Czerwona grzywa zafalowała, a żółte ślepia zwężyły się jak u dzikiego kota, kiedy w jej głowie odezwał się głos boga. Jej pierwsza wizyta w świątyni w życiu i od razu została zaszczycona audiencją. Nie miała jednak złudzeń: pozostawała zabawką w łapach boga wojny. Zabawką, której cele być może chwilowo były zbieżne z jej własnymi. Wiedziała także, że właśnie pakuje łeb między dwa, luźne kamienie – wystarczył nieodpowiedni ruch by zwaliły się jej na głowę. Niestety jednak problem z Mimir był taki, że była po prostu wredną mendą, która nie wiedziała kiedy przestać. W świątyni nie było wujka Khardaha, który mógłby sprzedać jej kopa w zad i rozkazać by przestała mieszać się w boskie sprawy, które nie należały do niej, bo wszystkim odbije się to czkawką.
Nie, Bandycka nie byłaby sobą, gdyby się w to nie zamieszała.
Smoczyca przekręciła lekko łeb, spoglądając na posąg.
– Z chęcią posłucham co spotkało dzielną drużynę, która ruszyła za iskrą Naranlei. – odpowiedziała bogu mentalnie. – Byłoby szkoda, gdyby jej iskra nie wróciła na piedestał, ale do kogoś kto... nie lubi się z Sennah. – dodała sugestywnie, a w jej duszy Viliar mógł dostrzec wyraźną chęć zamieszania, nie tylko w sprawach bogów, ale i pośród smoków Wolnych Stad. Oczywiście z wyjątkiem Plagi, ich tereny miały być bezpieczną przystanią dla każdego Siewcy. Pozostałe zaś stada mogłyby zapaść się pod ziemię, a ona nie kiwnęłaby nawet palcem.