Zdecydowanie nie byłam dawną sobą. Tak na dobrą sprawę zapomniałam, jak to jest być tamtą mną. Beztroską, wesołą, żywą, szukającą wszędzie przyjaciół, zalotną, nieskrępowaną życiem oraz swoimi pragnieniami. Zawsze byłam smoczycą łaknącą towarzystwa, było ono dla mnie, niczym powietrze. Karmiłam się uwielbieniem, miłością, życzliwością, aż nagle jeden nieroztropny ruch przekreślił wszystko. Miast wypruwać z siebie flaki, aby udowodnić, że nie jestem taka, na jaką wyszłam, poddałam się, idąc dalej, nie mogąc znieść chłodnej obojętności.
Z czasem było tylko gorzej, aż już nie wiedziałam, gdzie zaczynałam się ja, a gdzie poczucie winy, desperacja. Może, gdybym myślała bardziej trzeźwo, udałoby mi się na dłużej wychylić łeb z chmur, aby nie tylko to dostrzec – bo wiedziałam o tym – ale zrobić coś, aby przerwać ten przeklęty krąg.
Zmarszczyłam brwi.
– Czym jest życie bez innych? Wzrastałam w uwielbieniu, jestem dosyć próżną istotą. Od dawna jednak wszystko, co było, to przeszłość. Masz rację, nie pamiętam już... wielu rzeczy. Przepraszam.
Nagle, jak wiele razy w długim okresie życia, sama zaczęłam mieć dość własnej obecności. Nie potrafiłam znieść samej siebie, tego kim byłam, kim się stałam, tego dokąd zmierzałam, zbyt słaba, aby wziąć swoje przeklęte życie w łapy i przestać patrzeć za siebie. Żyłam przeszłością, gubiąc przyszłość. Ślepa. Już nie dostrzegałam piękna w najmniejszym źdźble, chmurach, mijanych smokach. Nie widziałam dobra.
Spuściłam pysk, nie mogąc na niego spojrzeć, gdy ten młodzik nagle przyznał mi rację.
Tak, nie miałam wartości... Tak łatwo było w to wierzyć, łatwiej, niż w cokolwiek innego. Nie od razu więc zrozumiałam, co chce mi przekazać. Mrugnęłam powoli powiekami, z wszelkich sił starając się nie pozwolić łzom przelać przez kąciki ślepi. Zamrugałam gwałtowniej, chcąc je wchłonąć, zawstydzona własną słabością.
Na litość Bogów, nie on powinien mnie pocieszać, to ja powinnam być tym kimś, podporą.
Wzdrygnęłam się zaskoczona, kiedy samiec podszedł bliżej, emanując ciepłem nagrzanego w świetle złotej twarzy ciała. Poczułam jego zapach, a zaraz potem przeszedł nade mną, na co położyłam po sobie uszy, uderzając nerwowo ogonem o podłoże. Tak dawno nie byłam z nikim blisko, aby po prostu chłonąć ciepło drugiej istoty. Zawsze byłam kontaktowa, to było dla mnie naturalne, ale zduszałam od siebie te odruchy od tak dawna, że wydawały mi się wypaczone, obmierzłe, niewłaściwe.
A mimo to, niezbyt świadomie, kiedy przechodził nade mną, musnełam jedną z jego łap, dotykając delikatnie gładkich łusek, tęsknie, bezwiednie. Obserwowałam, jak w końcu zakręca, aby pojawić się ponownie w polu mojego widzenia.
Z ciekawością przekrzywiłam pysk, strzygąc frędzlami uszu, aby przyjrzeć się, jak z jego paszczy wypływa półpłynna substancja, parująca w ciepłym powietrzu.
Lód!
Zawsze mnie fascynowała smocza anatomia, mięśnie, żywioły, specyfikacja oraz mechanizmy. Przez skórę na grzbiecie przepłynął dreszcz, dobrze widoczny, gdy wyczułam wibracje maddary, kreującej ów lód w gładką taflę.
Zerknęłam w nią, już otwierając pysk, aby odpowiedzieć. Wiedziałam, co inni musieli widzieć. Ładną, ale zepsutą smoczycę. Kogoś, kogo można użyć, bo do tego się nadawał, ale nie przejawiał wartości, któa zachęcałaby do zostania.
Przełknęłam z trudem ślinę, kiedy sprostował to, co miał na myśli. Uniosłam lazurowe ślepia w czerwonej obwolucie, a potem ponownie zerknęłam w zwierciadło, tym razem naprawdę próbując się sobie przyjrzeć. Byłam jeszcze wymizerowana przez długi sen oraz głód. Policzki miałam nieco zapadnięcie, a skóra nieco zbyt mocno opinała kości jarzmowe, ale łuska już lśniła bielą, opalizując, niczym ów kamień, załamując światło w fioletach, różach i błękitach. Okrągłe łuski nad brwiami odstawały, rzucając cienie pod oczy, powieki były perłowe, ślepia zaś głębokie, czerwono błękitne. Wzdrygnełam się, bo to nie było oblicze, któe pamiętałam z młodości. Nie było w nim życia, tej światłości, energii, radości w ślepiach, werwy. Widziałam zmęczoną, zgnębioną smoczycę, która straciła nadzieję. Loki wzburzały się wokół łba, owijając się na szyi muskając policzki.
– Widzę kogoś, kto niegdyś był piękny, niekoniecznie na ciele, ale na duszy. Kogoś, kto kochał życie, ale teraz jest cieniem samego siebie. Widzę kogoś, kto chce rozpaczliwie mieć nadzieję, ale boi się porażki tak bardzo, że przestał walczyć... Nie podoba mi się to, co widzę – mój głos przycichł do szeptu, gdy odwróciłam wzrok, zerkając na samca. – C-co ty tam widzisz? – dodałam jeszcze ciszej, nieśmiało.