwa do Erycala.
Nie miała sił, by udać się do kleryka i zlecić mu leczenie tak poważnych ran. Funkcjonowała ze wsparciem ziół, co jakiś czas przemywając i zabezpieczając rany odpowiednio. Nie była w stanie jednak wyleczyć jej sama, a wizyta u młodzika została przekładana przez nią na później ilekroć przypominała sobie o niej. Niemniej, udało się Akanth przywlec przed piedestał, z szumem przemykającym pomiędzy uszami i mroczkami migoczącymi przed ślepiami, które pojawiały się ilekroć gwałtowniej podniosła łeb czy przyspieszyła kroku. Z użyciem przezroczystej, wytworzonej za sprawą maddary płytki niosła coś tuż przy sobie, skupiając się jedynie na podtrzymaniu tworu i powłóczeniu osłabionymi łapami. Zajęła stałe miejsce tuż przed piedestałem patrona uzdrowień, ostrożnie zdejmując drewniane naczynie z unoszącego się w powietrzu tworu, który zniknął w tymże samym czasie. Drżące, szczupłe łapy odstawiły miseczkę przed Impresję, pomiędzy nią samą, a kamienną płytę. Schłodzony napar z mięty roztaczał po otoczeniu przyjemną woń, choć nieszczególnie intensywną. Podobnym zechciała poczęstować boga wiele księżyców temu. Przez myśl przeszło jej pytanie, czy pamiętał jeszcze tamto wydarzenie. Zreflektowała się jednak prędko, nie odzywając się jeszcze – zbierała odpowiednie słowa, by przekazać Erycalowi to, z czym pierwotnie tutaj przyszła.
Teraz jednakże, kiedy już zajęła to miejsce, uczuła się dziwnie mała. Skuliła nawet barki, a melancholijne spojrzenie utkwiła w świątynnej posadzce. Obawiała się tej wizyty gdzieś wewnątrz samej siebie, przestraszona w dalszym ciągu tym, co miało miejsce ostatnio. Być może miało to być ostatnie spotkanie uzdrowicielki z patronem?
– Chcę... Ci o czymś powiedzieć. – szept brzmiał tak, jak gdyby pierzasta bliska była płaczu. W rzeczywistości może i tak było, choć najbardziej zaważył nad tym ból towarzyszący jakimkolwiek ruchom łba i szyi, nasilający się również wtedy, gdy mówiła. – Proszę, żebyś... zechciał mnie wysłuchać.
Nie dotykała piedestału. Zazwyczaj, kiedy to robiła, zamiast poczucia bliskości spotykała się z bólem i nieprzyjemnościami. Nauczyło ją to, by nie czynić tego więcej. Zamiast tego zajęła łapy kawałkiem materiału wydobytego ze skórzanej sakwy noszonej przez nią pod mniejszym, prawym skrzydłem. Licha łapa zacisnęła się ze skrawkiem na gardle uzdrowicielki, pozwalając materiałowi chłonąć posokę, gdy samica w końcu uczuła większą z kropel toczącą się w dół, ku jej piersi. Nie zwróciła nawet uwagi na chłód czarnych palców, spowodowany zapewne utratą krwi, z jaką mierzyła się od jakiegoś czasu. Zamierzała przekazać bogu wiadomość, która dławiła ją niekiedy bardziej, niźli dławiło ją własne źródło, kiedy ją atakowało.
– Od dawna o tym myślałam... – zaczęła ostrożnie, z tępym spojrzeniem wlepionym w drewnianą miseczkę. Palisandrowe ślepia nie paliły się charakterystycznym, żywym brązem, pozostając przygaszone, szarawe. Akanth wzięła drżący oddech. – Jeśli k-każdemu pisany jest... ktoś bliski- partner.
Zacisnęła palce nieco mocniej.
– Czuję, że Ty jesteś nim dla mnie.
» modlitwa do Erycala.












