Znaleziono 69 wyników

autor: Czarci Kolec.
18 cze 2017, 23:22
Forum: Czarne Wzgórza
Temat: Wzgórze
Odpowiedzi: 600
Odsłony: 69955

Posępny, odległy, głęboko zamyślony nie dostrzegł jak biało-zielona smuga frunie ku niemu pośród błękitu nieboskłonu. Jego utopiony w czarnej mazi pesymistycznych myśli umysł zdawał się odtrącać rzeczywistość, pochłaniając ją do lepkiej matni i gubiąc gdzieś w głębinach prażącą ostro Jasną Twarz, duchotę i krajobrazy, czyste niebo, miękką trawę pod łapami i rzadkie powiewy suchego wiatru, zwiastującego suszę, która wisiała niczym fatum nad terenami Wolnych. Nie zauważał tego. Z własnej woli przykuł się do ziemi kajdanami nawarstwionych problemów, gubiąc się na drodze po odpowiedzi, zapomniawszy, że czasami wystarczyłoby ledwie podnieść wzrok i rozejrzeć się, by odnaleźć rozwiązania. Poderwać w przestworza i zrelaksować, powolnym, spokojnym rytmem szybując pośród przestworzy.
Jasna Twarz oślepiła go, gdy szósty zmysł poderwał zamglony wzrok ku górze ku kołującemu cieniowi. Zmrużył boleśnie ślepia i cofnął się odruchowo, robiąc miejsce drobnej sylwetce, która opadła tuż przed nim, pierzastymi skrzydłami uginając przyschniętą trawę na wszystkie strony. Słodki, pyszny zapach wypełnił jego nozdrza.
Odchrząknął na boku. Dawno się do nikogo nie odzywał.

– Dziękuję.
Oczywiście, że nie wyszło tak jak chciał. Miło, z szacunkiem i powagą... A zabrzmiał jak hałda przesypywanego żwiru.
Mięso.
Czerwonołuski samiec przez następną chwilę był niczym więcej, ekstatycznym spazmem swoich kubków smakowych, zbryzganych mieszaniną soczystego mięsiwa, tłuszczu i ścięgien. Nawet obelżywie cieknąca po podbródku krew nie była niczym wartym uwagi.
Oblizał się i odetchnął z ulgą, leniwie sięgając do zakorzenionej głęboko w nim maddary, by poderwać obgryzione kości i zrzucić ze wzgórza. Swąd magii podrażnił jego nozdrza, lecz ku jego niezadowoleniu nic się nie stało – poderwał się więc gwałtownie z miejsca i jednym zamaszystym ciosem prasnął stertę w bok, odprowadzając wzrokiem dzwoniące kości po zboczach wzgórza. Przyglądał im się długo i milcząco, przysiadłszy, kiedy przywódczyni otwierała przed nim bramy ku wiedzy kim jest oraz jakie ma miano.

– A więc przywódczyni.

Szorstki, chrapliwy od nieużywania głos okazał się być równie nietaktowny, co sam samiec w tej niezręcznej chwili. Stwierdził fakt, zrobił z jawnej oczywistości furorę. Ale wszystko kiedyś niknie, zniknąć musiało i to chwilowe skostnienie, gdy sytość, rozleniwienie i zaskoczenie zwyczajnie uderzyły samotnikowi do łba.

– Heh, dorobiłaś się, Veles. Nigdy bym nie pomyślał, że ta niepozorna smoczyca, z której wtedy jawnie się naigrywałem, będzie w przyszłości dyktować tu i teraz żywym i martwym!
– rzucił z nagłą wesołością, odwracając łeb ku zielonej, by przeszyć ją czarnymi jak wnętrze otchłani ślepiami, podkreślonymi niejasnym, choć z grubsza wesołkowatym półuśmieszkiem. Nabrał w płuca długi haust suchego powietrza, zapamiętując woń samicy, bądź zwyczajnie ciesząc nozdrza gorącem i duchotą, tak uwielbionymi przez jego pustynną pół-naturę. I głos mu się powoli zmienił. Z tego chrapliwego drutu kolczastego jadącego po skale... Coś dużo bardziej znośnego.
– Nie chcę Cię zatrzymywać, możesz mieć obowiązki, nie znam się
– przyznał, wzruszając barkami i wstając – A po drugie musi Ci być gorąco. Ostatnio pogoda przestała sprzyjać tym przyzwyczajonym do... Trochę zimniejszych klimatów. – łowczyni miała wrażenie, że czarny wzrok przesmyknął się szybko po jej kształtnym, pokrytym futrem ciele – No, chyba, że chcesz mnie jeszcze o coś zapytać, jestem w końcu Ci to winien za te smakowitości. Albo jeżeli chciałabyś mi opowiedzieć co się działo, gdy mnie nie było... A na trochę zniknąłem po tej cholernej wojnie.
Rozgadał się. Samotność to straszliwa bestia. Prawie tak straszna jak tchórzostwo.

Jeżeli tylko Opoka nie miała niczego do dodania... Cóż, odleciał w cztery wiatry. Czas pozałatwiać kilka spraw.
autor: Czarci Kolec.
17 cze 2017, 20:29
Forum: Czarne Wzgórza
Temat: Wzgórze
Odpowiedzi: 600
Odsłony: 69955

Wbrew powszechnie przyjętym normom nie zdecydował się na jowialne wejście smoka – wlecenie wprost na sam czubek opasłego Wzgórza, by wylądować, przysiąść na chwilę i po wypieszczeniu niepokojących widoków Czarnych Wzgórz swoim równie niepokojąco czarnym wzrokiem odlecieć gdzie oczy poniosą, on, jak to na umięśnionego, rosłego samca przystało, powziął się na nikomu niepotrzebnego wyzwania wdrapania się na szczyt samotną siłą motoryczną pozostałych czterech kończyn. Żeby udowodnić coś sobie. Żeby pokazać. Lub żeby sprawdzić, czy jeszcze potrafi.
Nie była to droga, niestety, aż tak ciężkiego.
Z lekką zadyszką wgramolił się na samą górę i spojrzał w dół za siebie na drogę pomiędzy skałami, jaką sobie obrał. Najtrudniejszą, a jakże! I mimo, że w rzeczywistości nie było z czego wybierać, sama świadomość dokonania chociaż powierzchownie tak skomplikowanego wyboru wywołała na jego pysku to lekko gorzkawy i kwaśny, to raczej zadowolony uśmieszek. Obejrzał się po sobie, po swoich zapadłych, żylastych muskułach, jeszcze kilka księżyców temu tak twardych, prężnych i rosłych. Zagłodził się, tam, za barierą. Jego kości i szkielet nadal dyktowały jego kolosalną, wręcz niewyobrażalną wielkość, którą ciężko będzie stracić... Jednak był ledwie cieniem dawnego siebie. Nie dumny, potężny, nieokiełznany wojownik – a bardziej przerośnięty i wymizerniały strach na wróble.
Kiedy ostatnim razem spotkał się z tą Ziemistą? Nie pamiętał. Był młodszy, dużo buńczuczniejszy, to na pewno – i z właśnie tego powodu jedynym co zapamiętał byłą różnica wielkości, zaistniałej między nimi obojga. On, wielki i grubiański, ona filigranowa i ułożona, mała, zielonobiała, puszysta kulka. Zadziwiało go to, stwierdził sam do siebie, po chwili namysłu. Skuteczna łowczyni, a nawet nie musiała przewyższać zwierzyny wzrostem.
"Leśny skalpel" – pomyślałby rozbawiony, gdyby żył w innym miejscu i innym czasie.

~ Nie zdradziłaś mi swego imienia, wtedy, gdy obydwoje byliśmy młodsi. Ale jedna rzecz się wciąż nie zmieniła – ja jestem potrzebującym, a ty łowczynią. Przybądź, proszę, jak znajdziesz chwilę czasu. Będę czekał na czubku jednego z najokazalszych Czarnych Wzgórz, dobrodziejko.
I przesłał jej wyobrażenie własnego wyglądu oraz okolicy, widzianych z lotu ptaka.
Nie przysiadł, a stanął prosto, otwierając do połowy rozłożyste żagle rubinowych błon. Może dzięki temu będzie jej prościej go wypatrzyć.
Czemu Czarne Wzgórza? – zapytał sam siebie, kiedy otrząsnął się chwili z bezmyślnego wpatrywania się w dal – A, racja. Bo będzie miała najbliżej.
Naprawdę nie dlatego, że jemu samemu pasuje klimat.
autor: Czarci Kolec.
18 maja 2017, 16:20
Forum: Dzika Puszcza
Temat: Diamentowe źródełko
Odpowiedzi: 484
Odsłony: 68088

Od dawien dawna żaden karmiący ex-ognistego łowca nie odwołał się do użycia magii, aby zaspokoić najprostszą potrzebę wygody i ukrócenia ciężkiej harówki. Portal, dematerializacja, materializacja, załamanie kontinuum czasoprzestrzennego, przesłanie ochłapu martwego białka z miejsca na miejsce. Proste, skuteczne. I obce. Otrzymać od bogów dar magii i wykorzystać go tylko po to, by próbować stać się niemal jak i bogowie, miast usłużnie żyć dalej życiem śmietelnika, ledwie ciesząc się nowo otrzymaną zabawką.
Pycha. Kto rzuca wyzwanie Najwyższym, ten zawsze źle kończył.
Podważał łomem tą wersję wydarzeń, w której swoje serce jeszcze spokojnie biło.
Jednak boskie prawa przyzwalają na takie oszustwa. Smoki musiały się czymś wyróżniać, czymś wywyższać, lśnić chwalebnie na tle innych przemierzających ziemię ras. To nie to uniwersum, gdzie samo wyrażenie "latający gad" wywoływało u humanoidów napady niekontrolowanej sraczki.
Przymrużył ślepia podejrzliwie. Nie oczekiwał takiej reakcji – większość zamyślonych smoków otrzepała by się z zamyślenia, uśmiechnęła na przywitanie, bądź zerwała z miejsca i zrugała go za tak ostre, despotyczne słowa, śmiące zakłócać błogosławioną ciszę tego bajkowego zakątka. Lecz nie ona. Nieobecna, apatyczna, niczym bezmyślny, bezwolny golem, szarpany bez ustanku cienkimi sznureczkami kontrolującej go kanwy magii. Ugiął delikatnie łapy i pochylił przekrzywiony badawczo łeb. Zwątpienie. Przelewająca się wściekłość ustąpiła. Zabawne, ile wystarczyło, by zaspokoić potrzeby rozszalałego samca. Perspektywa żarcia i jedna zapłakana samica.
Po co używać skomplikowanej magii, skoro świat potrafi być taki prosty?
Przełknął ślinę i bez słowa nieporadnie dokulał do podrzuconego ochłapu , natychmiast zatopiwszy w nim kły, siekające zbite wiązania elastycznych tkanek na łatwe do przetrawienia strzępki. Cisza, wypełniona mlaskaniem, przełykaniem, trzaskiem pękających kości oraz obślizgłym zlizywaniem śluzu z wnętrzności, krwi i tłuszczu. Odgłosy prymitywnej bestii, ubranej w ideologiczny frak szlachetnego bytu.
Skończył, otarł zbryzgane łapy o trawę, kopnął gdzieś resztki i oblizał pysk. Wolnym, nieskładnym krokiem trzech kończyn podpełzł do Wodnej, pewny siebie, władczy, ale równie nietutejszy jak zagubiona smoczyca. Wysięgnął łbem, rozwarł buchające smrodem szczęki i gwałtownie capnął od boku jej szyję, głęboko, jakby była zaledwie kolejnym kąskiem gotowym trafić do jego żołądka. Napiął żuchwę, ostre kły nacisnęły na elastyczną łuskę, naparły na zwarte pod nią organy, mięśnie i tętnice. Ćmiący, dławiący ból nabrzmiał w otumanionym umyśle Wodnej, ślepej, zrozpaczonej, niepewnej.
Jeden długi kieł przebił się przez pancerz i po nieskazitelnym, niebiańskim błękicie spłynęła cienka, szklista strużka gęstego szkarłatu.
Żyj.
Pobudka.

Przytrzymał... I puścił. A potem odsunął się, zebrał do drogi i odkulał w sobie znaną stronę, coraz odważniej stąpając na nadwyrężonym stawie.
Aż wiatr wywiał jego zapach, nawiewając tylko nowym, odległym swądem świeżej spalenizny.


Ślicznie użyłaś tego wiersza. Ale nie, żeby ktokolwiek patrzył.
autor: Czarci Kolec.
18 maja 2017, 1:48
Forum: Dzika Puszcza
Temat: Diamentowe źródełko
Odpowiedzi: 484
Odsłony: 68088

Urokliwe miejsce dla każdego stworzenia. Piękne, pierwotne, nieskażone, świetliste w swej nienaruszonej perfekcyjności. Zwyczajnie wspaniałe by na chwilę uciec od obowiązków, pobyć samemu, utopić smutek w migotliwym źródełku, czy potrenować, zadeptać ziemię zawiłymi układami kroków. Miejsce spokoju, nadziei, żałoby, odkupienia, determinacji... Albo i zwykłej nienawiści. Nienawiść się wszędzie wepchnie. I wszędzie będzie pasowała.
Kolejna próba zebrania strzępków subordynacji względem własnego losu i poderwania się na łapy by coś zrobić z życiem – jak zwykle zawiodła. Upoluj coś, zacznij z pełnym żołądkiem nowe życie, trąceniem małego kamyczka rozpętaj lawinę. I co mu z tego przyszło? Jedynie pusty brzuch i jeszcze bardziej znaczące uczucie napęczniałej w umyśle pustki, wyszywanej kłębkiem nawet czarniejszych myśli. Ślady, nie, psikus runa leśnego, pęknięta gałązka, znów nie, złamana przez zwalone nieopodal drzewo. Rzygać mu się chciało. Nie z głodu. Z żrącej go w podniebienie mieszanki odrazy, złości i beznadziei. Wszystko na siebie. I wszystko do świata.

– Nienawidzę... – mruknął w przestrzeń, robiąc sobie przerwę w węszeniu i unosząc rogaty łeb. Ten natychmiast rąbnął o niewzruszony konar, rogi zaklinowały się między wieloma mniejszymi drewnianymi gałęziami. Wyszarpnął się z pułapki, bez krzty litości. Posypały się drzazgi.
– Nienawidzę.... – wycedził przez zęby. I, najwyraźniej, niewystarczająco przekonująco.
Krok następnej łapy wpadł na nierówność terenu, na mały, krzywy, złośliwie ustawiony wprost na drodze, zdradliwy dołek. Wygięty nieludzko staw zajęczał w gwałtownej męce i trzasnął mokro, przynosząc chwilę ciszy i spokoju zaciśniętych kurczowo szczęk. Przeszywający ból wbił się strzykawami na całej kulejącej kończynie.

– NIENAWIDZĘ...
I wtedy zaburczało mu w brzuchu. Nie głośno, nie jakoś znacząco, lecz z wystarczająco dobrym wyczuciem czasu, a także z wystarczającą, elegancko dobraną ilością niepodważalnej perswazji, by naraz skręciły mu się dokładnie wszystkie kiszki przewodu pokarmowego, formując jeden, bardzo nieprzyjemny, pulsujący nieopisaną radością supeł organizmowej miazgi.
To właśnie, drogie dzieci, przelało czarę goryczy.

Tej nocy z serca Dzikiej Puszczy jeszcze długo unosił się gęsty słup oleistego, czarnego dymu, nim nocny wiatr porwał go i rozwiał na cztery strony świata. Jednakże świadectwo tego, co zaczęło się późnym popołudniem ów pechowego, nieszczęsnego dnia, przez długie stulecia nie rozwieje nikt.

Dostrzegł ją niedaleko Diamentowego źródełka, uciekając przed konsekwencjami swojej przerośniętej, niestabilnej natury. Głupio zrobił, głupio. Wcale mu nie ulżyło. Jedynym co osiągnął, były pełznące po karku wyrzuty sumienia i jeszcze bardziej skręcający się żołądek, gdy już zupełnie osłabiony kulał w pośpiechu pomiędzy ogromnymi drzewami. To nie on, nie on, to ktoś inny, ktoś inny to zrobił...
Zataczającym się krokiem trzech łap zmienił kierunek i jakby nigdy nic, podszedł bliżej ów błekitnołuskiej górskiej smoczycy, którą dopiero przed chwilą dane było mu zauważyć dzięki nieopisanej opatrzności boskiej. A fakt, że ów smoczyca z pewnością wiedziała o jego obecności na długo przed jego jej odkryciem, zwyczajnie pominął. Nie pomyślał. Albo pomyślał, ale zwyczajnie zignorował.

– Ty – warknął pogardliwie i władczo, dla próby stawiając czwartą łapę na ziemi, by dodać sobie animuszu, pokazać, że to on kontroluje sytuację. On, ten wielki, niemal półtora razy większy od niej samiec, teraz czujący się jednak gorzej, niż czmychający spod łap gryzoń.
– Tak, ty. Podziel się ze mną strawą jaką posiadasz.
Bez kompromisów, nakaz, larum, żądanie. Tak, dobrze, tak trzymaj. Grunt Ci się pali pod łapami, nie masz czasu na ładne proszenie. W końcu ją znasz. Stawia się, ale wystarczyło, by Cię dotknęła, a już straciła wtedy cały rezon...
Ja... Ja z resztą też.
...Mniejsza. Nie widzi, jakie robisz miny. Wyprostuj się, rozciągnij struny głosowe. Tak, odważnie. Bez wahania.
A jeśli nie jest łowczynią? A co, jak po prostu nie będzie się chciała podzielić?
...
Wtedy proś.

Został więc w takiej pozycji, w jakiej przystanął, szybkim, niespodziewanym manewrem zwracając możliwie jak najwięcej uwagi Mistycznej Łuski na siebie, na swoją naglącą potrzebę, swój nieposkromiony nakaz. Zaskoczenie, chaos, nagła zmiana. Jego jedyna broń, z którą rzucił się na nią, prawdopodobnie zwyczajnie zażywającej skromnej chwili, kiedy zwyczajnie nikt nie zawracał jej głowy.
autor: Czarci Kolec.
27 kwie 2017, 21:12
Forum: Szklisty Zagajnik
Temat: Lustrzany las
Odpowiedzi: 720
Odsłony: 94970

Przed śmiercią nie ucieknie nic. Nic, Nikt nie był nieśmiertelny, wszystko co się zrodziło, upadało, odchodziło w mgłę niepamięci, porzucone przez świat. Byliśmy sierotami losu, samotnymi wśród siebie nawzajem. Byliśmy ofiarami. Ofiarami bezlitosnego czasu i ofiarami tych, którzy równie bezlitośnie rzucają mu w rozpaczy wyzwanie, obierając za życie ciężką drogę po prąd rwącej rzeki chronologii. Drogę pod górę, niekończącą się pracę Syzyfa, z nadzieją, że za następnym załomem droga się skończy, chmury się rozwieją i ujrzymy wreszcie upragniony szczyt, ujrzymy upragnioną od dawna chwilę odpoczynku u zwieńczenia naszych marzeń. Wszyscy próbowali... Lecz nikt tam nie dotarł. Obumierająca w sercu nadzieja w końcu skruszała, gorycz rozlała się z przepełnionej czary snów i stopiła klejnot duszy na czarną ropę chorobliwej ambicji. Zraniła go. Zmutowała. Już przestał być otwierającymi się, złoconymi się bramami do raju i szczęścia, a zaczął być zardzewiałą furtką porośniętą trującym bluszczem, szaleństwem, zamkniętym na nigdy nie istniejący klucz. Odebrała rozum. Nie zauważyli, kiedy ich droga pod górę zaczęła być drogą po trupach, na coraz wyższej stercie powykręcanych ciał. Nie zauważyli, że wkrótce oni sami układali sobie tą gnijącą drogę byleby tylko postawić następny, pozbawiony sensu krok.
To oni byli chaosem. To oni byli niesprawiedliwością.
Lecz czy powinniśmy ich za to winić?
Czy może powinniśmy winić świat za to jaki jest?

Echo burzy przetoczyło się szklanym rezonansem wśród kryształowych drzew.
Ognisty odruchowo spojrzał na horyzont, na prześwitujące przez przezroczyste konary czarne kłęby powoli pożerające niebo. Nie obawiał się burzy. Deszcz był tylko lekką niedogodnością, co jakiś czas prześwitującym przez codzienne sito bodźcem, wzbudzającym podświadomy dreszcz igiełek chłodu. Nie lubił go, ale nie przerywał treningów, nie porzucał planów, nie opuszczał obranych ścieżek, nie przez kilka boskich trzasków i groteskowej gry świateł. Był ogromny. Jego wielkie, rozgrzane cielsko z radością wyżywało się na bezbronnych kroplach deszczu, każdym kolejnym rozpryskiem udowadniając im ich bezsilność wobec majestatu jego fizycznej potęgi i wgniatając w grunt ich pragnienie uprzykrzenia mu życia – zmycia na moment rozkochanego przez samca pyłu, suchoty i woni siarki, które od małego były jego najukochańszą perfumą. Był odporny, odporny fizycznie. Ona natomiast szczyciła się błyskotliwym, otwartym umysłem, przenikliwą percepcją i chłodną logiką. Czemu więc nie mogła być odporna na taką błahostkę, jaką był jego zapach?
Przez ból.
Gdy cierpi dusza, wtedy nawet życiodajny puls bijącego serca wydaje się być zacieśniającym się na trzewiach, ciernistym pnączem.
Dlatego i on poczuł coś dziwnego na dnie serca, gdy tamtego dnia spojrzał w ciemniejące niebo. I tym czymś... Był strach.

Jedno słowo wystarczyło, by zamarł na kilku długich uderzeń serca, ciągnących się w nieskończoność. Jej odpowiedź była za szybka. Zbyt gwałtowna, ostra, emocjonalna... Obca. Zaskoczyła go. To jedno słowo starczyło, by konstrukt wnętrza piekielnego kolosa zatrząsł się w posadach, od ciśniętej weń ziejącej wyrwy niewiadomej, mrocznego wiru kolorów skotłowanej irracjonalności, niemożliwego i absurdu. Chwilę zajęło mu odkrycie, że jej wyznania nie były tylko kolejną denną grą słów, przereklamowanym testem.
Nie taką ją znał. Nigdy by się nie spodziewał, że za fasadą zimnych kalkulacji znajduje się serce i rozum, Wątpliwość i Niedoskonałość, najzwyklejsze, smocze słabości. I że odkryje je przed nim, nawet jeżeli kiedykolwiek zaprzeczył ich istnieniu, w swej próżności zaokrąglając jej życie to szklistej atrapy żyjącej osoby.
Wszyscy popełniamy błędy.
Oglądał bezdenną czeluścią czarnego wzroku jak kryształowa łza lśni w jej oku, jak drży wraz z kącikami jej ust, delikatną mimiką smukłego pyska... Łza tak obca, a jednak tak znajoma obydwojgu ich istnień, zatrzymanych wśród zrywającego się wiatru i smagającej umysły chwili ciszy. Ci, którzy byli na granicy śmierci, powrócili... Nadzieja. Potężny samiec odetchnął nieświadomie, rozluźniając zbite węzły mięśni, boleśnie dotąd zaciśniętych w niekończącym się napięciu. Ulga. Dostał to, czego potrzebował: odpowiedź na pytanie, którego nigdy nie ośmieliłby się zadać.
Słabość.

Jednak wciąż na dnie skręconych trzewi pozostawał skrawek niedopowiedzenia, oślizgły czerw, toczący od środka wnętrzności, przeżerając w nich krwawiącą dziurę kawałek po kawałeczku. Pęknięcia w barierze pewności, zaraz wypełnione żrącą splwociną irracjonalnego lęku.
Jak wielu? Jak wielu niemalże straciliśmy? Jak wielu jeszcze ujrzy tę granicę?
Skłębione myśli egoistycznie odrzuciły rozkaz dokonania racjonalnego osądu.
Czy to wszystko było tego warte?...

Nagle jego umysł zalały wizje kłótni na Szczerbatej Skale, bezmyślna obraza, zerwany sojusz, chaos, krew... Aż pulsująca w skroniach zimna wściekłość podszepnęła mu rozwiązanie. Pozwoliła zrozumieć.
Mimowolnie zacisnął szczęki, krtań ścisnęła się miazgę kasandrycznego warkotu.

– Po to, byśmy My mogli zaprowadzić w nim porządek.
W okół samca aż pociemniało, zgęstniało i zawrzało od skotłowanych emocji. Bulgoczący wywar ciemności wręcz wylewał się z ziejących bram bezdennej otchłani, czarnych, skrzywionych zawiścią ślepi, wbitych bezlitośnie w łowczynię Cienia.
Poczuł, jak wątpliwości znikają. Postąpił krok w jej kierunku.
"Czy to było tego warte?" – To nie było odpowiednie pytanie. Żadne nie było. Była tylko jedna odpowiedź, odpowiadająca na nie wszystkie.

– Nie możemy pozwolić, by Ci zwyrodnialcy pozostali bezkarni po tym, co uczynili.
Trzy ciężkie oddechy poznaczyły kanwę przestrzeni, rozedrganej od rezonującego echa dogasającego ognia żądzy zemsty. Spojrzał na nią jeszcze raz, przebiwszy się po chwili przez otumaniającą kurtynę szkarłatnej, martwej zawiści. Ona zapragnęła odpowiedzi, pocieszeń, zapewnień... A co otrzymała? Rozemocjonowanego nastolatka, któremu ukradli zabawkę z dzieciństwa?

– Wybacz... – zaczął po kolejnych kilku oddechach. Odwrócił wzrok – Poniosło mnie.
Rozgorzała łuska buchała nieodpartym ciepłem, z łatwością przebijającym się przez barierę szybko ochładzającego się powietrza, preludium nadchodzącego kataklizmu. Skondensowana nienawiść miała też swoje dobre strony, jakby na to nie patrzeć. Dla samca jednak, w tym konkretnym momencie była to nieodparta wada. Znowu przekroczył granicę. Znowu wtargnął ze swym przerośniętym ego w przestrzeń osobistą zimnokrwistej samicy, niegotowej na przyjęcie rozgrzanych skutków ubocznych głupiego, morderczego rozochocenia, nad którym zapanował o kilkanaście trwających w nieskończoność chwil za późno. Cofnął się o krok, zacisnął zgorzkniały szczęki. Chciał pomóc. Nie potrafił.
Znowu.
Znowu był bezsilny.

– Nadchodzi burza – stwierdził obojętnie fakt, ściągając myśli obojga z powrotem do otrzeźwiających trywializmów życia codziennego – Masz się gdzie ukryć?
autor: Czarci Kolec.
22 kwie 2017, 0:10
Forum: Szklisty Zagajnik
Temat: Srebrzysty staw
Odpowiedzi: 690
Odsłony: 111278

O, patrzcie, wzorowy przykład marzyciela skonfrontowanego z oślizgłym profanum ziemskiego żywota. Samemu przechodzi się przez to każdego dnia, ale cudze to już profanacja... Jakie to typowe.
Adept usłyszał gromki rechot za swoimi plecami.
Ciężkie kroki, charczący oddech.

– Masz zamiar się tak rozkoszować, czy planujesz coś z tym zrobić, żuczku gnojarku?
Dopiero wtedy złotołuski zorientował się, czemu nagle ziemia wokół jego łap pociemniała, a skromna plama mroku skradła skrawek diademu migoczących barw stawu, spełzając z brzegu wprost ku zimenj toni. Ruchoma plama. Woda zafalowała lękliwie, spróbowała ostrzec, ktoś tu jest czyjś cień pożarł twój własny!... Za późno. Oddech przez usta, obrzydzenie, pogarda – nie można było znaleźć lepszego przepisu na rozproszenie niedoświadczonego smoka. Tak prosto było go odwieść od czyhającej na jego życie, wiśniowołuskiej codzienności...
A ta nie była banalna.
Wielka, umięśniona, rosła... Straszna...
Mamusiu...

– Co się gapisz? – warknął z mieszanką rozbawienia i kpiny, lśniących ostrzegawczo w rzucanym przez samca cieniu – Nigdy Ognistego nie widziałeś?
Zdawał się wyrosnąć jak spod ziemi. Na sam jego widok Kleryk poczuł jak łapy pod nim drżą, rozpierzchają myśli, a strach zgniata i przetrąca wnętrzności, mieląc je bezlitośnie na obfitą porcyjkę bólu i mdłości. Wystarczyło dodać bezdenną, czarną czeluść przewiercającego na wskroś spojrzenia, żeby wizje pazurów na własnym gardle nabrzmiały tuż za gałkami ocznymi, zostawiając go samego z paraliżującym strachem przeciwko dwukrotnie większej, nienawistnej bestii.
Świat potrafił czasami być niewdzięczny. Za klerykiem sterta śmierdzącego łajna, a przed nim coś, przez co ta sterta nieomal sama się nie powiększyła.
Olbrzymi gad prychnął nisko i ruszył z miejsca, o kilka szponów wymijając wodnego w boleśnie długiej, ciągnącej się wędrówce ku źródle smrodu. Zanim złotołuski się zorientował, ciszę przestrzeni przeszył silny szum płomieni, a nagły gorąc piekielnego inferna oblepił łuski, wpadł do oczu i zakręcił w nozdrzach drobinkami rozgrzanego pyłu. Przerwa, wąski ślad niedawnego odoru, powiew wiatru, aż niegodziwe wspomnienie zostało brutalnie wyparte przez gryzący swąd sadzy i spalenizny, który szybko otoczył okolicę dymnym całunem. Rozgrzane powietrze wibrowało jeszcze przez moment, jakby czekając, aż olbrzym skończy cały rytuał i odsunie się od zadu kleryka.
Nic takiego się jednak nie stało.

– Jak na ciebie wołają, robaczku? – zarzucił od niechcenia, spoglądając na złotego z góry i marszcząc pogardliwie nos, jakby sam wodny śmierdział bardziej odstręczająco niż spalona na wiór sterta łajna.
No to jak, strugamy bohatera?
autor: Czarci Kolec.
17 kwie 2017, 17:51
Forum: Szklisty Zagajnik
Temat: Lustrzany las
Odpowiedzi: 720
Odsłony: 94970

Leżał wśród lśniących pni z uniesionym łbem, bijąc się z myślami. Las dawał przewrotne poczucie bezpieczeństwa, delikatna biała poświata zlewała się z wszechogarniającą nocą w kojącą nicość, ciszę, skrzącą się przygaszonym światłem gwiazd pomiędzy szklanymi konarami bajkowych drzew. Tutaj nic nie śmiało zakłócić spokoju, który miękkim, niewidzialnym dywanem okrył magiczny gaj. Żadna wojna, żądza krwi, chore, wyimaginowane uprzedzenia nie były w stanie poruszyć ciężkiego monumentu harmonii, dziwnej świętości, jakby wyjętej z innego tutaj, innego teraz. Jednak na jak długo? Ile czasu minie nim ten chorobliwy konflikt przesiąknie i tu nienawistnymi szeptami, pacząc na zawsze to cnotliwe piękno?... Ile czasu zostało tym kryształowym drzewom, nim rozpadną się w pył, migotliwe okruchy, które porwie wiatr niepamięci i zabierze ze sobą w podróż do nieskończoności? Tylko bogowie to wiedzieli. Tylko oni dbali o swój świat, świat, który krótkowzroczni śmiertelnicy uznali za doskonałe pole do toczenia swoich małostkowych sporów.
Ognisty moloch nie myślał jednak o przetrwaniu jaśniejącego gaiku, w ogóle nawet nie zauważył idyllicznej atmosfery i półnuty ciszy. Był zajęty tym co każda żyjąca istota – walką o przetrwanie. Planowaniem kolejnego dnia.
Niewiele więcej się liczyło.
Podświadomie wziął jednak głęboki oddech, ukradł w płuca trochę magicznego pyłu, powiewu świeżości i spokoju. Zasępiony samiec zdawał się być obojętny wobec matki natury... Ale czy był taki w istocie?
Łopot skrzydeł wśród nocy rozbudził go z dziwnego półsnu i dumania. Serce przyspieszyło. Przybyli! Zerwał się na równe łapy i podążył wzrokiem za ledwo oświetloną białą smugą, mknącą nad lasem. Tylko jeden napastnik. Zwód. Rozglądnął się za pozostałymi prześladowcami, poukrywanymi wśród łamiącymi obraz krzakami. Nikogo. Więc kto?
Przypomniał sobie, kiedy wielkie błony uderzyły jeszcze raz o powietrze, a łapy nieznajomego tąpnęły gładko o ziemię. Wzywał kogoś. Nie znajomego... Ale kogoś, kogo przynajmniej znał.
Kogoś, do kogo miał pewność że nie zdradzi.
Bez słowa skinął łbem łowczyni, gdy wraz z swądem maddary u jego łap pojawiła się sterta owoców najróżniejszego, nieznanego mu rodzaju, świeża, pachnąca, smakowita. Bez słowa również zabrał się do jedzenia, pochłaniając wszystko niemal w całości, bez gryzienia, ledwo by przeszło przez gardło. Nie było to mięso, przy kilku kęsach zbuntowane trzewia spróbowały zwrócić zawartość żołądka... Ale powstrzymał się i trochę się krzywiąc, dokończył porcję. Nie był obecnie mile widziany, tu, tam, nigdzie. Musiał żyć z darowanej łaski, a na tą się nigdy nie kręci nosem.
Nigdy nie pochłonął niczego tak szybko, bez wahania i rozsądku. Zrobił to. A gdy skończył, czarny, bezdenny wzrok skierował się na łowczynię i zadał jedno, jedyne pytanie. Zanim zrobiły to słowa.
Czy z Kaliną wszystko w porządku?
Powstrzymał się w ostatniej chwili.

– Czy... Wygraliśmy?
autor: Czarci Kolec.
16 kwie 2017, 20:16
Forum: Szklisty Zagajnik
Temat: Lustrzany las
Odpowiedzi: 720
Odsłony: 94970

Ukrywał się. Nie trzeba było być geniuszem, żeby stwierdzić na co skazałby się, gdyby wrócił napuszony i uśmiechnięty na tereny Ognia zaraz po tym, jak obudził się na Szczerbatej Skale cały we krwi. Czy jego krew, czy wroga – nie miało to znaczenia. Liczyło się to, po czyjej stronie stanął, gdy metaforyczna noc rozświetliła się łuną pożaru.
Zdawał sobie sprawę, jak kiepską kryjówką jest jakiś poroniony las, którego drzewa świecą się jak świetliki podczas okresu godowego. Byle jaśniej, tutaj, ja! A on wielka, wyróżniająca się piekielną czerwienią bestia pośród nich? Też miał zacząć świecić dla niepoznaki? Jednak głupotą było wybrać inne miejsce na lizanie ran i zebranie myśli. W końcu jeśli chory na łeb, zdradliwy przywódca Ognia wyśle za nim pogoń, to do granicy z Cieniem droga mu bliska, a przynajmniej bliższa, niż pogoni do pomysłu, by ów granicę naruszać.
Mimo wszystko dopadło go coś innego, nieuniknionego. Głód. Szybko wywołał chmurkę maddary i wysłał krótką wiadomość. Potrzebował jedzenia. I potrzebował informacji.
Lustrzany Las. Łowczyni Zmoro Opętanych, proszę zjaw się.
autor: Czarci Kolec.
19 mar 2017, 15:01
Forum: Czarne Wzgórza
Temat: Drzewo na Wzgórzu
Odpowiedzi: 585
Odsłony: 79701

Nigdy nie zerwał się tak szybko na czyjś sygnał.
Khenia była w niebezpieczeństwie. Tyle wystarczyło.
Z każdym mocarnym uderzeniem skrzydeł umysł molocha tonął w kolejnych falach sprzecznych myśli, emocji i odcieni złości. Na przemian zaciskana i rozluźniana szczęka ostatkiem silnej woli zostawała zamknięta, gdy spotkali się nad obozem Ognia i polecieli ku Czarnym Wzgórzom, gotowi na każdą możliwość. Z początku wypruł do przodu forsowną pracą przerośniętych muskułów, ale szybko opamiętał się, gdy młody uzdrowiciel nie nadążył z jego szaleńczym tempem. Nie dorównywał wojownikowi siłą, fizyczną sprawnością.
Pogoń go, niech leci szybciej!
Pysk potwora uchyla się, walczy z naporem powietrza, struny głosowe naprężają się w kształt niewypowiedzianych słów.
Nie, przecież niesie magią preparaty i zioła.
Khenia umiera!
Umrze jeżeli wyprowadzisz go z równowagi.
Wykrwawi się zanim tam dolecicie!
Może. Ale będzie tak na pewno, jeżeli przez ciebie zgubi wszystkie medykamenty i trzeba będzie się wracać.
Lśniąca kłami paszcza zamknęła się, samiec głośno przełknął ślinę, zgrzytając zębami. Znowu bezsilność. Każdy powód by nienawidzić świat był dobry.

Był wściekły. Grunt był pierwszym, co spotkało się jego wściekłość.
Zdążył tylko zalśnić na chwilę w promieniach słońca, zanim rozpędzony pocisk jego cielska grzmotnął o ziemię. Od razu rzucił się w kierunku Brutalnej, podczas gdy bezwładne skrzydła samca opadły na ziemię. Nie pozbierał ich zdrętwiałych z bólu; nie czekał aż wróci w nich czucie po karkołomnym hamowaniu, katordze adrenaliny i imperatywie larum w ostatnich ogonach nad ziemią. Pozwolił im ciągnąć się za nim po zanim; ważne, żeby być pierwszym. Zanim jeszcze kleryk Ognia zdąży wylądować.
Stąpał po cienkiej granicy dzielącej jego samego od kalectwa. Ale czy to było teraz ważne?

– Khenia...
Ciężki, stłumiony oddech samca spotkał tylko bulgot jasnej, utlenionej krwi, tryskającej z rozchlastanych na oścież tętnic. Osłupiały wzrok samca wodził od jednej rozciętej wiązki sflaczałych ścięgien do drugiej, w pogłębiającym przerażeniu obserwując jak wyżłobienia w kości zapełniają się świeżymi strugami coraz ciemniejszej, coraz wolniej płynącej posoki. Samo przybycie Obsydianowego odepchnęło go od ciała podopiecznej, jak wielka zwalista maszyna postąpił dwa ociężałe kroki w tył, nieruchawy i toporny. Prawie zapomniał, jakie otrzymał zadanie. Czarny, pusty wzrok podniósł się na zaciskającą z bólu zęby Swarliwą, przewiercając ją na wskroś bezwzględnym bezmiarem bliźniaczych czeluści. Błysnął wściekle garniturem obnażonych, brudnobiałych kłów. Masywny kark samca zesztywniał, przerośnięte węzły muskułów zadrżały złowieszczo, gdy moloch opadł nisko na zgięte grube kłody łap.
Rozedrgany umysł samca zalała fala furii podyktowana jednym, prostym ultimatum: Dopaść i Zabić.
I wtedy nadbiegła Zaraźliwa, sukcesją prędkich, pełnych gracji gestów rozwiewając jego zapędy. Szacunek do uzdrowicieli... Nawet nie miał pojęcia kto mu go wpoił.
Krążył tylko tam i z powrotem, niczym ożywiony, rozzłoszczony kamienny gargulec przed bramą, na przemian duszony świadomością, że na jego oczach Khenia zaraz wyzionie ducha i nienawiścią, że tej chuderlawej, śmierdzącej mokrym psem kupce futra ujdzie to na sucho.
Raz po raz zerkał w stronę przelewającego siódme poty Onyksa, z zasępioną chmurnością irracjonalnego lęku. Gotował się na najgorsze. Jak powstrzyma samego siebie przed rzuceniem się mu do gardła, gdy czarna rozpacz weźmie górę?
Jakie on miał prawo podnieść łapę na uzdrowiciela?...
Biegła myśli i łapy czarnołuskiego wyratowały go jednak od trwożnych myśli.
Akurat kiedy kleryk zerwał ziołowy opatrunek z ran, wzrok ognistego padł na następną część aktu cudownego ozdrowienia. Magię. Nieprzeniknione spojrzenie było świadkiem, jak Obsydianowy skupia się, kładzie łapę na nieruchomym ciele adeptki i eskaluje zastygłe w muskułach napięcie wojownika przeszywającym rezonansem pobudzonej do życia maddary. I jak ta niemalże wyrywa się spod kontroli. Oglądał jak siły i życie umykają z ciała kleryka, jak wątleje w oczach, garbi się i rzęzi z wysiłku, podczas gdy połączone niewidzialną nicią truchło smoczycy z każdą chwilą zdaje się ożywać, płytki i nierówny oddech uspokaja się i pogłębia, a mięsista jama zakrwawionej rany zasklepia się, całkowicie znikając. Młody samiec urósł w oczach Czarciego, nagle stał się kimś więcej niż zwykłym praktykantem Czerwieni Kaliny. Zdał się być kimś nawet więcej niż smokiem; młody półbóg, który zstąpił pomiędzy żywych obdarzając ich łaską, na którą oni, śmiertelnicy, nie zasługiwali. Czarnołuski tylko spotęgował to wrażenie, gdy wstał na chwiejnych łapach i pomimo skrajnego wyczerpania spróbował uspokoić jego skołatane nerwy. Jednak... Nadaremnie. Ognisty olbrzym skinął tylko posłusznie łbem, nadając wymuszonemu uśmiechowi jak najwięcej zasłużonej, ugładzonej dziękczynności. Chciał mu się odwdzięczyć. Chciał, tu, teraz. Pusty wzrok bezdennej otchłani zdawał się jednak widzieć już w innym czasie, innej rzeczywistości.

– Tyy...
Zabrzmiał jak głuche, niskie echo grzmotu, daleko, zza gór. Czarna chmura nadciągała, wiatr się wzmagał, ale wciąż była daleko, nad linią horyzontu. Cisza przed burzą, przez kilka, zamarłych w czasie chwil. A potem nieboskłon zgęstniał również i tutaj, czarne kłęby zawiści przeciął trzask rozbłysku, uderzenia gromu.
Napięta sylwetka samca drgnęła. Trójkątny łeb obrócił się odrobinę, czarne ślepie łypnęło na Ziemistą, obce, straszne.
I wtedy puściły hamulce.
Ogromna postura ognistego rozmyła się nagle, rubinowe łuski zamieniły w rozciągniętą smugę. Swarliwa nie zdążyła mrugnąć ślepiem, a już był przed nią, ciężkie łapy zadudniły o ziemię, wielka paszcza obnażyła ociekające śliną kły przed jej łbem. Duszący smród jego oddechu owiał jej drobny, umaszczony brązowy pysk.
Nie dzieliło ich więcej, niż kilka szponów.

– Ty mała... Suko... – gardłowy warkot zagrzmiał tuż nad nią, stłumiony, przesiąknięty furią, kotłującą się w głębi żądzą krwi – Spróbuj chociażby tknąć ją jeszcze raz...
Rozszerzone nozdrza samca wciągnęły głęboko w miechy płuc zapach północnej.

– A znajdę Cię...
Warkot narósł.

– ...i_W_Y_P_A_T_R_O_S_Z_Ę.
...
Wisiał nad nią jeszcze dwa, ciągnące się w nieskończoność ciężkie oddechy, a potem poluźnił odrobinę napięte do granic możliwości muskuły i cofnął się sztywno o krok, wciąż jednak gotów do walki na chociażby śmierć i życie. Powstrzymywał się chyba tylko przez jej łapę w zamkniętą w łubkach, nietykalne świadectwo uzdrowicielskiej pracy i trudu, któremu należał się nieodzowny szacunek.
Ale i to go nie powstrzyma. Wystarczyło, żeby Swarliwa powiedziała o jedno słowo za dużo.
autor: Czarci Kolec.
03 mar 2017, 4:26
Forum: Zimne Jezioro
Temat: Niewielkie zlodowacenie
Odpowiedzi: 401
Odsłony: 62759

Radość? A od kiedy orgastyczna euforia stała się bratnimi synonimami z trywialną radością, moja miła?
Wywołaj czyjś uśmiech, raduj się z tego faktu przez kilka uderzeń serca. Rozbaw kogoś do łez, śmiej się w parze, zapamiętaj i przekaż żart potomnym w historii przy ognisku. Ale doprowadź kogoś do ostateczności... Spowoduj, by łykał własne łzy w bezdennej rozpaczy, by kulił się w rogu przytłoczony bezsilnością i strachem, drgał w konwulsjach na sam widok rozwijającego się w twoich twardych rękach kolczastego bata... To coś więcej, niż krótki spazm twoich mięśni pyska, czy chwilowe podniesienie na duchu. Uczucie... Uzależniające, Narkotyczne. Niemożliwe do opisania. Takie lepkie i wypełniające do granic świadomości, takie słodkie, niczym najsłodszy ze wszystkich, zakazany owoc... Obrzydliwe. Ale również tak bardzo obrzydliwie przyjemne.
Upojenie, porównywalne do obopólnego szczytowania. Gdy nie wytrzymujesz, spleciona z partnerem w uścisku namiętności, gdy odchodzisz od zmysłów od rozlewającej się po ciele bezdennej, ostatecznej rozkoszy i jękliwie wołasz jego imię, podczas gdy on na moment napręża swoje muskularne, smukłe ciało, a potem mruczy do ucha miękko niczym kot, szepcząc ciche "Kocham Cię" i spijając zapamiętałymi pocałunkami wilgoć z twej wygiętej szyi. Aż wreszcie leżysz zmęczona na wznak, dysząc w nieopisanym spełnieniu. Tak. To było to uczucie.
To właśnie czułem.
To wszyscy czujemy, gdy tylko przebijemy się olbrzymie, omszałe kamienie muru społecznych reguł i moralności, ustalonych autorytetów. To właśnie będziemy czuli, gdy zostawimy za sobą wszelkie zasady i z
_ r a d o ś c i ą _oddamy się w rozpostarte ramiona zapraszającej anarchii, okrutnej tyranii silnego nad słabym. I w końcu przeżyjemy ten krótki żywot do samego końca, brudni i pokryci warstwą zaschniętego, śmierdzącego potu, przytłumiającego otaczający odór śmierci i rozkładu. Ponieważ wreszcie każdy z nas obudzi się w roli tego bezsilnego, skulonego w kącie skazańca, wielkimi jak spodek oczami roniąc zły na widok powoli ściekającej z zardzewiałego noża gęstej, czarnej krwi. Noża oprawcy. Noża twojego nowego boga życia i śmierci.
Aż w swych ostatnich chwilach spojrzysz w górę i rozpoznasz w półmroku ten sam, tak dobrze ci znany, paskudny grymas krwawego tryumfu.
Niegdyś twój własny.


Westchnął zrezygnowany, kiedy truchło błękitnej smoczycy zakrztusiło się po raz kolejny za jego plecami, skrzecząc, rzężąc i próbując zatrzymać ulatującą duszę. Spojrzał w brudnobiałe niebo. Zmarnował mnóstwo czasu, nurkując za nią i wyciągając z lodowatej toni, spływającej parującymi kroplami z jego wiecznie rozgrzanej łuski. Wciąż nie mógł wyjść ze zdumienia jak mocno samica uczepiła się życia, mimo że jej obumarłe ciało powoli dryfowało przy dnie jeziora już od kilku dobrych chwil. Wciąż była tam gdzieś na dnie zatrzymanego serca, wciąż meandorwała gdzieś wśród zalanych mętną wodą worków płuc, gdy on, już na brzegu raz za razem wgniatał i naskakiwał ogromnymi pniami łap na jej mostek, starając się zastąpić sączącą się z nosa oraz pyska wodę zimowym powietrzem. W sumie – tylko dlatego tak przyłożył się do tej, tak skwapliwie nazywanej przez medycznych snobów "resuscytacji", nieomal połamawszy jej wszystkie żebra. Był zdziwiony, zaskoczony. I ciekawy. Przeżyje? Czy w końcu zrozumie beznadziejność swojej sytuacji i podda się tuż przed linią mety?
Poderwał nagle masywny łeb, zaalarmowany. Głos? Ogromna postura odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, a przenikliwy wzrok czarnych ślepi padł na drżącą z zimna, obrażoną smoczycę. Spójrzcie na nią! Jeszcze kilka uderzeń serca wcześniej zakłopotana grzebała w ziemi pazurem, siedząc i słuchając wyczytywanej na sądzie bożym listy swoich grzechów. A teraz? Zadziera dziarsko nosek i łaskawie dziękuje mu za uratowanie życia! Uśmiechnął się lekko, fukając z nozdrzy cienkimi smużkami czarnego, gryzącego dymu.

– Ta, Ogień. Dobry masz węch – mruknął głębokim, chrapliwym basem, przekrzywiając łeb z cichym szelestem ocierających się o siebie łusek – A ty jesteś z tego sławnego stada Wody, jeśli nos mnie nie myli... – dodał, węsząc przez moment, żeby potem cofnąć się krok w tył i przysiąść na zadnich łapach z głośnym zgrzytem pazurów o lód w tle. W jego głosie rozbrzmiała nuta ironii – Zabawne. Zawsze sądziłem, że nazwaliście swoje stado "Woda", ponieważ szczycicie się jej symbolicznymi cechami, a nie dlatego, że próbujecie nią oddychać gdy wam się nudzi.
Czarne ślepia przymrużyły się, obserwując z góry samicę nieprzeniknionym spojrzeniem. Kolejna malutka smocza istotka, którą mógłby z powodzeniem połknąć w całości... Znów się uśmiechnął. Ale tym razem ciszej, z ledwie słyszalnym pomrukiem złośliwej satysfakcji.

– Skoro jesteś mi tak niewysłowienie wdzięczna za wyratowanie z opresji, kochana... To może twój oddany rycerz zasłużył na całusa? Oraz wyjawienie mu swego, z pewnością urzekającego, miana?

Kanciasty buzdygan na końcu ogona przejechał z chrzęstem po lodowej powierzchni, doskonale odzwierciedlając nastrój samca. Samca, którego Mistyczna powoli zaczynała wyczuwać czymś więcej, niźli węchem, czyi słuchem. Całą sobą. Brak czucia ustąpił i zmarznięte do szpiku kości ciało smoczycy zareagowało nagle mrowiącym bólem na resztki promieniujących od ognistego fal ciepła, ledwie przenikająceych warstwę jej błękitnych łusek. Ale tylko z początku. Już chwilę później z dreszczem przyjemności jej zgrabne ciałko zapragnęło całym sobą oddać się w objęcia bijącego źródło obcego gorąca, tak nienaturalnego wśród świata skutego Białą Porą. Ale tylko ono. Bo czym byłoby ciało bez kierującej nim duszy?
autor: Czarci Kolec.
20 lut 2017, 23:00
Forum: Zimne Jezioro
Temat: Niewielkie zlodowacenie
Odpowiedzi: 401
Odsłony: 62759

Krople łez, błękitne stawy niespełnionych marzeń, skrzące się fontanny czekającej za rogiem złotem przyszłości... Więc skąd te jeziora patosu?
...
Ouch.
Hmpf, wybacz. Ironia nie zamierzona.

Miała przed sobą jeszcze wspanialszą przyszłość. Dorastała, dojrzewała, zmieniał się jej świat bliski i daleki... Zaczynała widzieć. Świat nagle eksplodował girlandami barw i kolorów, wspaniałych boskich świateł przechodzących w powykrzywiane, paskudne cienie, wybrzmiewał niesłyszaną wcześniej, niemal anielską muzyką... I wcale nie potrzebowała widzieć, nie potrzebowała nawet słyszeć, by to dostrzec. Kalectwo odebrało jej to, bez czego niektórzy nie wyobrażali sobie życia. Dało natomiast coś o wiele wspanialszego – umiejętność widzenia sercem.
Radość rodziców i członków stada, gdy mianowana łowczynią zejdzie z piedestału, przyjmując pierwsze gratulacje, pierwsza i jedyna miłość, nowe, cudowne uczucie drgającego ciepło serca na samą myśl o zawsze pogodnym, cienistym samcu, z którym przeżyła nie jedną przygodę... Rodzina... Jej własny skrawek szczęścia. Ta nieopisana, rozpierająca duma, kiedy leżąca w legowisku będzie oglądać, jak jej pierwsze pisklęta wykluwają się, jak ich małe, słodkie pyszczki piszczą zaskoczone światłem, zimnem powietrza i ciepłem objęć matki, jak ich nieporadne łapki próbują utrzymać je na łapach podczas stawiania pierwszych kroków... Wspólne zabawy, figle, otulające ją skrzydło czarnofutrego już wtedy potężnego wojownika, wspaniałego ojca ich małej, pociesznej gromadki włażących na łeb piskląt, uparcie domagających się uwagi. Wszystko było przed nią. Sukcesy i porażki, szczęścia i zmartwienia. Całe nieopisane bogactwo życia. Wspaniała przyszłość.
I wszystko przepadło.
Odebrane przez jedną chwilę nieuwagi.

Dusiła się. Lodowata woda obejmowała ją zewsząd, tłamsiła, pętała i więziła, gęsta i ciężka opierając się rozpaczliwej szamotaninie Mistycznej. Walczyła o życie. Wiedziała, że każde uderzenie serca może być tym ostatecznym, tym ostatnim. Wiedziała, że powietrze w końcu się skończy, że palące żywym ogniem płuca w końcu przegrają starcie z nią samą i pozbędą się zużytego haustu tlenu, napełniając się niosącą śmierć wodą. Drętwiejące łapy i skrzydła szamotały się chaotycznie, otaczająca toń rozpierzchała się i wracała z każdym ruchem, uparta, bezlitosna i wieczna. Samica zamachnęła się skrzydłami i... Tak! Powietrze! Złapała w pierś ile tylko mogła, zanim znowu opadła w zimne objęcia jeziora. Znowu machnęła. Nadzieja roziskrzyła się w jej sercu, rozbłysła małym, nieśmiałym płomyczkiem... Jeszcze raz, jeszcze, proszę, powietrza... I zgasła, rozchlastana ostrymi szponami rzeczywistości. Wszystko zawirowało, o pysk Mistycznej uderzyła fala targniętej wody, rzuciła nią, obróciła i wysłała niczym pocisk do tyłu. Ale gdzie był tył?... Błędnik zaczął wariować. Gdzie jest góra? Gdzie dół? Gdzie powinna płynąć?... Beznadzieja i rozpacz powoli zaczęły zalewać jej umysł, otumaniając i wysysając siły. Zginie tu. Już nigdy nie zobaczy swojej rodziny, już nigdy nie przytuli się do ciepłego boku swojego ukochanego, już nigdy nie usłyszy jego pogodnego, pięknego głosu...
To był koniec.
Nikt nie przyszedł jej na pomoc.

...

Rzucające się w piersi płuca w końcu nie wytrzymały i wypuściły olbrzymie bańki zużytego powietrza. A potem wzięła wdech. Wdech wlewającego się do jej gardła, lodowatego jeziora.
I wszystko zniknęło.
Tylko ciemność.
Nic.

...

Zimno. Obezwładniające, przeszywające do szpiku kości zimno, rozbrzmiewające martwą dysharmonią w każdej cząsteczce jej ciała. Dziwna lekkość, obejmująca jej nieruchomy tułów, łapy, ogon i skrzydła, pustka wokół... Coś twardego, na czym leżała. Śliskiego. Ból... Tętniący powoli, szumiący, przeszywający na wskroś ból – we łbie, w płucach, trzewiach, kościach...

– Halo? Królewno! Żyjemy tam?
Echo wstrząsu. Głuche uderzenie rozlewające się falami po jej galaretowatej egzystencji, jedno, drugie, coś mokrego zalewającego z zewnątrz, również raz i drugi. Chłód wiatru wędrującego wewnątrz i mieszającego się z morzem płynnego bólu...
– Przecież widzę, że żyjesz. Nie cuduj i ogarnij się wreszcie, ślicznie proszę.
Jeszcze raz coś dziwnego, coś znajomie mokrego wylało się z jej wnętrza, zastąpione tym samym, suchym, szorstkim wiatrem ciągnącym wgłąb. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Aż coś nagle do niej dotarło, przeszyło mętną mgłę osnuwającą umysł.
– No podnieś się wreszcie, do jasnej cholery! Psiakrew, już lepiej by było, jakbym zostawił ją tam na dnie...
Dotarło do niej.
Żyje.
Oddycha.
Poczuła, jak jej ciało pośród agonii budzi się życia.
I jak potwornie chce jej się kaszleć.
autor: Czarci Kolec.
18 lut 2017, 23:06
Forum: Zimne Jezioro
Temat: Niewielkie zlodowacenie
Odpowiedzi: 401
Odsłony: 62759

Nie zdążyła się do końca wdrapać z powrotem.
Dar postrzegania wzrokiem nie był czymś, co błękitna górska piękność otrzymała od Stwórców w pakiecie startowym gry w "życie". Otrzymała coś innego: wspaniałą duszę, rozwinięte słuch i węch, złote serce i z pewnością wiele innych zalet, które mimo wszystko... Wzroku zastąpić nie podołały. Była zamknięta w świecie, gdzie każdy następny krok nie był pewny. Czy narzekała na to? Czy łkała po nocach, umierając rozpaczy i strachu przed następnym dniem? Czy życie rzucało jej kłody pod łapy?... Nie wszystko zawsze jest prawdą. Ale zazwyczaj w każdej bujdzie tkwi ziarno prawdy.
Tak, los rzucał jej kłody pod łapy. A dokładniej... Samców pod ogony.
...
Nie, nie w tym sensie.
Ledwie zdążyła wyszeptać do siebie kilka mitygujących słów, poczuła dziwne zafalowanie wokół połowy zanurzonego w wodzie ogona. Pod wodą, zmianę parcia, ciśnienia i gęstości płynu, obejmującego jej łuski. Ruch. Ciało zareagowało od razu, naturalnie wysyłając zaskoczony impuls do mózgu. Ostrzeżenie. Ale przyszło za późno.
Wszystko wydarzyło się tak szybko.
Chwyt! Coś złapało ją za ogon, ostre mrowienie rozlało się w ciało tuż pod powierzchnią wody. Zacisk, ból, strach... I nagle śliski lód uciekający spod łap. Ledwo zdążyła instynktownie nabrać powietrza w płuca, zanim lodowata woda zamknęła się nad nią, powietrze zniknęło, zimna ciecz podrażniła nozdrza, a świat zamienił się w ciasną, napierającą zewsząd pułapkę. Bez kierunków. Bez zapachu. Bez dźwięku... I bez nadziei.
Trzymające za ogon coś wciągnęło jeszcze głębiej aż nagle puściło i zniknęło, zostawiając samą w obcej rzeczywistości i stłamszoną piersią napełnioną duszącymi resztkami niepełnego haustu powietrza. Samą?... Może. Ale na pewno z pełznącym po grzbiecie przeczuciem, że coś... Jest tam razem z nią.
autor: Czarci Kolec.
30 sty 2017, 17:23
Forum: Czarne Wzgórza
Temat: Cicha Jaskinia
Odpowiedzi: 445
Odsłony: 61145

Ogień. Ogień pali, ale i oczyszcza, chroni, ale i zabija. Każdy musi przejść przez chrzest ognia, by oddzieliły się plewy od ziarna, ziarna, które nie wykiełkuje, ale wybuchnie płomieniem!
~Autor anonim. Przy wódce.

Miło było wreszcie być świadkiem porządnej, zdrowiej paniki. Rzadko kiedy wyczulone nozdrza samca miały okazję napawać się ostrą wonią bezgranicznego strachu, uszy drżeniem łap o kamienną posadzkę i spazmatycznym oddechem, a oczy widokiem niemalże robiącej pod siebie istoty – wszystko w odpowiedzi na niego. Kontentowało go to. Paskudny uśmiech kolosa poszerzył się, błyszcząc w ciemności garniturem śnieżnobiałych kłów znad ziejących wirów otchłani tam, gdzie powinny być jego ślepia. Postąpił krok do przodu, zerkając na przygasające światełko. Zaraz zgaśnie, zniknie... A wtedy mrożący krew w żyłach wrzask agonii wypełni komnatę jaskini, której ściany spłyną rozbryzgiwaną w ciemnościach krwią...
Nie wierzył, że tak się stanie. A tego co naprawdę się stało... Nie spodziewał się już wcale.

– Osz ty, mała... – warknął wściekle przez zaciśnięte zęby, motając dziko łbem. Prawie potknął się o wystający kamień, gdy cofnął się o krok na przemian zaciskając i otwierając ślepia, wirujące girlandami purpurowych i złotych iskier. Gdzieś skrajem zajętej bólem świadomości usłyszał szaleńczy tupot drobnych łapek. – Umiesz kąsać, żmijko... – wycharczał, dławiąc się wzbierającą w krtani płynną nienawiścią – Niech no ja tylko Cię złapię...
Nabrał w płuca haust powietrza i zaryczał w głąb tunelu całą mocą potwornej gardzieli. Grzmot, echo, kataklizm, od którego zadrżały kamienne ściany, zlęknione legendarnej potęgi ziejącego ogniem jaszczura. Sam ogłuchł na moment, odkrył zaskoczony, gdy nie usłyszał świstu następnego branego wdechu. Usłyszał natomiast jej ból. Upadek, łoskot, jęk skręconej łapy – eteryczny dźwięki, które wydawały się rezonować strunami rozkoszy na samym dnie jego duszy.
Uśmiechnął się paskudnie.
Bez wahania wkroczył do wąskiego tunelu, zniżając łeb chroboczący po sklepieniu ostrzami rogów. Wykorzystał to. Przygiął łapy, opuszczając się do spiętej, wojowniczej pozy, powoli stawiającej sprężyste, drapieżne kroki. Niczym łowca, który zwietrzył woń krwi i nieubłaganie, cierpliwie zbliżał się do okaleczonej, kwilącej ze strachu ofiary. Czarne igły jego źrenic rozszerzyły się przeszyte na wskroś szalonym dreszczem przyjemności. Szukał jej. Szukał w mroku, wyciągał niewyraźne zarysy ruchów, zagubionej granatowofutrej owieczki ze zwichniętą łapką, beczącej płaczliwie za mamą. Mamą, która pozostawiła ją samą, paniczną ucieczką ratując włąsne życie przed wielkim, złym wilkiem.
Przymrużył ślepia, na widok drobinki światła, gotów natychmiast je zamknąć gdyby ponownie chciała ratować się tą samą sztuczką. Ogień? Prychnął z rozbawieniem, odrzucając zbitkę płomyczków machnięciem łapy niczym natrętną muchę. Tylko mu pomogła. Teraz wyraźnie ją widział oczami wyobraźni – malutką, skurczoną w drgawkach samiczkę tuż na końcu tunelu o wielkich, błyszczących od łez oczach.
Wtedy zamarł nagle, czując gęstniejącą w powietrzu falę rozrywającej, dziurawiącej na wskroś krosna rzeczywistości maddary. Symfonię anielskiego chóru, w której odziani w nieskazitelną biel śpiewacy padali po kolei, brocząc i krztusząc się krwią, edeński śpiew zamieniając w pełne udręczenia jęki prosto z czeluści piekieł. Ona... Nie, przestań! To Cię zabije!... Ognisty przeraził się nie na żarty, czując jak wzbierający ocean magii nie przestaje rosnąć.

– Przestań! Zabijesz się, nie... Nie rób tego... – wyrwało się ze stłamszonej strachem gardzieli. Za cicho.
I za późno.
Pierwsze ostrza zamieci już zdążyły rozciąć łuski na jego pysku. Zacisnął zęby. Przełknął dławiącą gulę w gardle.
I wystrzelił prosto w jej kierunku, prosto w serce śmiercionośnej zamieci. Musiał zdążyć... Zanim magia przodków ją uśmierci.
Dopaść i ogłuszyć... Uratować.
autor: Czarci Kolec.
21 sty 2017, 20:40
Forum: Czarne Wzgórza
Temat: Cicha Jaskinia
Odpowiedzi: 445
Odsłony: 61145

Delektował się ciszą pustki groty, niezmąconej niczym, nawet smukłym dotykiem tchnień ochłodzonego powietrza, strachliwie wychylających się z wąskiego tunelu. Niespotykane miejsce. Takie czyste, niezakłócone... Koiło rozgorączkowane zmysły, przyzwyczajone do zgiełku i codziennego harmidru. Odetchnął głęboko, zwinięty w pokaźny kłąb, wyobrażając sobie z za zamkniętych ślepi jak jego oddech wpada bez echa w bezdenną otchłań, osamotniony podróżnik niosący kwiecie życia pośród pól nicości. Rozluźnił mięśnie i z cichym chrobotem owinął się szczelniej długim ogonem, zakończonym kanciastym kostnym buzdyganem. Powinienem się zdrzemnąć, pomyślał, podsumowując wszystkie ogniska bólu rozsiane po ogromnym, mięsistym cielsku. Przecież zamieć jeszcze długo będzie się panoszyć, a nikt więcej nie powinien zakłócać jego spokoju...
Tup... Tup... Zgrzt...
Próbował sobie przypomnieć dlaczego w ogóle znalazł się na tym zapomnianym przez bogów białym pustkowiu i rzucił wyzwanie pogodzie, która je przyjęła z sadystycznym uśmiechem. Umykało mu to, znowu pamięć świeciła pustkami i wypełniała gardziel jałowością, suchotą zupełnie różną od uczucia pragnienia. Nienawidził tego momentu. Sięgnął więc do wcześniejszych wydarzeń, wizualizował sobie wszystkie obrazy, zapachy, dźwięki i odzewy ciała od samego początku dnia.
Skupił się, czekał aż przyjdzie sen, zajmując się powierzchowną retrospekcją...
Tup, tup... Zgrzt... Tup... Drap...
Przeszedł do planowania swoich akcji po ustaniu zamieci. Głowił się Jaka będzie wtedy pora dnia, czy wystarczy czasu, żeby zrobić jeszcze jeden trening albo wpaść do kogoś z niezapowiedzianą wizytą, odświeżając dość niesprzyjające mu, powierzchowne znajomości zawiązane podczas tej jednej ceremonii, dzięki której stał się niesławny w całym Ogniu.
Zgrzt, tup, tup tup. ~ Przodkowie, rozświetlcie mroki na drodze mojego życia...
Otworzył ślepia, zaskoczony. Olbrzymi łeb jak najciszej uniósł się z posadzki i rozejrzał po jaskini. Nic. Tak... Jakby nic. Gęsty mrok drgał tylko co jakiś czas, maskując niewyraźny głęboko w ciemnościach, niosący ze sobą emanującą słonecznymi łąkami i lasem woń Stada Ziemi oraz śpiewny głos młodej samicy. Zmrużył ślepia, żeby coś dostrzec... I cofnął gwałtownie łeb jak poparzony. Wąskie szpary ślepi przymknęły się jeszcze bardziej, zaatakowane rozbłyskiem białego światła, znikąd nagle jarzącego się na samym środku groty. Mlasnął z cicha niezadowolony, odwracając łeb i chroniąc oczy przed kującym blaskiem.
Intruz. Jak miło. Jak widać nie tylko on dostał po czterech literach od matki natury.
Pionowe źrenice ślepi szybko zwęziły się do postaci cienkich grotów włóczni, zerkając nieufnie ku plamie jasności, by w końcu dostrzec malutką postać w jej wnętrzu. Kąciki jego pyska samoistnie powędrowały do góry.
I najwyraźniej był jedynym, którego cztery litery dzisiaj skończą na tej nauczce.
Korzystając z głośnych i zapamiętanych modłów młódki wstał ostrożnie, nie spuszczając oczu z powabnej, acz jakkolwiek najwyraźniej bardzo młodej smoczycy, granatowej plamy pośród astralnej aureoli. Miał szczęście – na wylegiwanie się w słodkiej niepamięci wybrał kąt jaskini od razu na prawo od wejścia, pod ścianą przechodzącą w sam tunel, lecz w pewnej od ów przejścia jednak odległości. Niemal przylgnął do skały i podpełzł na ugiętych łapach w kierunku wylotu korytarza, gdzie stanął twardo na klepisku, odwrócił się przodem i wyprostował, rozpostartymi prężnie skrzydłami zasłaniając światło bijące z zewnątrz. Spojrzał na samicę z góry, przyglądając się jak dumna ze swojego dzieła i wdzięczna przodkom kończy się modlić. Wreszcie zważyła na otoczenie. Wykrzywiony w pełnym szyderczego okrucieństwa grymasie skonstatował w myśli różnicę jej wzrostu. Był od niej prawie trzykrotnie większy. I zagrodził sobą jedyną drogę wyjścia.
Skrypty skrypty, klisze, klisze.

– Wciąż możesz się z nimi tam zobaczyć... – niczym echo grzmotu zadudnił zza jej grzbietu niskim, wibrującym tembrem, prezentując garnitur ostrych kłów lśniących w świetle białej kulki – A ja, kochana, z radością Ci w tym pomogę.
autor: Czarci Kolec.
15 sty 2017, 1:25
Forum: Czarne Wzgórza
Temat: Cicha Jaskinia
Odpowiedzi: 445
Odsłony: 61145

Są takie dni, kiedy od samego rana wisi coś w powietrzu. Zawieszone na niebie szare kłębowiska niby zastygłych w czasie szarych obłoków wypełniona milczeniem, bezruchem i martwotą pusta przestrzeń wokół, pełznące po karku przeczucie nadchodzącej zgrozy, wszystko napawające dziwnym, nieuzasadnionym niepokojem. Wrażeniem kruchości, nadciągającej apokalipsy, tylko czekającej na znak. Krzyknij. Powiedz coś głośno, tupnij łapą, potknij się, a świat pęknie niczym rozbite zwierciadło, rozsypując się na tysiące różnobarwnych kawałeczków. Obawa głęboko zakorzeniona w instynkcie, a którą mimo wszystkich możliwych ostrzeżeń – Czarci pozwolił sobie zlekceważyć.
Pożałował.
Nigdy nie doświadczył tak potężnej śnieżycy. Parł przed siebie na ślepo, nie widząc przymrużonymi, atakowanymi przez kąsający wiatr i ostre ukłucia szaleńczej furii śnieżynek oczami niczego na dalej, niż dwa ogony do przodu. I wciąż się wzmagało. Nieustanne wycie wichru, lecąca na łeb na szyję temperatura, zanikająca widoczność... Musiał znaleźć schronienie. Nie miał jak się stamtąd wyrwać, o lataniu nie było mowy, a zamarznięcia równie gorliwie wolałby uniknąć. Zajęty rozpaczliwym poszukiwaniem rozwiązania dopiero po fakcie dostrzegł, jak kolejny krok napotkał nie grubą warstwę lodowatego puchu, a gwałtowną i nieoczekiwaną pustkę. Pustkę, w którą z równą gwałtownością runął jak kłoda.
Ocknął się jakiejś ciemnej wnęce, przemarznięty do szpiku kości i obolały w kilkunastu różnych miejscach. Spadł, pamiętał to. Podniósł się rzężąc z bólu i spróbował rozejrzeć dookoła, zmuszając olbrzymie miechy płuc do chrapliwego, nierównego oddechu. Jaskinia... Nie, przedsionek?... Ociężały łeb eksplodował nagle falą ćmiącego bólu, rozlewającego się na ślepia pulsującymi, sinymi plamami. Musiał rąbnąć o coś głową i wpaść tutaj... Gnająca w nieokiełznanym galopie śnieżyca jednak wydawała się nie tutaj sięgać, pozostała na zewnątrz, za progiem okrągławego wyjścia z skalnej niecki. Wyjący wicher również przycichł, został przy swej partnerce śnieżycy, gdzie dowodził zastępami złożonymi z lodu i śniegu. Tutaj nie miał już władzy. Czarci uśmiechnął się kącikiem pyska, próbując rozmasować skroń. Chyba mu się poszczęściło.
Wkrótce odkrył przejście do właściwej części Cichej Jaskini i przecisnął się tam, nie wiadomo jakim cudem mieszcząc dwukrotnie większe od przeciętnego smoka cielsko w tak ciasny przesmyk skalnych ścian. Rozłożył się na chłodnej posadzce, zwinął w kłębek i uzbroił w cierpliwość. Musiał przeczekać kaprysy pogody. Nie miał większego wyboru.

Wyszukiwanie zaawansowane