Rozgardiasz – nieporządek, zamieszanie wywołane czymś; też: hałas spowodowany podnieceniem, pośpiechem.
Nieodłączna rzecz w tej sytuacji iskrzyła, ocieplała rozszalałe smoki oraz tworzyła ogień gotowy do pochłonięcia całego terenu. Mimo to, nieustannie tliło zimno. Widział kątem oka całe zamieszanie, jednakże do jego głowy nie przeistoczył się żaden dźwięk, jakby boki głowy zostały zamrożone. Jednolity, cichy pisk w uszach powoli cichła, ustępując ciszy. Nić utkana z nut nie utknęła w jego bębenkach słuchowych, nie przeistaczały się słowa, a poturbowanie widoczne było gołym okiem. Niczym innym. Gruchot zardzewiałych strun głosowych był bardziej odczuwalny, niż słyszalny, a arktyczna atmosfera coraz mocniej naciskała na elastyczny napierśnik samca. Zaś on drgał z każdym, lekkim i przerywanym, oddechem, dygotał oraz trząsł się, chcąc odstraszyć nieposkromioną temperaturę. Niemniej stał nieruchomo, jak kamień, przyglądając się bez emocji rozpadającej się powłoce. Widok ten był obezwładniający. Nadprzyrodzona moc, nieulękła, przyciskała swe cielsko do fuzji trzech potężnych zbiorników Maddary. Bilion kolorów rozlśniewało w mglistym, rozmazanym otoczeniu, jednakże nie byli wystarczający.
Oklapnął, widząc klęskę.
Chwilową.
Lekki zefir poruszających się postaci odgarnął długie kudły w tył, odsłonił całe lico. Wgłębienia wydawały się większe, niż zazwyczaj, podkreślając żmudne uczucie niepowodzenia. Zad plasnął o ziemię, Uran położył leniwie prawą łapę na ramieniu. Głaskał się, jakoby pocieszał zmartwionego przyjaciela. I nieważne w jakiej sytuacji się znajdujesz, zawsze przyjdzie taka myśl. Jedyny głos w łepetynie, jaki wyrywał się do wypowiedzi, wstawał z ławki jak napalony uczeń, krzyczał niezmiernie. Młodzieniec zsunął łapsko i wsadził długi, matowy pazur pomiędzy krzywe kły, pogrzebał chwilę z marazmem na pysku. Wychylał łeb na boki, próbował wydostać resztki jedzenia, zupełnie tracąc poczucie czasu. Apogeum ciszy. Myśl nie dawała spokoju.
„Ale bym sobie opier.dolił kuropatwę.“
Przyglądał się kłębkom powietrza wylatującym z delikatnie rozwartej szczęki. Pazur nadal jeździł po szkliwie, wygrzebywał drzazgi oraz kawałki flory, robiąc wszystko by rozwiać natręctwo wspomnień o żarciu. Wizja małego ptaszyska w ostrych kłach, spowite pióra czerwienią, to wszystko kumulowało się na tle prawdziwej akcji.
Czując już wyimaginowane mięsiwo w gardle, przełknął gęstą ślinę.
Odetkał uszy.
Wytrzeszczył karneole.
Raptem spłoszone spojrzenie wylądowało na poległej Sayperith, jaka wskazywała na Neptuna. Przestraszonego, samotnego, polanego turkusem, wypełnionego spazmami bólu i goryczy. Nie rozumiał słów, wszystko zaczynało być bełkotem wśród dysharmonijnej kakofonii. Tylko durnym, nieznacznym bełkotem.
Skoczył jak poparzony, spiął mięśnie, po czym runął ku przyjacielowi. Ruchy były delikatne, acz niezgrabne, rozszalałe, zaś spokojne. Istny oksymoron w otoczeniu prostych charakterów. Czuł mgłę na zjeżonej sierści oraz parę wodną na drapieżnie uniesionej błonie oraz muskające trawy na paliczkach. Biegł, ile pary w łapach, dążył w stronę Głębinowego Kolca, zaś z rozwartej gęby widniał tylko cynobrowy dym. I pisk, i krzyk, i męczarnie nie sprawiły, że wydał z siebie inny odgłos, niż syczenie kłopotliwej Maddary. Był bezszelestny.
Aż do czasu, gdy rozcapierzył palce, wyciągnął krawieckie pazury, zatoczył półkole przed smukłym samczykiem. Pysk nisko nad ziemią, szyja wygięta do przodu, ogon zawinięty w bok, drgający z każdym charczącym wydechem. Dym buchał spod żuchwy, wylatywał ciurkiem z nozdrzy, a oczy lśniły złowrogo przez powłokę, ulatniającej swe opary, mocy.
TRZYK, TRZK, TRZZZZ
Lustrzana kopuła zmaterializowała się tuż przed nimi, kilka łusek, odbijała przestrzeń z dwóch stron – wypukłej i wklęsłej. Wypukła po wewnętrznej, po stronie Wodnistych, wklęsła przed strużką mgły. Odbijała każdy kąt w surrealistycznym, personalnym odcieniu, zamieniała kolory na neonowe, lecz była wytrzymalsza niż skała na środku rzeki. Wyglądała na kruchą ze względu na swą perfekcyjną gładkość wraz z nieskazitelnością. W wysokości pięć pazurów, w szerokości trzy, w grubości pół ogona; niczym krzywy filar stała przed nimi, zasłaniając ich obu. Kontury miała czerwone, kopcące się niezmiernie, by zasłonić prostokątną strukturę tworu.
I tak stał, gotowy do akcji, za lustrem, widząc swe wykrzywione odbicie, czując obrzydzenie w kiszkach. Słyszał tylko żar swego dymu. Mimo to, wąsiska drżały, kontynuując wysyłanie tych oparów do obrony.